„Zięć wzgardził moim świątecznym bigosem i nie zjadł ani łyżeczki. Myślałam, że się obraził, ale powód był inny”
„Przyszedł, usiadł przy stole… i nie tknął ani łyżeczki. Najpierw myślałam, że może się pokłócili. Albo, że się na mnie obraził. Bo jak inaczej wytłumaczyć to, że nie ruszył ani jednego kęsa mojego bigosu? Jak się okazało – sprawa była o wiele bardziej skomplikowana”.

- Redakcja
Lubię gotować. Może nie tak z fantazją, jak te wszystkie kulinarne blogerki, ale za to tradycyjnie, po domowemu. Bigos robię zawsze na święta, na urodziny, na imieniny... Ot tak, żeby był. Bo nic tak nie pachnie, jak bigos, który pyrkocze na małym ogniu, a kapusta przesiąka wszystkimi tymi grzybami i śliwkami.
Odkąd moja córka wyszła za mąż, staram się nie wtrącać. Zięć ją kocha, to najważniejsze. A że czasem trochę sztywny? No cóż, taki typ. „Mamo” mówił zawsze, od pierwszego dnia. Bez zbędnej egzaltacji – krótko, rzeczowo, ale z szacunkiem. I do bigosu nigdy się nie przyczepiał. Aż do tej jednej niedzieli… Pamiętam, że wstałam wcześnie, bigos gotował się od wieczora, tylko jeszcze dziś miał się „przegryźć”. Stół nakryłam białym obrusem, jak trzeba. Pachniało aż na klatkę. A on? Przyszedł, usiadł przy stole… i nie tknął ani łyżeczki. Najpierw myślałam, że może się pokłócili. Albo, że się na mnie obraził. Bo jak inaczej wytłumaczyć to, że nie ruszył ani jednego kęsa mojego bigosu? Jak się okazało – sprawa była o wiele bardziej skomplikowana.
Zrobiło mi się przykro
Wszystko było gotowe. Bigos stał już misie, którą dostałam kiedyś od teściowej. Zawsze powtarzała, że w niej wszystko smakuje lepiej, i miała rację. Postawiłam ją na stole, przykryłam pokrywką, żeby ciepło nie uciekało. Córka i zięć mieli zaraz przyjść. Sałatki, ogórki kiszone, chleb na zakwasie… wszystko jak trzeba. Punktualnie o trzynastej zadzwonił dzwonek.
– Dzień dobry, mamo – rzucił krótko i wszedł do środka.
– Cześć, mamusiu! Jak tu pachnie! – zawołała moja córka, całując mnie w policzek. – Bigos, prawda?
– A jakże – uśmiechnęłam się. – I zastosowałam się do twoich wskazówek, córciu! No siadajcie, nie ma co czekać.
Usiedli. Ja nakładałam porcje, gorące, pachnące… A zięć? Siedział sztywno, spojrzał na talerz, potem na mnie.
– Nie jestem głodny – powiedział.
Zamarłam. Córka też. Patrzyłam na niego za zdziwieniem.
– Coś się stało? – spytałam, starając się, żeby głos mi nie zadrżał.
– Nie, wszystko w porządku – odparł spokojnie. – Po prostu… nie mam apetytu.
Akurat. On zawsze miał apetyt. Nawet jak był chory, to jadł, choćby kanapkę. A tu bigos i „nie jestem głodny”? Zrobiło mi się przykro. Spojrzałam na córkę, ale tylko wzruszyła ramionami.
– Może się nie wyspał – szepnęła.
Tylko że czułam, że tu chodzi o coś innego.
Poczułam coś dziwnego
Po obiedzie, a raczej po tym, co miało być obiadem, zebrałam talerze w milczeniu. Zięć nawet nie spojrzał na swój. Córka zjadła jak zawsze – z dokładką, chwaliła, jakby chciała zamaskować jego dziwne zachowanie.
– Może jesteś chory? – spytałam go, gdy zostałam z nim sam na sam.
– Nie, mamo – powiedział, opierając się o framugę drzwi. – Dziękuję, wszystko w porządku. Po prostu… czasem człowiek nie ma smaku.
