„Znajda z ulicy okazała się arystokratą, który miał mi pomóc zdobyć kontrakt. Dla niego zaryzykowałem nawet swoje małżeństwo”
„Za dzieciaka chciałem mieć psa, ale starzy nigdy nie zgodzili się na zwierzę w domu. Teraz spełniało się moje marzenie, w dodatku kundel mógł mi pomóc w pracy i zdobyciu paru groszy. Dlatego nie zawahałem się, gdy musiałem złamać prawo, aby ukryć to, co narozrabiał”.

- Krzysztof, lat 29
Spotkałem go po raz pierwszy pod osiedlowym sklepem. Pękła mi, wypełniona wiktuałami foliowa reklamówka i cała jej zawartość wylądowała na bruku. Całe szczęście, że wszystko było w solidnych opakowaniach, i tylko kilka wędzonych szprotek wysypało się z torebki luzem wprost pod jego nogi. Byłem pewien, że będę musiał o nie walczyć, a Mieczysław był zbyt duży, żebym miał realne szanse. Ale pokazał klasę: usiadł spokojnie na chodniku, uśmiechnął się, szczerząc garnitur śnieżnobiałych zębów i przyjaźnie pomachał ogonem, dając znak, że wszystko dobrze – nie takie rzeczy się zdarzają. Zaimponował mi dobrymi manierami, o które coraz trudniej w naszej rzeczywistości, a że dobre maniery od dziecka kojarzyły mi się z Mieczysławem Foggiem, nazwałem psa imieniem słynnego szansonisty.
Skurczybyk natychmiast zrozumiał
Nie należał do pięknisiów, raczej sprawiał wrażenie nosiciela genów przynajmniej połowy psiej populacji naszego miasta. Powiedzmy sobie szczerze, wyglądał jak zaniedbany bezpański kundel, taki, co to ma gdzieś terminy szczepień. Zyskiwał jednak przy bliższym poznaniu.
Aby zebrać rozsypane zakupy, musiałem zdobyć jakiś pojemnik. Pięć kroków dalej stał kontener z kartonami; gdybym zdobył jeden z nich, byłbym uratowany. Czy jednak będzie co zbierać, kiedy się oddalę? Spojrzałem na Mieczysława, na zakupy, wreszcie szybkim krokiem pokonałem dystans do kontenera i wyciągnąłem pierwsze z brzegu pudło. Zerknąłem do tyłu: kundel siedział tak, jak go zostawiłem. Nie ruszył się nawet o centymetr.
– Dobry pies – powiedziałem, wracając.
Zamachał ogonem na znak, że docenia uznanie, ale nie spuścił wzroku ze szprotki, która leżała pół metra przed nim. Szybko pozbierałem zakupy i powkładałem je do pudełka. Nie zawracałem sobie głowy rybkami, aż tak źle nie jest, bym jadał z bruku.
– Są twoje – powiedziałem do psa, odchodząc do samochodu.
Skurczybyk natychmiast zrozumiał, że może się poczęstować, i zanim otworzyłem auto, po szprotkach nie było śladu. Musiał być bardzo głodny albo mu smakowały. Sądząc po rozanielonym wzroku, którym mnie żegnał, i dość mizernej posturze, mogło chodzić o jedno i drugie.
– Cholera – mruknąłem cicho, wyjmując resztę szprotek i kładąc je przed psem. – Należy ci się, chłopie, jedz.
Zakręcił ogonem, że się zgadza, i w okamgnieniu pochłonął ponad pół kilograma ryb. Oblizał się z błogością i szczeknął krótko, dziękując za poczęstunek, po czym pognał w stronę centrum, jakby miał jeszcze mnóstwo rzeczy do załatwienia.
Zaryzykowałem kłamstwo
Drugie nasze spotkanie też było przypadkowe, przynajmniej jeśli chodzi o mnie. Jadłem lunch z klientem naszej firmy. To on wybierał stolik – twierdził, że lubi uczestniczyć w życiu ulicy, więc usiadł przodem do okna. Zamówiłem jedzenie, zaczęliśmy rozmowę, ale faceta bardziej interesował widok za moimi plecami niż oferta, którą usiłowałem mu przedstawić.
Zaczynało mnie to irytować i już miałem dać sobie spokój z dobrymi manierami i zająć się po prostu żarciem, kiedy klient wskazał na ulicę i spytał:
– To pański pies?
Odwróciłem się i zobaczyłem wpatrzonego we mnie Mieczysława siedzącego tuż przy szybie. Kiedy nasz wzrok się spotkał, szczeknął z radości i zakręcił ogonem młynka, jakby zobaczył właśnie dawno niewidzianego przyjaciela. Miałem udawać, że go nie znam? Gotów był wskoczyć do środka, by się przywitać, a pół biedy, jeśliby zdecydował się wybrać drzwi! Przeprosiłem klienta, wziąłem w serwetkę sznycel i wyszedłem na zewnątrz. Głupio jakoś wyjść z pustymi rękami do psiaka, który tak się cieszył ze spotkania…
Mieczysław przywitał mnie radosnym ujadaniem i serią podskoków przystających raczej szczeniakowi niż dorosłemu psu. Przykucnąłem i podrapałem go za uchem, a potem rozłożyłem mu przed pyskiem serwetkę ze sznyclem.
– