Reklama

Jestem, nie chwaląc się, głową tej naszej całej rodzinnej bandy. Nie ma we wsi drugiej takiej jak ja – gotuję najlepiej, znam każdego z imienia i nazwiska, a moje słowo ma tu jeszcze jakąś wagę. Dlatego, gdy wnuczka Julka ogłosiła, że wychodzi za mąż i chce urządzić wesele w remizie, od razu przejęłam ster. Wszystko miało być, jak trzeba – rosół, schabowy, bigos, a do tego moja fasolka szparagowa z boczkiem. Gotuję ją od czterdziestu lat, każdy ją chwali, a na weselach to już legenda. Gdy jednak Julka wspomniała, że będą goście „z miasta” i że trzeba coś „wege”, to aż mnie zemdliło. Fasolka bez boczku? Co to za herezje! Ale nie przewidziałam jednego – że przez tę nieszczęsną fasolkę dojdzie do awantury, która rozbije nie tylko wesele, ale i naszą wiejską zgodę.

Reklama

Tyle serca i roboty, w zamian pogarda

Wszystko szło jak po maśle. Rosół klarowny, schabowy na pół talerza, bigos pachniał aż na kilometr. No i fasolka. Ciepła, maślana, z boczkiem przysmażonym na złoto. Sama zaniosłam półmisek na stół. Goście się częstowali, aż miło było popatrzeć – do momentu, aż odezwała się ta dziewczyna z Warszawy, koleżanka Julki.

– Przepraszam – zaczęła, patrząc na etykietkę „wege fasolka”. – Czy to miało być danie wegańskie?

– A co, boczek ci przeszkadza? – rzuciłam, zanim zdążyłam ugryźć się w język.

– No tak, bo to miało być bez mięsa, a tutaj... są kawałki boczku. To wprowadza w błąd.

– W błąd to was wprowadził ten cały weganizm – prychnęłam. – Kiedyś się jadło i żyło, teraz tylko kombinują.

Julka próbowała mnie uciszyć:

– Babciu, spokojnie, nikt cię nie oskarża, po prostu... może następnym razem...

– Następnym razem to może sobie z liścia sałatę zrobią na deser! – fuknęłam, patrząc, jak kolejne osoby odkładają sztućce.

Nagle zrobiło się cicho. Potem gwar – ktoś z gości zawołał o szacunek, ktoś inny coś o zabijaniu zwierząt. Ktoś jeszcze stwierdził, że „to nie czas i miejsce”. A ja siedziałam z tą moją fasolką na kolanach, jakby to był garnek grzechu. Tyle roboty, serca, a tu... pogarda. W głowie mi się nie mieściło, co się właśnie działo.

Czułam się jak intruz

Po tej całej hecy przy stole wyszłam na zaplecze. Wzięłam kubek herbaty i usiadłam na skrzynce po piwie. Myślałam, że może syn przyjdzie, powie dobre słowo. I przyszedł, ale tylko po to, żeby mnie uciszyć.

– Mamo, nie rób afery. To wesele Julki, nie twoje.

– Aha! Bo jak ja całe życie gotuję, dogadzam, to wtedy dobrze. A teraz, jak nie pasuje parze z miasta, to już jestem problemem?

– Nikt tak nie mówi... Po prostu są inne czasy, inne potrzeby.

– Inne czasy? Jakie? Że fasolka już nie może mieć boczku, bo się komuś zrobi przykro?! – uniosłam się, aż herbata mi się rozlała.

Julka weszła zaraz potem. Z oczami jak u cielaka.

– Babciu... Ja naprawdę nie chciałam, żeby tak wyszło. Wiem, ile pracy włożyłaś...

– To po co ten cały teatr? Po co mnie w ogóle prosiłaś o pomoc? Trzeba było zamówić tofu i humusy, a nie wciągać starą babę w to wszystko!

– Nie mów tak – szepnęła. – Ja cię kocham.

– Kochać to sobie możesz kotka. Ja się czuję jak intruz na tym weselu.

Julka nic nie odpowiedziała. Tylko popatrzyła na mnie tak, że poczułam się jak eksponat muzealny. Zmęczony, zapomniany, zbędny.

Nie miałam już siły się drzeć

Wieczorem zebrało się starsze towarzystwo w kuchni. Ja, ciotka Hanka, szwagier Władek i bratowa Irena. Siedzieliśmy jak za dawnych lat, tylko zamiast śpiewów – narzekania.

– Słyszeliście, że oni sobie „wegański kącik” zrobili? – wycedziłam przez zęby. – Kącik! W mojej remizie!

– A co to, bufet w IKEA? – prychnął Władek.

– Ja to mówię, że świat się kończy. Kiedyś wystarczył sernik i śledź. A teraz? Komosa ryżowa i masło z nerkowców – dodała Hanka, robiąc znak krzyża.

Drzwi się otworzyły z hukiem. Do kuchni wpadł Krzyś, kuzyn Julki, z nowiną.

– Przyjechał catering! Z Warszawy! Przynieśli jakieś „rameny”, „dumplingi” i inne cuda!

– Rameny? Toż to zupa z paczki! – Irena parsknęła śmiechem.

Wybiegłam zobaczyć ten cyrk. A tam stół zastawiony jak na przyjęciu u ambasadora: kolorowo, ale oczywiście bez smaku. I jakiś gładki młodzian wyciągający z auta termosy.

