Reklama

Nuda mi nie grozi. Ciągle coś się dzieje. I poplotkować można z klientami, i gazetkę przejrzeć czy poczytać w wolnej chwili... Lubię tę robotę, chociaż sklepik jest mały – jedna z wielu handlowych wnęk w pawilonie ustawionym na osiedlowym bazarku.

Reklama

Tego dnia było mroźno, ale śniegu niewiele – tyle, co napadało w nocy. Od godziny 7. zmarznięci ludzie wpadali to po kanapkę, a to po kajzerki i mleko lub tak zwaną małpkę do spożycia w drodze do roboty. O 9. na bazarku zaczęło się przerzedzać. W sklepie były tylko dwie osoby: 80-letnia pani Staszakowa, która studiowała telewizyjne programy, i robotnik w drelichu z pobliskiej budowy. Do tego zestawu dołączył jeszcze trzeci klient. Ubrany na czarno, z plecakiem. Poszedł na dział warzywny, więc straciłam go z oczu – lustra do obserwowania sklepu są tylko przy piwach i słodyczach.

To była wielka sensacja

Nagle ciszę poranka rozdarły syreny radiowozów. Zaintrygowana wyjrzałam przez wystawową szybę. Ubrani na czarno policjanci biegali jak poparzeni pomiędzy pawilonami. Dość niecodzienny widok…

– Co się dzieje? – wystawiłam głowę przez drzwi i spytałam pijusa, który codziennie rano kręcił się pod sklepem.

– Jakiś napad był.

Aż mnie pot oblał. Napad? U nas, na bazarku?! Ciekawe! Najchętniej zamknęłabym sklep i pognała popatrzeć, ale nie zostawię przecież klientów! Na szczęście, pani Staszakowa wybrała gazetkę, zapłaciła i wyszła, za nią do kasy ustawił się objuczony słoikami z klopsami robotnik. W środku został więc już tylko ten w czerni. Czego on szuka tak długo? Wyciągnęłam szyję i zobaczyłam, że jak gdyby nigdy nic wybiera marchewki. A niech go!

Obserwowałam bieg zdarzeń, stojąc w progu. Jednym okiem zerkałam na biegających jak koty z pęcherzem policjantów, drugim na wnętrze sklepu, gdzie rozlazły klient nie mógł się zdecydować, ile chce kartofli. Z okolicznych sklepów powyskakiwały ekspedientki i co i rusz któraś rzucała mi strzępek informacji:

– Podobno na kantor napadli!

– Wystrzał był!

– Po kasjerkę karetka przyjechała!

Aż nogami przebierałam z ciekawości. Tymczasem policjanci jakby się uspokoili. Przestali biegać między pawilonami i zebrali się pod kantorem.

Przeszkodził mi w obserwacji

– Ile płacę? – usłyszałam za sobą.

Aż podskoczyłam. Do licha! To ten koneser warzyw! Ubrany na czarno, w bejsbolówce nasuniętej na oczy. Niby ten sam, co wchodził do sklepu, a jednak jakby jakiś inny… W dodatku tyle wybierał, a wziął jedynie pół kilo marchwi i kilo ziemniaków. Wyszło niecałe 10 zł.

– Drobnych pan nie masz? – spytałam na widok 50-złotowego banknotu.

Pokręcił głową, a ja na dodatek zauważyłam, że banknot jest naddarty.

– To może kartę?

Znowu przeczący ruch głową. Wzięłam więc banknot, ale nie włożyłam go do kasy, tylko odłożyłam pod skoroszyt do podklejenia. Wydałam resztę trochę złośliwie – samymi monetami. Był już w drzwiach, kiedy się połapałam, że to gliniarz. Na plecach miał wielki napis „Policja”. Musiałam tego nie zauważyć, kiedy wchodził…

– No ładnie – mruknęłam do siebie. – Koledzy szukają po całej okolicy bandziora, a ten sobie marcheweczki wybiera!

Policjanci przyszli dopiero po godzinie. Wypytywali, czy ktoś obcy nie przebiegał obok sklepu. Zaprzeczyłam.

– A w sklepie? – dociekali. – Kto był tutaj zaraz po napadzie?

Powiedziałam im o pani Staszakowej, policjancie na czarno i robotniku w drelichu. Ten ostatni bardzo ich zainteresował, musiałam go im dokładnie opisać.

Wszyscy żyli tym napadem

W kolejnych dniach na bazarku huczało jak w ulu. Wszyscy gadali tylko o napadzie. Pani Krystyna, nieco nadęta kasjerka z kantoru, dostała podobno kulkę w pierś. Przeszła centymetry od serca!

– Skubany, strzelał, żeby zabić – podsumował Marian, właściciel saloniku prasowego z następnego pawilonu. – To zawodowiec, ja wam mówię! Znajomy policjant wyznał mi w sekrecie, że bandzior zrabował w sumie ponad milion złotych! Dla takiej forsy można zabić!

Trochę mi ten Marian działał na nerwy. Że niby taki mądrala, bo wielce oczytany i zna kogoś w policji.

– Napastnik zapadł się pod ziemię! – perorował. – Dosłownie! Wiem z pewnego źródła, że policja nie znalazła żadnych świadków, którzy widzieliby, jak ucieka! A przecież o 9. rano wciąż było na bazarku sporo osób!

– Może odjechał samochodem? – palnęłam, bardzo z siebie zadowolona, że zabiłam ćwieka temu mądrali.

Marian jednak nie dał się zbić z tropu.

– Autem na pewno nie uciekł, bo chociaż na bazarku nie ma monitoringu (poza kamerą w kantorze, ale ta nagrała zamaskowanego faceta w kominiarce), to miejskie kamery są na wszystkich uliczkach wychodzących z niego. Na wschód od nas są przystanki autobusowe, na zachód poczta. A na południe – nowoczesne osiedle najeżone kamerkami!

