„Zmarły mąż ostrzegł mnie przed katastrofą. Miłości jak nasza, nie powstrzyma nawet śmierć”
„Gdyby nie Rysiek, pewnie wpakowałabym się w niezłe tarapaty. Na szczęście mój mąż zawsze nade mną czuwał. Nawet po śmierci”.
- Maria, 42 lata
Gorszego początku nowego roku nie mogłabym sobie wyśnić w najgorszych koszmarach. Razem z Ryśkiem, moim mężem, bawiliśmy się na kameralnym balu sylwestrowym w uroczej, położonej za miastem restauracji. Tylko znajomi i rodzina, razem nie więcej niż pięćdziesiąt osób.
Wynajęliśmy cały lokal na wyłączność, jak co roku. Najlepiej bawiliśmy się we własnym gronie, bo przynajmniej wiadomo, czego się można po każdym spodziewać. A wśród obcych? Loteria. Czasami, jak się źle trafi, to człowiek żałuje, że w ogóle z domu wyszedł. Upiją się tacy jak świnie, a potem chlew robią. Wrzeszczą, awanturują się, demolują salę albo zalegają pod stołem w kałuży własnych wymiocin. Szkoda gadać.
Bałam się o męża
Kiedy wybiła północ, wyszliśmy na zewnątrz, żeby odpalić petardy i przy lampce szampana złożyć sobie noworoczne życzenia. Fajerwerki były przepiękne. Patrzyliśmy jak urzeczeni na kolorowe rozbryzgi, wirujące wstęgi z wielobarwnych iskier oraz kaskady ognia strzelające pod niebo. Mówią, że ptaki umierają, a psy się boją. No może i tak, ale co popatrzyłam, to moje. A gdy tradycji stało się zadość, każdy każdemu życzył do siego roku, i wróciliśmy na salę.
To wtedy zauważyłam, że mój Rysiek źle wygląda. Przede wszystkim był bladoszary. Do tego oddychał nierówno i szybko, jakby przed chwilą wrócił skądś biegiem. Usiłował to ukryć, ale przecież nie byłam ślepa.
– Kochanie, dobrze się czujesz? – spytałam, muskając palcami jego pokryty trzydniowym zarostem policzek.
Zobacz także
Nigdy nie mogłam go namówić, by porządnie się golił. Nie pomagały prośby, groźby ani szantaże. Twierdził, że chłop musi być zarośnięty i basta. A taka krótka broda to i tak duże ustępstwo z jego strony, bo zawsze marzyła mu się wielka, taka „na wikinga”.
– Jest okej – odparł, uśmiechając się, ale ten uśmiech był wyraźnie wymuszony.
Miałam go dopytać, ale wtedy z głośników ryknęła muzyka, a obok nas jak spod ziemi wyrosła Malwina, starsza siostra Rysia. Ujęła go pod ramię i pociągnęła za sobą na parkiet. Do mnie puściła oko i wyszczerzyła zęby w uśmiechu. Chciałam zaprotestować, poprosić ją, żeby na razie dała bratu spokój, bo jest już zmęczony, ale nim zdążyłam otworzyć usta, zniknęli w tłumku imprezowiczów.
Pełna obaw usiadłam przy stole. A może Rysiek po prostu zjadł coś nieświeżego i dokuczał mu żołądek? Albo wypił za dużo? Nie, raczej nie. Stronił od alkoholu. Dwa, trzy kieliszki to było dla niego maksimum. Pijanego ostatni raz widziałam go chyba na studniówce. Więc co? Początek zawału?
Do moich uszu dotarł dziwny, przenikliwy dźwięk
Mój Rysiek był typem twardziela. Uważał, że chłop, który narzeka, to mięczak. Dlatego nigdy nie mówił, gdy mu coś dolegało. Jak bolała go głowa, co często mu się zdarzało, moim zdaniem za często, po prostu łykał tabletki i cześć. O badaniach nie chciał nawet słyszeć, choć wiele razy próbowałam go namówić. Bezskutecznie.
Kiedyś złamał sobie nogę tak paskudnie, że kość przebiła skórę. Nawet nie pisnął. Za to tak mocno zaciskał zęby, że kilka się ukruszyło i oprócz pobytu w szpitalu oraz rehabilitacji, musiał też zaliczyć dentystę.
Nalałam sobie wina, żeby się nieco rozluźnić. Upiłam ze dwa łyki, gdy do moich uszu dotarł dziwny, wysoki, przenikliwy dźwięk. Dopiero po chwili zorientowałam się, że to kobiecy krzyk. Na Boga, kto tak piszczy?
Tamtego widoku nie zapomnę do końca życia. Muzyka w sekundzie ucichła. Ludzie rozstąpili się, a ja ujrzałam mojego Rysia leżącego na ziemi bez przytomności i zapłakaną Malwinę, klepiącą go po policzku. Nie potrafię opisać, jak potężna fala przerażenia zalała wtedy mój umysł. Zerwałam się i podbiegłam do nich. Uklękłam przy Ryśku i zaczęłam nim potrząsać, błagałam, by otworzył oczy, by się odezwał, ale on chyba już wtedy nie oddychał. Ktoś mnie odciągnął, ktoś inny zaczął go reanimować, kilka osób wyciągnęło telefony komórkowe i jednocześnie dzwoniło po pogotowie. Ja patrzyłam na to wszystko, jakbym oglądała film…
Nie wiem, ile czasu minęło, zanim przyjechała karetka. W każdym razie było już za późno. Ratownicy robili, co mogli. Po niespełna trzydziestu minutach walki poddali się i stwierdzili zgon.
To, co działo się później, było tylko kontynuacją koszmaru. Szczerze mówiąc, to do dziś nie wiem, kto załatwił wszelkie formalności pogrzebowe. Bezrefleksyjnie podpisywałam podsuwane mi papiery, nawet nie czytając, pod czym zostawiam swój autograf. Gdyby ktoś podłożył mi dokument, w którym zrzekam się całego, teraz już tylko mojego majątku, pewnie też postawiłabym pod tym parafkę. Było mi wszystko jedno. Moja dusza pękła na milion kawałków i nie zapowiadało się, bym kiedykolwiek miała pozbierać je do kupy.
Całą ceremonię przepłakałam, a podczas spuszczania trumny do dołu wpadłam w histerię. Chciałam tam wskoczyć i zostać pogrzebana razem z mężem. Wrzeszczałam, że u wikingów żona mogła spłonąć wraz z ciałem ukochanego i ja również tego pragnę. Musieli wezwać pogotowie i dopiero dzięki końskiej dawce leków uspokajających jakoś dotrwałam do końca ceremonii.
Powrót do pustego domu i świadomość, że od teraz będę tu mieszkać sama była tak przytłaczająca, że miałam ochotę przenieść się do hotelu.
Przez kilka pierwszych dni snułam się bez celu od pokoju do pokoju, oglądałam wspólne zdjęcia i wylewałam morze łez. Każde wspomnienie o Ryśku wywoływało nową falę bólu i tęsknoty. Musiały minąć dwa tygodnie, nim odważyłam się otworzyć kopertę z wynikami sekcji zwłok. Do tej pory nie chciałam wiedzieć. Dlaczego? Nie mam pojęcia. Bałam się prawdy, choć teraz nie miała już ona żadnego znaczenia.
Wodziłam wzrokiem po drobno zadrukowanej kartce, starając się przyswoić zawarte na niej informacje. Rysiek miał w głowie tętniaka, który pękł. Tyle zrozumiałam z medycznego bełkotu. Pewnie stąd częste bóle głowy. Czy gdyby się badał, zrobił sobie rezonans, chociaż poszedł do neurologa, istniałaby szansa na wykrycie tego podstępnego zabójcy? Możliwe. Tyle że on był uparty. Nie i koniec. Byłam bezsilna.
Ktoś wyprowadzał z firmy pieniądze. Miałam dowody
Po miesiącu wróciłam do pracy, co pozwoliło mi się nieco ogarnąć. Zostawałam nawet na nadgodziny, żeby tylko nie siedzieć sama w czterech ścianach. Przekładałam faktury, robiłam rozliczenia, porządkowałam archiwa. Nieprawidłowości znalazłam zupełnym przypadkiem. Początkowo nie wzbudziło to we mnie żadnych podejrzeń, wiadomo, każdy się może pomylić, zwłaszcza kiedy rozliczeniami zajmuje się kilka osób, tak jak u nas. Jednak gdy zaczęłam grzebać głębiej, okazało się, że to nie jest zwyczajna pomyłka. Wyglądało to tak, jakby ktoś wyprowadzał z firmy pieniądze. I ewidentnie to tuszował. Czy prezes o tym wiedział?
Dokładnie sprawdziłam wszystko jeszcze raz, a potem znowu i znowu. Bo może to ja popełniłam gdzieś błąd? Parę kolejnych dni kopałam w papierzyskach, żeby się upewnić. Zebrawszy dość dowodów, postanowiłam powiedzieć o tym szefowej.
W noc poprzedzającą moją wizytę w gabinecie przełożonej przyśnił mi się Rysiek. Wyglądał dwadzieścia lat młodziej. Siwe włosy zniknęły, znów miał kruczoczarną czuprynę, jak wtedy, gdy się poznaliśmy. Ubrany był w białą koszulę i jeansy. Uśmiechał się do mnie promiennie, a ja pragnęłam rzucić mu się w ramiona, przytulić go i nigdy nie puścić. Zrobiłabym to na pewno, gdybym mogła. Niestety byłam jak zastygła w bólu Niobe. Tylko po policzkach płynęły mi łzy.
Mąż zbliżył się i popatrzył głęboko w moje oczy. Ujrzałam w nich czułość oraz troskę.
– Marysiu, zostaw to – powiedział.
– Co? Co mam zostawić?
– Tę całą aferę, którą odkryłaś. Nie ruszaj tego. Twój prezes także jest w to zamieszany. I wiele innych wpływowych osób. Im nic nie grozi, nawet jeśli sprawa wyjdzie na jaw. Za to bez problemu zrzucą całą odpowiedzialność na ciebie i inne asystentki. Jesteś za małym żuczkiem, ot, trybikiem, nie dasz rady się wybronić. Jeśli teraz odpuścisz, wszystko się ułoży.
– Ale… Ale przecież… nie mogę… tak tego zostawić – dukałam, zszokowana.
– Musisz, Marysiu. I przejrzyj jutrzejszą prasę – usłyszałam jeszcze, nim dzwonek budzika wezwał mnie ze świata snów.
Czy aby uniknąć konsekwencji, powinnam odejść z pracy?
Ocknęłam się całkiem rozbudzona. Usiadłam na łóżku i przez kilka minut usiłowałam zrozumieć, co się właściwie stało. Mój zmarły mąż odwiedził mnie we śnie i ostrzegł przed grożącym mi niebezpieczeństwem, gdybym ujawniła malwersacje dokonane przez szefostwo. Tak? Czy to w ogóle możliwe? A jeśli to moja psychika odreagowuje w ten sposób? Śmierć męża, odkrycie grubego przekrętu… Sporo jak na tak krótki okres.
Przez całą drogę do pracy myślałam, co powinnam zrobić. Czy zawierzyć słowom i radzie Ryśka, o ile to naprawdę był on? Czy robić swoje? Tego dnia wyszłam z pracy o normalnej porze. Nie byłam ani u głównej księgowej, ani u prezesa, nie zostałam też, by drążyć temat machinacji w papierach, za to w drodze powrotnej do domu, przechodząc obok kiosku z gazetami, kupiłam lokalny dziennik.
W domu zaparzyłam sobie kawę, rozsiadłam się wygodnie w fotelu i zaczęłam przeglądać pismo. W oczy od razu rzuciło mi się spore ogłoszenie w kolorowej ramce. „Firma przyjmie samodzielną księgową z doświadczeniem”. Poniżej zamieszczony był adres mailowy, na który należało wysyłać CV oraz numer telefonu.
Zgłupiałam. Czy to działo się naprawdę? Czy o tym mówił Rysiek? Aby uniknąć konsekwencji, powinnam się odpowiednio szybko ewakuować? W przyrodzie i księgowości nic nie ginie, a podatki są pewne jak śmierć. Takie duże wałki jak ten, który odkryłam, prędzej czy później wypływają na powierzchnię niczym napuchnięty trup topielca. Kiedy to nastąpi? Za rok? Dwa lata? Pięć? A kto wtedy zostanie pociągnięty do odpowiedzialności?
Znając nasze polskie realia, na pewno nie ci, którzy są naprawdę winni. Znajdą się kozły ofiarne. A jeśli moi przełożeni i ich wspólnicy są takimi szychami, jak twierdził we śnie Rysio, to rzeczywiście, gdy ten finansowy zbuk zacznie cuchnąć, mogę zostać wskazana jako jedna ze współwinnych. W starciu z bogatymi cwaniaczkami, mającymi na usługi drogich prawników, moje szanse są raczej marne. Skończę z wyrokiem na koncie albo nawet za kratkami.
Czy jedyną opcją, żeby wyjść z tego bałaganu obronną ręką, jest zmiana pracy?
W sumie… czemu nie? Szczerze mówiąc, już od dłuższego czasu o tym myślałam. Tutaj osiągnęłam już szczyt tego, co mogłam osiągnąć. Od ładnej dekady tkwiłam na stanowisku asystentki głównej księgowej i nie zapowiadało się na jakikolwiek awans. Gdyby odeszła, na jej miejsce wskoczy ktoś z kliki prezesa. Ja byłam obca. Trzymało mnie tu chyba jedynie przyzwyczajenie, nawet nie lojalność. Do podjęcia decyzji potrzebowałam tylko impulsu. I wyglądało na to, że właśnie go znalazłam – w postaci tego ogłoszenia.
Sięgnęłam po telefon i zadzwoniłam pod podany w anonsie numer. Miła pani udzieliła mi wszelkich informacji na temat oczekiwań wobec kandydatów i poleciła wysłać na podany adres mailowy życiorys, co też niezwłocznie uczyniłam. Dwa dni później zostałam zaproszona na rozmowę kwalifikacyjną.
Muszę czekać. Dla mnie kiedyś też otworzy się świetlisty portal
Szłam z duszą na ramieniu. Gdy weszłam do poczekalni, straciłam wszelką nadzieję. Przed drzwiami do biura rekruterki siedziały same wymuskane dziunie i lalunie o wiele młodsze i ładniejsze niż ja. Szpilki, paznokcie, fryzury… Ponad czterdziestoletnia wdowa z odrostami i dłońmi, które od dawna nie widziały manicurzystki, nie miała tu czego szukać. Chciałam zrezygnować, ale… jak już przyszłam, co mi szkodzi spróbować? Najwyżej nie zostanę przyjęta.
O dziwo, dostałam tę pracę! Okazało się, że w tej firmie nie wygląd jest najważniejszy, a umiejętności i doświadczenie. Z moją poprzednią firmą rozstałam się bez żalu. Oni też nie płakali.
Do domu wracałam, niemal podskakując. Jedynie fakt, że nie będę mogła podzielić się tą radością z Rysiem, kładł się cieniem na moim szczęściu. Naprawił to i ponownie odwiedził mnie we śnie.
– Dziękuję – wyszeptałam, kiedy stanął przede mną.
– Przecież nie mogłem pozwolić, żeby ktoś zrobił krzywdę mojej ukochanej dziewczynie – powiedział i mocno mnie przytulił. Czułam bijące od niego ciepło oraz bezgraniczną miłość. Taką, dla której nawet śmierć nie jest barierą.
– Zobaczymy się jeszcze? – spytałam z nadzieją.
– Teraz muszę odejść, ale to nie znaczy, że już nigdy się nie spotkamy – odparł.
Zalałam się łzami.
Mój mąż odwrócił się i zniknął w blasku oślepiającego światła. Świadomość, że ujrzę go dopiero wtedy, kiedy sama przejdę na tamtą stronę, była przytłaczająca. Chciało mi się wyć. Zaraz jednak się uspokoiłam. Zrozumiałam, że muszę żyć dalej i czekać cierpliwie, aż i dla mnie otworzy się świetlisty portal. Kiedy to nastąpi? Nie wiem. W każdym razie na myśl o śmierci nie czuję strachu. Bo wiem, że tam, gdzie trafię, będzie na mnie czekał mój ukochany chłopak.
Obudziłam się. Wstawał nowy dzień. Byłam na niego gotowa.