– To jest skandal! – ryknęłam. – Chcecie mnie upokorzyć? To się udało!

Wtedy do głosu doszedł ojciec panny młodej, czyli mój własny rodzony syn.

– Mamo, daj spokój, robisz wstyd całej rodzinie!

– A ty co? Z nimi jesteś czy z nami?! – krzyknęłam, pokazując palcem na stół.

– Jestem z Julką! To jej dzień, nie twój!

Zamilkłam. Bo jak się człowiekowi wali wszystko, to nawet nie ma już siły się drzeć. Tylko dziura w sercu rośnie.

Duma to potwór, co nie lubi zmian

Wysunęłam się z remizy niezauważona. Nawet nikt nie zawołał. Usiadłam na ławce pod starym dębem, gdzie kiedyś robiliśmy zdjęcia ślubne z moim Stasiem. Ciemność otulała wszystko, tylko światła z sali błyskały jak lampki choinkowe. A w środku huczało techno. Tech-no! Żeby na weselu techno grało... Świat oszalał. Nagle usłyszałam kroki. To był Michał, najmłodszy wnuk. Zawsze cichy, spokojny, jakby nie z tej rodziny.

– Babciu, co ty tu robisz? Zimno.

– Zimno to mi w duszy, Michałek. Siedzę tu i patrzę, jak mi świat uciekł.

– Nie uciekł. Po prostu się zmienia. A ty... ty chyba nie chcesz go gonić, tylko trzymać za ogon.

– Trzymać? A po co, jak i tak mi się wymyka z rąk? Kiedyś było prościej. Rosół, kawa, „Góralu, czy ci nie żal”. A teraz? Gluten, tofu i techno.

– Ale przecież ludzie nadal się kochają, śmieją, tańczą. Tylko inaczej.

Spojrzałam na niego uważnie. Miał oczy po mojej mamie. Mądre.

– A ty to rozumiesz?

– Staram się. I chcę, żebyś ty też spróbowała. Bo bez ciebie to wesele nie ma sensu.

Zamyśliłam się. Może i miał rację. Ale duma to potwór, co nie lubi zmian. Westchnęłam ciężko.

– Zaraz i tak zatańczą przy techno. To już całkiem koniec świata.

Ostatni taniec babci Teresy

Wróciłam do remizy nieśmiało, niby tylko na chwilę. W środku było już spokojniej. Muzyka grała łagodnie, trwały oczepiny. W kącie ktoś śpiewał „Sto lat” z zapałem, a Julka tańczyła z teściem. Usiadłam przy drzwiach, nie rzucając się w oczy. I wtedy podszedł do mnie on – Staszek, wdowiec z sąsiedztwa.

– Pani Tereso, zatańczymy? – zapytał z uśmiechem.

– O tej godzinie? Ja to już tylko do spania się nadaję.

– A jednak pani przyszła. To chyba jeszcze nie czas na sen.

Chwycił mnie za rękę, zanim zdążyłam się wymigać. Zatańczyliśmy. Kręciliśmy się w rytm piosenki, śmiejąc się z „wege dramy”, jak to Staszek nazwał.

– Pani fasolka wywołała rewolucję. Legenda – zaśmiał się, a ja aż parsknęłam.

– Na następnym weselu wezmę dwa garnki. Jeden z boczkiem, drugi bez. I niech się potem biją, kto, który chce.

– Sprytne. A może i trzy?

Wtedy podeszła Julka. Delikatnie dotknęła mojego ramienia.

– Kocham cię, babciu. I twoją fasolkę też. Bez niej to nie byłoby udane wesele.

Spojrzałam na nią. Oczy miała zmęczone, ale szczere.

– A ja cię, dziecko, kocham, tylko czasem nie rozumiem. Na chrzciny weź i urodź coś porządnego, zanim całkiem oszalejecie z tą trawą.

Julka się roześmiała, a ja z nią. Może nie wszystko stracone. Może boczek jeszcze coś znaczy w rodzinie.

Nie muszę się zmieniać całkiem

Rano siedziałam sama w kuchni, z kubkiem gorzkiej herbaty. W remizie panowała cisza, przerywana tylko szumem wiatru. Wszyscy jeszcze spali – młodzi, starzy, weganie i wielbiciele schaboszczaków. Patrzyłam przez okno na podwórko, gdzie ktoś zostawił balon w kształcie serca. Kiwał się powoli, jakby też miał kaca po tej całej uroczystości. Myślałam o wszystkim, co się wydarzyło. O fasolce, o Julce, o tym, jak bardzo nie chciałam się zmieniać. Ale może nie chodzi o to, żeby się zmieniać całkiem. Może wystarczy trochę ustąpić, dać miejsca innym, nie rezygnując z siebie.

Uśmiechnęłam się pod nosem. Na chrzciny Julki dzieciaka zrobię trzy wersje fasolki – z boczkiem, bez boczku i dla tych, co nie jedzą nic, co przypomina jedzenie. I jeszcze sernik – bez glutenu, żeby ktoś się znowu nie oburzył. Jedno wiem na pewno – kuchnia to moje królestwo. I nikt, absolutnie nikt, nie ruszy mojego tronu. Bo wtedy... dostanie ode mnie po łbie.

Teresa, 81 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama