„Znachorka z Podlasia robiła mi z fusów coś, czego nie kupi się w żadnym sklepie. Teraz ustawia się do niej kolejka”
„Baba bez wykształcenia, żadna tam farmaceutka, a znała się lepiej niż niejeden profesor. Robiła z fusów po kawie takie mazidło, że przed jej domem kolejki się ustawiały. Mówię wam, to nie były żadne gusła. To była czysta praktyka i doświadczenie”.

- Redakcja
Miałam już serdecznie dosyć tych wszystkich specyfików z drogerii. Kremy, maści, odżywki, cudowne mikstury, co to niby miały działać od razu – jedna wielka ściema i wyciąganie pieniędzy. Każda sąsiadka coś polecała, a to siostra jej wnuczki testowała „cud z internetu”, a to znowu w telewizji zachwalali nowość z zagranicy. A ja głupia, dawałam się wkręcać i tylko portfel robił się coraz lżejszy. Dopiero jak poznałam Stasię – znajomą mojej kuzynki z Podlasia – to dopiero mi szczęka opadła. Baba bez wykształcenia, żadna tam farmaceutka, a znała się lepiej niż niejeden profesor. Robiła z fusów po kawie takie mazidło, że przed jej domem kolejki się ustawiały. Mówię wam, to nie były żadne gusła. To była czysta praktyka i doświadczenie. A ja, choć z początku tylko z ciekawości pojechałam, wróciłam z torbą pełną nadziei.
Próbowałam nie okazywać zaciekawienia
Nie wierzyłam w żadne tam czary-mary, ale jak człowiek zdesperowany, to się wszystkiego chwyta. Skóra mi ostatnio tak wyschła, że jak się uśmiechnęłam, to czułam, że marszczę się jak wędzona śliwka. Do dermatologa nie było co iść, bo wiadomo, co powie: „proszę pić więcej wody” i „zmienić krem”. A co ja, wielbłąd? Mam nosić baniaki z wodą w torebce? To właśnie wtedy kuzynka Halina napomknęła o tej Stasi z podlaskiej wsi.
– Mówię ci, to nie jest żadna szarlatanka. Ona się zna. Do niej przyjeżdżają z całego województwa!
– A co ona niby robi? Zaklęcia śpiewa?
– Głupia jesteś? Z fusów po kawie robi mazidła. I naprawdę działa. Sama się smaruję. Popatrz na moje łokcie – wystawiła mi rękę z dumą. – Jeszcze miesiąc temu były jak papier ścierny!
– Łokcie, powiadasz... – mruknęłam, próbując nie okazać zaciekawienia.
Przypomniałam sobie, jak w zeszłym tygodniu klient w sklepie patrzył na moje ręce.
– Dobra. Pojadę. Jak się okaże, że to jakaś baba od uroków, to ty płacisz za paliwo – powiedziałam, z groźną miną pakując torebkę.
– Spokojnie, nie pożałujesz. Zadzwoń najpierw. Do Stasi się nie wpada z zaskoczenia.
Zaryzykowałam
Zadzwoniłam do tej całej Stasi następnego dnia z rana. Już sam jej głos przez telefon brzmiał jak z innej epoki – niski, spokojny, ale taki, że człowiek od razu siadał prosto jak na zebraniu w urzędzie.
– Dzień dobry, ja... Maryla jestem, od Haliny... Ona mówiła, że pani... no, że pani pomaga.
– Pomagam, ale tylko tym, co się nie spieszą – odparła spokojnie. – Z fusów się nie da zrobić nic na hura.
– Ja się nie spieszę, naprawdę – zapewniłam.
– Przyjedź w sobotę po południu. Jak będziesz koło krzyża, to skręć w lewo, potem w prawo przy brzozach. Dom z czerwonym dachem. Będzie taboret przed bramą, to znaczy, że czekam.
– A jak nie będzie taboretu?
– To wracaj. Nie każdemu trzeba pomagać.
W sobotę pojechałam. Droga jak z horroru – dziury, błoto, las z jednej strony, z drugiej pastwisko. Jak zobaczyłam ten taboret przy bramie, to aż mi się coś w środku poruszyło.
– No to weszłaś, babo – mruknęłam do siebie i pchnęłam furtkę.
Na podwórku siedziała Stasia. Starsza kobieta w chustce, w fartuchu poplamionym czymś brunatnym. Patrzyła prosto na mnie.
– Ty jesteś Maryla? – zapytała bez cienia emocji.
– Tak – przełknęłam ślinę.
– To chodź. Czas pogadać z fusami.
Zrobiło mi się dziwnie
Wnętrze domu Stasi wyglądało jak skrzyżowanie spiżarni z apteką sprzed stu lat. Na półkach stały słoiki z tajemniczymi etykietami: „kora dębowa 2019”, „pył brzozowy – tylko na skórę!”, „czarci proszek – nie jeść!”. Wszystko w porządku, ale człowiek się czuł, jakby zaraz miał wziąć udział w jakimś eksperymencie.
– Siadaj – wskazała mi krzesło przy kuchennym stole. – Zrobimy kawę. Fusy muszą być świeże, inaczej nie gadają.
– One... gadają?
– A jakże, ale tylko ze mną. Ty to tylko słuchaj i nie przeszkadzaj.
Usiadłam, próbując nie zadrżeć. Stasia zaparzyła kawę, nie z żadnego tam ekspresu, tylko z tygielka, co mnie jakoś uspokoiło. Po kilku minutach postawiła filiżankę przede mną.
– Pij. I zostaw fusy.
– A jak przypadkiem połknę?
– To się dowiem, nie bój nic – powiedziała sucho i usiadła naprzeciwko.
Wypiłam kawę, starając się nie myśleć, że za chwilę ktoś będzie do mnie mówił przez resztki mielonych ziaren. Stasia wzięła filiżankę, zakręciła nią trzykrotnie, odwróciła do góry dnem i zostawiła na spodku. Po chwili uniosła.
– No, ty to nie tylko z tą skórą masz problem. Ty się ludzi boisz.
– Słucham?
– Fusy wszystko powiedzą, jak umiesz słuchać. A ja słucham dobrze.
Zrobiło mi się dziwnie. Jakby mi ktoś zajrzał w myśli, a nie do filiżanki.
Nie spodziewałam się tego
– Bo widzisz, skóra to nie tylko skóra. Jak cię ludzie ranią, to ciało też się buntuje – mówiła Stasia, mieszając coś w glinianej misce.
– A pani to psycholog czy znachorka?
– A jedno wyklucza drugie? – spojrzała na mnie z przekąsem. – Ja się ludziom przyglądam od czterdziestu lat. Nauczyłam się czytać z twarzy, z oczu, a teraz z fusów. Fusy to taka mapa.
– No dobrze, a co z tą moją suchą skórą? – westchnęłam, bo o to mi przecież chodziło.
– Spokojnie, zaraz ci coś zmajstruję. Ostrzegam – śmierdzi. Jak nie chcesz pachnieć jak stara piwnica, to lepiej sobie odpuść.
– Piwnica mi niestraszna. Jak działa, to mogę nawet pachnieć jak ogórki kiszone.
Stasia roześmiała się pierwszy raz. Cicho, krótko, ale to był jakiś przełom.
– Masz jaja. To dobrze.
Z szafki wyjęła mały słoik, otworzyła go i podsunęła mi pod nos.
– Pachnie jak... jakby ktoś spalił kawę i zmieszał z błotem.
– Bo to fusy, masło orzechowe, popiół z brzozy i odrobina czarciego korzenia.
– Czemu czarciego?
– Bo rośnie tam, gdzie nikt nie chce. A takie rzeczy są najsilniejsze.
Wzięłam słoik do ręki.
– Smarować codziennie?
– Nie. Tylko wtedy, kiedy naprawdę masz siebie dosyć.
Zaczęłam zauważać różnicę
Do domu wracałam jak po seansie u jakiejś wiedźmy. I trochę tak właśnie było. Stasia zrobiła na mnie takie wrażenie, że zamiast od razu rzucić słoik na półkę, to... posmarowałam się tym jej mazidłem. I nie powiem – śmierdziało okrutnie. Mąż jak mnie zobaczył, to aż od drzwi parsknął.
– Co ty, kiszonki pod pachy wcierałaś?
– To... kosmetyk. Z Podlasia.
– To ci tam chyba mydła nie mają.
– Śmiej się, śmiej. Zobaczysz, że za tydzień będę gładka jak dziecko.
– No jak ci cała skóra odpadnie, to pewnie tak.
Przez kolejne dni nakładałam tę breję wieczorem, zawijając się w stary szlafrok i unikając lustra. Po trzech dniach... zaczęłam zauważać różnicę. A ja, choć śmierdziałam jak ognisko po deszczu, czułam się coraz lepiej.
Halina zadzwoniła z ciekawością:
– No i? Działa?
– Działa. Tylko to nie tylko o krem chodzi. Ta kobieta... ona ci w duszy grzebie.
– E tam. Pewnie ma dryg do gadania.
– Może i tak. Bo od kiedy od niej wróciłam, jakoś mi lżej. I nie tylko na skórze.
Spojrzałam na słoik. Jeszcze było go sporo. Wiedziałam, że wrócę po więcej. Nie tylko po mazidło.
Byłam spokojniejsza
Z miesiąca na miesiąc moja skóra stawała się coraz gładsza, ale to nie było najważniejsze. Po raz pierwszy od lat czułam, że coś się we mnie układa, jakby ktoś wewnątrz mnie przestawiał meble. Ludzie zaczęli zauważać zmianę – nie tylko w wyglądzie, ale i w zachowaniu. Byłam spokojniejsza, bardziej pewna siebie. Stasia mówiła, że fusy to tylko pretekst, a prawdziwe uzdrowienie zaczyna się wtedy, gdy człowiek przestaje się siebie bać. I chyba miała rację. Nie wiem, co dokładnie wkładała do tych słoików, ale wiem, że pomagała. Nie każdemu – tylko tym, co chcieli słuchać. Teraz gdy ktoś mnie pyta, co robić z popękaną skórą, odpowiadam krótko:
– Jedź na Podlasie. Znajdziesz dom z czerwonym dachem. A przed bramą szukaj taboretu.
Maryla, 62 lata
Czytaj także:
- „Zamiast przed telewizorem, czas spędzam w garażu, a żona i tak narzeka. Zrobiła coś, przez co poważnie myślę o rozwodzie”
- „Samotną podróż po Tajlandii zmieniłam na flirt z przystojniakiem. Nasza znajomość miała nieoczekiwany finał”
- „Zamknęłam wieko trumny męża i odetchnęłam z ulgą. Nad morzem dostałam wiatru w żagle i nową iskrę”