Reklama

Nigdy nie przepadałam za swoim zięciem. Zbyt gładki, zbyt miły, zbyt… poprawny. A takich właśnie nie da się nigdy do końca rozgryźć. Może gdyby choć raz podniósł głos, trzepnął szklanką o stół, albo choćby się spóźnił na obiad, byłoby wiadomo, że to człowiek z krwi i kości, a nie aktor na scenie rodzinnego teatru. Ale nie, on zawsze taki... przyzwoity. Za bardzo.

Reklama

Czasem się łapałam na tym, że mu zazdroszczę tej pozy. A czasem, że coś mi w nim śmierdzi. Nie dosłownie, bo on pachniał zawsze jak z reklamy męskich perfum, tylko... tak w środku. Jakby coś ukrywał. I jak się okazało – nie myliłam się. Nie, nie podsłuchiwałam go z nudów. Po prostu… drzwi były uchylone. Ja tylko zbierałam pranie z suszarki. Przysięgam. I właśnie wtedy usłyszałam to, czego żadna matka nie chciałaby usłyszeć o mężu swojej córki.

Miałam serce w gardle

Wyszłam na korytarz z koszem prania, jak co piątek. Młodzi mieli pralnię na dole, ale z jakiegoś powodu zięć wolał korzystać z tej u sąsiadki z naprzeciwka. Tłumaczył, że u niej lepiej odwirowuje. Phi. Pralka jak pralka. Ale nie komentowałam. Nie wszystko trzeba mówić głośno. Zatrzymałam się przy suszarce. Uchyliłam drzwi na klatkę, bo było duszno, a pranie miało jeszcze ciepło od słońca. I wtedy usłyszałam głos mojego zięcia. Tak jakoś… blisko. Zdecydowanie za blisko.

– Ciii… sąsiedzi mogą usłyszeć – zaśmiała się kobieta, a ja zamarłam z mokrą bluzką w rękach.

To tylko teściowa – odpowiedział zięć rozbawionym tonem. – Ona nic nie kapuje.

Zamrugałam. Czy ja śnię?

– Gdybyś wiedział, jak wygląda, kiedy myśli, że nie patrzę... – ciągnął. – Taka królowa domowa. Wszystko widzi, ale nic nie rozumie. Twoje przeciwieństwo.

– Oj, przestań... – zaśmiała się kobieta. – Jeszcze powiesz, że ci się podobam.

– Nie powiem. Ja to pokażę.

Zrobiło mi się gorąco. Ale na pewno nie od słońca. Drzwi się zatrzasnęły. Cisza. Zostałam sama z praniem i czerwienią na twarzy. I wiedziałam jedno – nie przewidziałam się. Mój zięć, mój idealny zięć, flirtował z sąsiadką. A może coś więcej? Wróciłam do mieszkania z pustym koszem. I z sercem w gardle.

Jakby ktoś wyłączył jej serce

Nie spałam całą noc. Przewracałam się z boku na bok, analizując każde słowo, które padło między nimi. Te jego słowa o mnie były jak policzek. A ja całe życie na straży, zupę gotuję, dzieciom pomagam, pranie robię, obiadek do pudełek pakuję. Rano, ledwo wypiłam kawę, poszłam do córki. Akurat pakowała śniadaniówki dzieciom.

– Muszę z tobą porozmawiać – powiedziałam, stając w drzwiach kuchni.

– Teraz? – spojrzała na zegarek. – Mama, za dziesięć ósma, za chwilę muszę odwieźć dzieci.

– To ważne. Wczoraj słyszałam, jak twój mąż... był u sąsiadki. I to nie było tylko „pranie”.

Zatrzymała się w pół ruchu. Nie upuściła noża, nie krzyknęła, nie zrobiła nic z tych rzeczy, które widuje się w filmach. Po prostu zamilkła.

– Wiem – powiedziała po chwili, bez mrugnięcia. – Ale nie teraz, mamo.

– Jak to wiesz? – aż cofnęłam się o krok. – I nic z tym nie robisz?!

– A co mam zrobić? Rzucić wszystko? Rozwalić dzieciom świat, bo tatuś nie potrafi utrzymać rąk przy sobie?

– Więc po prostu czekasz, aż cię zostawi? A może już to zrobił, tylko jeszcze ci nie powiedział?!

– Nie mów tak, mamo. Poczekam. Dzieci muszą dorosnąć, zrozumieć. Jeszcze nie teraz.

Zamilkłam. Ona mówiła to tak spokojnie. Jakby ktoś jej wyłączył serce.

– Ty się boisz, prawda? – zapytałam cicho.

– Nie. Ja po prostu wiem, co by się stało, gdybym to rozbiła teraz. I nie chcę ich krzywdy.

Nie poznawałam mojej córki.

Czułam się jak podglądaczka

Nie wytrzymałam. Wyszłam z mieszkania niby to po bułki, ale tak naprawdę – kręciłam się pod klatką. U sąsiadki paliło się światło. Dzieci w szkole, córka w pracy, a zięć... miał niby być w biurze. No właśnie – niby. Zakręciłam się pod drzwiami, udając, że sprawdzam skrzynkę. I wtedy usłyszałam znajomy chichot.

– Już myślałam, że nie przyjdziesz – powiedział kobiecy głos.

– Musiałem odczekać, aż Jola pójdzie po zakupy. Zawsze łazi rano.

Zamarłam. Jola – czyli ja. Czyli oni obserwują mnie, planują wszystko tak, żeby mnie nie było!

– O, przepraszam, że zawracam, ale czy mogłaby pani... – nagle usłyszałam głos sąsiadki. Stała w drzwiach, uśmiechnięta jakby nic się nie działo. Za nią, w tle, mój zięć w samym podkoszulku. Zawstydziłam się, choć to przecież ja powinnam się oburzyć.

– Czego pani szuka pod moimi drzwiami? – zapytała, nadal z tą swoją teatralną uprzejmością.

– Poczty. Skrzynka się zacina. – wymamrotałam i ruszyłam w stronę schodów.

– Aaa, skrzynka – przedłużyła słowo, jakby mnie prześwietlała wzrokiem.

Zięć nawet nie odezwał się do mnie. Stał z tyłu jak statysta, który nie dostał roli mówionej. A ja – z trzęsącymi się dłońmi i pustką w głowie – wróciłam na górę. Drzwi zamknęłam na dwa zamki. I jeszcze raz przekręciłam klucz. Zaczęło do mnie docierać, że to nie jest chwilowy wybryk. To jest coś, co trwa. I co, jak się nie ruszę, zostanie mi do końca życia w moim własnym bloku, na wyciągnięcie ręki.

Zrobiło mi się niedobrze

Po południu córka wpadła do mnie z dziećmi. Dziwne to było – jakby nic się nie stało. Młodsza biegała po pokoju z pluszowym kotem, starszy pokazywał mi coś na tablecie, a ona… robiła herbatę w mojej kuchni. Jakbyśmy były w innej bajce.

– Zrobiłam z maliną. Wiesz, twoją ulubioną – podała mi kubek i usiadła naprzeciw.

– A ja zrobiłam kisiel! – zawołała mała, podbiegając z plastikową miseczką.

– Kochanie, to jeszcze proszek – zaśmiała się córka. – Trzeba zalać wrzątkiem.

Zrobiło mi się niedobrze od tego udawania. Nie wytrzymałam.

– Naprawdę tak będzie wyglądało twoje życie? Herbata, kisiel i zdrada pod nosem?

– Mamo… – westchnęła ciężko, kładąc ręce na kolanach.

– Widziałam go dzisiaj. Wychodził od niej. Jakby właśnie wrócił z siłowni, a nie z cudzego łóżka.

– Nie mów przy dzieciach – szepnęła przez zaciśnięte zęby.

– A kiedy mam mówić? Jak będzie za późno?

Zamilkła. Popatrzyła na dzieci. Te naprawdę nic nie rozumiały.

One go kochają, wiesz? Mimo wszystko.

– A on je też?

– Nie wiem. – Spojrzała na mnie, a w oczach miała coś, czego nie potrafiłam zidentyfikować. Może wstyd. Może rezygnację. Może wszystko naraz. – Może przestaną. Może ja też. Ale nie dzisiaj, mamo. Dzisiaj chcę tylko wypić z tobą tę herbatę. I udawać, że wszystko jest w porządku. Zaparło mi dech. Ta herbata była gorzka jak diabli, mimo malin.

Nie miałam już siły

Nie miałam już siły. Udawanie męczyło mnie tak samo jak ją – córkę. A może nawet bardziej. Bo ja musiałam patrzeć. I milczeć. Pewnego wieczoru siedziałyśmy we dwie przy kuchennym stole. Dzieci już spały, a za oknem lał deszcz. Córka kroiła jabłka do szarlotki, choć było już po dwudziestej drugiej. Te jej nocne wypieki – zawsze robiła coś słodkiego, kiedy chciała zagłuszyć myśli.

– Był dziś u niej znowu – powiedziałam spokojnie, bez uniesień. – Wyszedł po siedemnastej. Miał kwiaty. Żółte tulipany.

Ona nawet nie zadrżała. Przerzuciła plasterki jabłek do miski, dodała cynamon.

– Lubi żółte. Zawsze jej przynosi żółte – odpowiedziała.

– Więc to już nie sekret, tylko rutyna – parsknęłam.

– Nie mam teraz siły na wojnę. Wiem, jak to brzmi. Ale ja… nie dam rady wszystkiego rozwalić. Nie teraz. Może kiedyś. Może jak dzieci podrosną.

– A może on cię wtedy uprzedzi? I sam odejdzie?

– Może. A może się znudzi tą sąsiadeczką. I wróci do nas.

– Do ciebie?

– Nie. Do wygody. Do normalności. Do dzieci, które śmieją się przy kolacji i nie pytają, czemu mama ma czerwone oczy.

Wcisnęła ciasto do foremki z taką siłą, że aż mąka uniosła się w powietrzu.

Nie będę cię już wypytywać – powiedziałam. – Ale nie proś mnie, żebym też udawała. Bo ja mam oczy, mam uszy i mam, cholera, sumienie.

– Rozumiem.

Szarlotka pachniała obłędnie. Ale żadna z nas jej nie zjadła.

Może kiedyś to zrozumie

Minęły dwa miesiące. Sąsiadka już się nie kryje – czasem otwiera mu drzwi w szlafroku, z papierosem w ustach. Czasem dzieci patrzą na nią z okna, jak się przemyka z torbą zakupów. Zięć wraca coraz później. A córka? Córka nauczyła się nie płakać. Siedziałyśmy znów przy herbacie. Tym razem w milczeniu. Dzieci w drugim pokoju układały puzzle.

– Nie wiem, jak długo jeszcze wytrzymam – powiedziała nagle, nie patrząc na mnie. – Czasem mam ochotę po prostu wyjść i nie wrócić.

– To, czemu nie wychodzisz?

– Bo on wtedy przyszedłby po dzieci. I pewnie zabrałby je do niej. A ja... nie mogłabym tego znieść.

– Więc poświęcasz siebie, żeby ich nie stracić?

– Tak. Może to głupie. Może tchórzliwe. Ale to jedyne, co teraz potrafię.

– Nie musisz być silna cały czas, wiesz? Możesz też sobie pozwolić na strach. Na wahanie.

Spojrzała na mnie tak, jak patrzyła, gdy miała siedem lat i zgubiła się w centrum handlowym.

– Ale jak długo można tak żyć?

Nie odpowiedziałam. Bo nie wiedziałam. I ona też nie wiedziała. Ale wiedziałyśmy jedno – on nie zniknie sam. I żadna z nas go nie wyrzuci. On sam musi przegrać. Przegrać wszystko. Wtedy może zrozumie, co stracił. A do tego czasu… będziemy obie czekać. I pilnować dzieci. Bo kiedy dorośniesz i masz dzieci, przestajesz walczyć o siebie. Zaczynasz walczyć o ich spokój. I czasem... po prostu siedzisz. I czekasz.

Jolanta, 70 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama