„Chciałam być teściową na medal, a zięć wyśmiał mnie w twarz. Moja zemsta była słodka jak sernik na zimno”
„– Co tam znów czarujesz? – zagadnęła mnie sąsiadka. – Niespodziankę. Taką, co będzie smakować i palić jednocześnie. – Ty coś knujesz, Wiola. Znam cię. – Ja? Skąd! Po prostu niektórzy mnie krytykują. No to teraz dostaną. – Aha... czyli będzie spektakl? – Będzie, Halinka. Taki, że się nie pozbiera”.

- Redakcja
Dla mnie gotowanie to nie obowiązek, to sztuka. I jak ktoś mnie obraża przy stole, to zapamiętuję to lepiej niż własny numer PESEL. Mam dwie córki, zięcia jednego, Adriana, i z nim właśnie jest cały problem. Od zawsze miał w sobie coś z tych, co to muszą się popisać przy ludziach. Niby dowcipny, niby dusza towarzystwa, ale w gruncie rzeczy to taki typowy cwaniaczek, który nie wie, kiedy zamknąć usta.
No i właśnie na ostatnim rodzinnym grillu, gdzie zebrała się cała rodzina, od mojej siostry po wnuczka sąsiadów, bo zawsze ktoś się przypałęta, Adrian postanowił zabłysnąć. Na stole mój sernik na zimno. Robiony jak za dawnych lat, z galaretką, malinami, wszystko ręcznie. A ten, z pełnym talerzem i piwem w ręce, rzuca do wszystkich:
– No nie wiem, ale ten sernik to bardziej, jak beton na zimno, co nie?
Śmiech, nerwowe spojrzenia, moja córka udaje, że nie słyszy. A ja? Uśmiecham się. Milczę. Nie dlatego, że nie mam nic do powiedzenia. Milczę, bo planuję.
Moja zemsta będzie słodka
Cały tydzień chodziłam i rozważałam, co by tu zaserwować temu bucowi. Bo jedno wiem, że zemsta najlepiej smakuje na zimno, dokładnie jak mój „betonowy” sernik. Oczywiście, nie powiedziałam nikomu ani słowa. Córka jak zwykle zagoniona, bo praca, dzieci, pranie. A ja w swoim żywiole, z notesem, w kuchni. Wyszperałam przepis babci z lat 60., coś, co nie może się nie udać, czyli tort bezowy, tylko delikatnie podkręciłam składniki. Będzie z kremem limonkowym i świeżą marakują. Będzie lekki, będzie słodki i będzie miał pazur. Zadbałam o każdy szczegół. Bezy suszyłam powoli, bez pośpiechu, jak trzeba. Krem ucierałam ręcznie, żeby miał tę idealną konsystencję. A w międzyczasie wyobrażałam sobie Adriana z kawałkiem mojego deseru w ustach, jak próbuje coś powiedzieć, ale nie wie, co. Już to widziałam.
– A ty co tam znów czarujesz? – zagadnęła mnie sąsiadka, wchodząc bez pukania jak zwykle.
– Niespodziankę. Taką, co będzie smakować i palić jednocześnie.
– Ty to coś knujesz, Wiola. Znam cię.
– Ja? Skąd! Po prostu... niektórzy uważają, że moje desery są jak beton. No to teraz dostaną coś, co się roztapia w ustach.
– Aha... czyli będzie spektakl?
– Będzie, Halinka. Taki, że się nie pozbiera do przyszłej Wielkanocy.
Pokiwała głową z uznaniem. Wiedziała, że jak się uśmiecham, to ktoś zaraz dostanie deserem prosto między oczy.
Deser zachwycił wszystkich
Tydzień później przyjeżdżają wszyscy na niedzielny obiad. Ja czekam. Uśmiecham się. Stół nakryty, wszystko na tip-top, a w lodówce stoi mój tajemniczy deser. Nikt nie wie, co przygotowałam. Nawet córka, bo powiedziałam tylko: „Zrobiłam coś, czego jeszcze nie znacie”. Zaczęło się jak zwykle. Najpierw rosół, schab, surówka z pora, ziemniaki, aż za bardzo po domowemu. Adrian jak zwykle gada za dużo. Tym razem o winach, chociaż zna się na nich jak kura na gwiazdach.
– Wiesz, Wiolu, to czerwone to lepiej oddycha niż twój sernik – rzucił, parskając śmiechem.
Uśmiechnęłam się i wstałam od stołu.
– Czas na mój deser. Dzisiaj będzie lekko. Powietrze i limonka – rzuciłam i zniknęłam w kuchni.
Wyciągnęłam tort, postawiłam go z namaszczeniem. Cicho się zrobiło, jakbym przyniosła koronę królowej.
– Wygląda... obłędnie – powiedziała siostra.
– Pachnie... jak jakieś tropiki – dodał kuzyn.
Adrian siedział cicho. Kroję porcje, nakładam każdemu. Pierwszy kęs i cisza. Potem ktoś mruczy z zadowoleniem. A potem się zaczyna, czyli pytania, zachwyty, mlaskanie. Adrian wreszcie się odzywa, z pełnymi ustami:
– To jest obłędne.
I wtedy zrozumiałam, że najlepsze dopiero przed nami.
Wreszcie poczuł niesmak
Zawsze mówiłam, że w tej rodzinie trzeba znać swoje miejsce. A jak ktoś je myli, to ja przypominam. Adrian akurat zapomniał. Po deserze był jak potulny piesek. Wylizywał talerzyk, a potem podszedł do mnie z miną niemal nabożną.
– Ten krem, ten smak... To jakieś mistrzostwo. Podasz mi przepis?
Podniosłam wzrok znad filiżanki kawy. Cała rodzina słuchała. Cisza jak makiem zasiał. Nachyliłam się lekko przez stół i powiedziałam dość cicho, ale z wyraźnym pazurem:
– A to ciekawe. Bo ostatnio słyszałam, że znam się na deserach jak na mieszaniu betonu. Może przepis dostaniesz od jakiegoś murarza.
Siostra się zachłysnęła herbatą, wnuczek parsknął śmiechem, a córka spąsowiała tak, że jej uszy wyglądały jak buraczki. Adrian próbował udawać, że nie wie, o co chodzi.
– Ależ ja... to był żart, naprawdę... Ja tylko...
– Oczywiście. Beton też czasem pęka – odparłam i wzięłam kolejny łyk kawy. – Ale nie każdy da się naprawić.
Siedział dalej z miną naburmuszoną, ale nie tknął już drugiego kawałka. Stracił apetyt z powodu wstydu. I bardzo dobrze, że poczuł niesmak. Wreszcie. Nie wszystko w życiu należy się każdemu. A przepis? On sobie na niego jeszcze nie zasłużył.
Kpina boli bardziej
Po deserze dom się powoli wyludniał. Dzieciaki rozbiegły się do pokojów, mężczyźni jak zwykle udali się na mecz, a ja zostałam sama z górą naczyń. I wtedy, o dziwo, Adrian wszedł do kuchni. Bez piwa, bez żartów.
– Pomóc ci, mamo? – zapytał cicho, z miną chłopca przyłapanego na podjadaniu marmolady.
Spojrzałam na niego z niedowierzaniem.
– Ty? Do zlewu? Świat się kończy – mruknęłam, ale przesunęłam się kawałek.
Stał obok mnie, wycierał talerze w moją najlepszą ściereczkę, milcząc.
– Dobre to było. Ten tort. Inny niż wszystkie – rzucił w końcu, jakby walczył ze sobą.
– Słyszałam. Zwłaszcza od ciebie. Wcześniej byłam mistrzynią betonu.
Westchnął. Odłożył talerz, spojrzał mi prosto w oczy.
– Wiem. Głupi byłem. Ale czasem człowiek powie coś, żeby było śmiesznie... A wychodzi niefajnie.
– Zgoda. Ale pamiętaj, że czasem śmiech boli bardziej niż gorzka prawda.
– Jasne. Naprawdę przepraszam.
Nie odpowiedziałam. Po prostu podałam mu kolejny talerz do wytarcia. Czasem nie trzeba wielkich słów. Czasem wystarczy, że ktoś przyjdzie do kuchni i zamiast żartu poda ręcznik.
Teściowe czasem wybaczają
Minął tydzień. Adrian dzwonił do mnie już dwa razy. Za każdym razem pod pretekstem, a to pytał, jaki jogurt kupić dla dzieci, a to czy może pożyczyć foremkę do babki. Nie wnikałam. Wiedziałam, że to jego sposób na przepraszanie. Mężczyźni rzadko potrafią powiedzieć wprost „przepraszam”. Wolą kręcić się dookoła, jak kot wokół gorącego mleka. W piątek znów się pojawił. Tym razem z dziećmi.
– Babciu, możemy zostać na noc? – zapytała Lenka, a ja już wiedziałam, że Adrian chce pogadać. Albo przynajmniej spróbować.
W kuchni wyjął z torby kartonik.
– Patrz, co przyniosłem. Bezy z cukierni, które podobno są nie do pobicia.
– Aha. I co ja mam z tym zrobić? – zapytałam chłodno.
– Spróbuj. Chciałem się dowiedzieć, czy chociaż zbliżają się do twoich.
Zerknęłam na pudełko. Starannie zapakowane, złota naklejka, pachnące wanilią.
– Dobre. Ale zimne. Bez duszy – oceniłam, odkładając kawałek.
– Tak myślałem – uśmiechnął się. – Wiesz... ten twój tort... Ja się do dziś zastanawiam, jak ty to zrobiłaś. Ten smak... ten balans. To było lepsze niż wszystko, co jadłem do tej pory w restauracjach.
– No proszę. A przecież nie tak dawno mówiłeś, że moje desery są jak beton.
– Wiem. I codziennie sobie za to pluję w brodę.
Spojrzałam na niego. Był jakiś inny. Nie cwaniak, nie dusza towarzystwa. Po prostu facet, który coś zrozumiał.
– Adrianku, torty nie wybaczają. Ale teściowe czasem tak – mruknęłam. – Pod jednym warunkiem.
– Jakim?
– Że nie nazwiesz już nigdy żadnego mojego ciasta nazwą materiału budowlanego.
– Umowa stoi – powiedział z powagą, jakby składał przysięgę przed kapitułą cukierników.
Uśmiechnęłam się. Może i z zięciem bywało różnie. Ale przynajmniej nauczył się, że z moimi deserami się nie dyskutuje. Tylko je się zajada ze smakiem i z uśmiechem.
Ze mną lepiej nie zadzierać
Od tamtej niedzieli minęło trochę czasu. Adrian nadal bywa w mojej kuchni i to częściej niż w sklepie spożywczym. A ja? Nadal gotuję, piekę, doprawiam. Ale już nie dla poklasku, nie dla pokazu. Tylko po swojemu, od serca. Choć nie ukrywam, że satysfakcja, gdy ktoś mlaska przy moim deserze, to coś, co mnie napędza lepiej niż kawa. Czy podzieliłam się przepisem na ten nieszczęsny tort? Oczywiście, że nie. Po pierwsze, bo nie pytali wystarczająco ładnie. Po drugie, bo pewnych sekretów się nie zdradza. A po trzecie, bo mi się zwyczajnie nie chciało. I już.
Adrian teraz mówi o moich wypiekach z takim namaszczeniem, że czasem mam ochotę zapytać, czy nie przesadza. Ale nie pytam. Bo dobrze wiem, że to jego sposób na pokutę. A ja lubię, kiedy ktoś pokutuje ze smakiem. Nie mam złudzeń, ten facet się nie zmieni. Zawsze coś palnie, zawsze przesadzi z żartem, będzie palił głupa. Ale przynajmniej już wie, że Wioletty nie rusza się słowem. Bo Wioletta słyszy wszystko. A pamięta jeszcze więcej.
Wioletta, 63 lata
Czytaj także:
- „To miała być tylko krótka wakacyjna przygoda w Chorwacji. Miesiąc później, zamiast się cieszyć, zaczęłam się bać”
- „Latami próbowałem złowić szacunek teścia. Gdy znowu zabrał mnie na ryby, pękła między nami żyłka i nie wytrzymałem”
- „Żyliśmy z mężem latami jak zamrożeni w lodowatej trumnie. Ale na działce udało nam się ponownie ożywić żar miłości”