– Smaku?! – parsknęłam, unosząc brwi. – To nie była pierwsza lepsza zupka z proszku. To bigos! Mój bigos!
Nie odpowiedział. Patrzył w bok. Wtedy poczułam coś dziwnego. Przeszedł mnie zimny dreszcz, jakby ktoś otworzył okno zimą. Coś mi tu nie grało. Wróciłam do pokoju. Córka oglądała zdjęcia na telefonie.
– Kochanie – zaczęłam, udając, że pytam mimochodem. – A wy się nie pokłóciliście?
– My? Nie, skąd! Czemu pytasz?
– Bo on się zachowuje, jakby… no nie wiem… jakby miał coś za uszami. Albo się na mnie obraził.
– On? – zaśmiała się. – Mamusiu, daj spokój. On po prostu ma teraz dużo na głowie. Praca, ta nowa prezentacja… Nic więcej.
Prezentacja? Czy ja wyglądam na naiwną? On zawsze miał „dużo na głowie”, a bigos zjadał do ostatniego kęsa. A dziś? Nic. Ani łyżeczki. Poczułam niepokój. Bo może to nie o mnie chodziło. Może wcale nie bigos mu nie smakował. Może problem był znacznie głębszy.
Coś mnie tknęło
Nazajutrz wstałam wcześniej niż zwykle. Chyba ze dwa razy budziłam się w nocy, wciąż myśląc o tej dziwnej scenie przy stole. Przypominałam sobie, jak siedział – sztywny, blady, jakby coś ukrywał. To nie była tylko utrata apetytu.
– Przecież ja go znam – mruknęłam do siebie, nalewając kawy. – On coś kombinuje.
Podeszłam do okna i spojrzałam na parking. Ich auto stało na miejscu. No tak, córka w pracy, a on ma ponoć „home office”. Tyle że coś mnie tknęło. Miałam ochotę sprawdzić, co u niego słychać. Ledwo się powstrzymałam. Zamiast tego zadzwoniłam do córki.
– Cześć, kochanie. Jak tam w pracy?
– Oj, ciężko dzisiaj, mamo. A co?
– A twój mąż? W domu?
– Tak, powinien być. Mówił, że dziś nie jedzie do biura.
– Aha… – odparłam, choć już wtedy coś mnie tknęło. – No to dobrze. Bo tak sobie pomyślałam, że może by mu coś podrzucić do jedzenia. Zrobiłam leczo, świeże.
– Mamusiu, naprawdę nie trzeba.
Zawahałam się.
– Wiesz, coś mi się zdaje, że to nie żołądek jest problemem.
– Oj, mamo… – westchnęła, ale nie brzmiała na rozbawioną. Raczej zmartwioną.
Wtedy podjęłam decyzję. Sprawdzę to sama. Bo jak się człowiek za długo waha, to potem zostają tylko domysły. Wzięłam torbę, włożyłam do niej słoik leczo, do tego świeżą bułkę i pretekst gotowy. Stanęłam pod ich drzwiami tuż przed jedenastą. Zadzwoniłam. Cisza. Jeszcze raz. I jeszcze. W końcu usłyszałam ciche kroki.
– Tak? – otworzył w dresie, potargany, jakby się dopiero obudził. Jednak nie to przykuło moją uwagę.
Za nim w korytarzu stały damskie buty. Czarne, na obcasie. Nie córki. Ona takich nie nosi. Nigdy nie lubiła szpilek.
– Mamo… co za niespodzianka – próbował się uśmiechnąć.
– Przyniosłam leczo – podałam mu torbę, patrząc mu prosto w oczy. – Pomyślałam, że skoro nie masz apetytu, to może to cię przełamie. Dużo warzyw.
– Dziękuję, naprawdę… bardzo miło z twojej strony, ale teraz… jestem trochę zajęty.
– Zajęty? – uniosłam brew. – Sam jesteś?
Zamarł. W pierwszej chwili pomyślałam, że zięć ma romans, ale nie. To była jego siostra. Przyjechała rano, bo mieli jechać razem do matki. Damskie buty, zapach perfum i moja nadgorliwość zrobiły z głowy karuzelę podejrzeń. A ja… poczułam wstyd. Prawda miała dopiero wyjść. Dałam im leczo i wróciłam do domu.
Zacisnęłam usta
Po tej całej akcji z bigosem myślałam o najgorszym. Że zdradza, że coś ukrywa, że ma jakąś tajemnicę, o której nawet moja córka nie wie. A może, że chory? Że nie powiedział, żeby nie martwić? A potem jeszcze ta sytuacja z jego siostrą. Dlatego, jak tylko nadarzyła się okazja, zagadałam do niego, kiedy córka była w łazience.
– Powiedz mi wprost. Czemu jesteś na mnie obrażony? Myślałam, że coś cię boli. Albo, że... – urwałam, bo nie chciałam brzmieć dramatycznie.
Spojrzał na mnie z lekkim uśmiechem. I wtedy pierwszy raz od dawna powiedział coś, co mnie naprawdę zaskoczyło:
– Mamo, nie obraź się, ale ten bigos był bez mięsa, prawda?
– No… tak. Zrobiłam w wersji postnej, bo córka mówiła, że ograniczacie mięso. Myślałam, że się ucieszysz!
Zaczerwienił się. Prawie jak chłopiec przyłapany na podjadaniu cukierków.
– No właśnie… my ograniczamy, ale ja… ja to jednak wolę klasykę. Z kiełbasą, boczkiem. Jak już bigos, to konkretny. Taki, że łyżka stoi.
Zacisnęłam usta, starając się nie parsknąć śmiechem.
– I ty mi, chłopie, przez dwa dni nie mogłeś tego powiedzieć?
– Bo głupio mi było. Pomyślałem, że jak powiem, to się obrazisz, a przecież to twoja specjalność…
– Obraziłabym się, jakbyś powiedział, że wolę pizzę z mikrofalówki. A nie, że lubisz z mięsem. Trzeba było mówić od razu.
– To, co… następnym razem poproszę wersję „na bogato”? – zapytał z przekąsem.
– A jak! Następnym razem sam kroisz boczek.
Kamień spadł mi z serca
Tydzień później znów byli u mnie na obiedzie. Tym razem nie było niedomówień. Zrobiłam dwa garnki bigosu – jeden postny, z suszonymi śliwkami i grzybami, a drugi „na bogato”, jak to określił zięć: z boczkiem, kiełbasą i mięsem z karkówki. Pachniało jak w najlepszej góralskiej karczmie.
– O, mamo… – westchnął, siadając przy stole. – Już od progu wiedziałem, że tym razem to będzie to.
– No widzisz, wystarczyło się przyznać. Człowiek się tyle lat stara, a ty siedziałeś, jakbyś na ścięcie szedł – mruknęłam z przekąsem, ale z uśmiechem.
– Przepraszam, naprawdę. Myślałem, że wyście oboje przeszli na dietę roślinną i nie wypada… – zaczął się tłumaczyć, ale córka mu przerwała.
– Kochanie, ja może i ograniczam, ale ty? Nawet nie potrafisz zjeść zupy pomidorowej bez plasterka kabanosa – roześmiała się.
Zięć spuścił głowę.
– No dobra. To prawda. Jestem mięsożerny z natury.
– Czyli klasyczny facet – podsumowałam. – Bigos ma być z mięsem, żurek z jajkiem i kiełbasą, a pierogi to tylko z mięsem i skwarkami, tak?
– No tak – uśmiechnął się. – Ale mamo, jak ty to robisz, że ten bigos… no po prostu… niebo w gębie.
– Bo ja gotuję nie z książki, tylko z serca – powiedziałam, nakładając mu dokładkę.
I patrzyłam, jak znika z talerza łyżka za łyżką. Nie było dramatów, nie było zdrad ani tajemnic. Tylko bigos. Taki, jaki trzeba.
Irena, 64 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mąż mi posyłał uśmiechy, a sąsiadce z góry drogie prezenty. Od zawsze był hojny, ale nie wiedziałam, że aż tak”
- „Dałam wnuczce na Mikołajki ręcznie dziergany sweterek. Chce mi się płakać, bo nie takiej reakcji się spodziewałam”
- „Mój syn poszedł na rekolekcje adwentowe i wrócił do domu z płaczem. Nie mogłam uwierzyć w to, co usłyszał od księdza”