– Więc może zwiewał na północ? Przez park! – nie mogłam sobie znowu podarować, a Graża z papierniczego i Elwira z drogerii z uznaniem pokiwały głowami.

– To byłoby nawet sensowne, w końcu najlepiej się zgubić wśród drzew, ale pamiętajcie, że w nocy spadło jednak nieco śniegu – z miną ważniaka odparł Marian. – Uciekając, rabuś zostawiłby świeże ślady. A nie znaleziono żadnych, a psy nawet nie podjęły w parku tropu!

Po jego wypowiedzi zapadło niezręczne milczenie. Staliśmy w moim sklepie, obok automatu z hot dogami.

– Więc może on ciągle ukrywa się gdzieś tutaj? Na bazarku? – spytała po chwili Elwirka, a jej głos zawibrował strachem.

– A niby gdzie? – wyśmiał ją Marian.

– Raczej szybko zmienił wygląd i wtopił się w tłum. Pytanie tylko, gdzie znalazł zakamarek, żeby się przebrać?

W zamyśleniu podrapałam się po głowie. Coś mnie uwierało, jakiś szczegół nie dawał spokoju. Tylko jaki?

Coś sobie przypomniałam

Wieczorem zamknęłam sklep i podliczyłam rachunki. Kurczę, od kilku dni wychodziło mi manko! Jakim cudem? Zmartwiona, że właściciel potrąci mi z pensji, zamknęłam drzwi, kratę, roletę okienną i uruchomiłam alarm. Następnie poczłapałam na przystanek. Do domu dotarłam późno, bo autobus się spóźnił. Mąż mruczał pod nosem, że głodny, a tu nie ma kolacji, syn nie dawał się oderwać od komputera, w którym mordował jakichś wrogów – normalka. Zamiast jednak wziąć się do roboty, usiadłam i zaczęłam myśleć. Coś mi nie grało, czułam, że coś przegapiłam. Już, już prawie to miałam, kiedy mąż rozdarł się, że umiera z głodu. Nie było rady, złapałam za patelnię.

Kiedy jakiś czas później kładłam się spać, próbowałam znowu się zastanowić, co było nie tak. Ale zmęczona szybko zasnęłam.

Dopiero rano, już w sklepie, przypomniałam sobie. Ten policjant, który wszedł tu w trakcie napadu! Czy może raczej tuż po. Przypomniałam sobie, co się w nim zmieniło. Wchodząc do sklepu, miał na głowie taką czarną myckę, a kiedy płacił – bejsbolówkę.

– Jak pan myśli, czy to może mieć jakieś znaczenie? – z tym pytaniem udałam się do Mariana, kiedy koło godziny 10 rano ruch na bazarku niemal zamarł.

Kioskarz głęboko się zamyślił. A potem kazał dokładnie opowiedzieć, jak to było. Zreferowałam mu więc, że do sklepu wszedł facet na czarno z plecakiem, długo marudził przy warzywach, a dopiero kiedy wychodził, zauważyłam, że to policjant.

– To on! – wypalił Marian. – Bandyta! Po obrobieniu kantoru schronił się w twoim sklepie przed obławą. Na miejsce zdarzenia policja dotarła po kilku minutach, więc gdyby po obrobieniu kantoru biegł ulicą czy przez park, na pewno by wpadł. A tak zaczekał, aż sytuacja się nieco uspokoi, zamienił zrolowaną na głowie kominiarkę na bejsbolówkę, a do przyszytego na plecach rzepu przyczepił sobie napis „Policja”, który wyjął z plecaka. Można taki kupić w sklepie z zabawkami czy militariami.

– Po co to zrobił? – spytałam.

– Jak najłatwiej nie rzucać się w oczy w miejscu, po którym kręci się kilkudziesięciu gliniarzy? – zadał retoryczne pytanie Marian. – Stać się jednym z nich!

Zostałam bohaterką

Od razu zadzwoniliśmy pod 997. Chwilę później do mojego sklepu weszło kilku śledczych. Byli bardzo przejęci moją opowieścią, ale ich entuzjazm oklapł, gdy okazało się, że nie widziałam twarzy rabusia.

– A czego tutaj dotykał? – spytali. – Może uda się zdjąć z tego jego odciski palców!

Zaczęłam wymieniać:

– Marchew, ziemniaki, buraki…

Z każdym słowem uchodziło z nich powietrze. Jak tu zabezpieczyć ślady na kartoflach…

– No nic, trudno. Dziękujemy za ten sygnał – zaczęli zbierać się do wyjścia.

I wtedy mnie olśniło.

– Manko sklepowe! – ryknęłam, a oni spojrzeli na mnie jak na wariatkę.

– Od kilku dni nie mogę się doliczyć 50 zł. Zapomniałam, że bandzior zapłacił mi takim banknotem! Był naddarty, więc schowałam go… o tutaj! – triumfalnie wskazałam koronny dowód tkwiący pod skoroszytem.

Reklama

Szczęśliwi jak dzieci zapakowali banknot do foliowego woreczka i wezwali techników. Potem poszli, a ja zajęłam się handlem oraz… opowiadaniem na prawo i lewo, jak to udało mi się namierzyć bandytę. Słuchacze nie bardzo mi wierzyli. Przynajmniej do czasu, gdy już pod koniec dnia Marian pokazał nam w komórce najświeższe wiadomości: „Sprawca napadu na kantor ujęty dzięki pomocy sklepowej”. Co będę kryć – pękałam z dumy.

Reklama
Reklama
Reklama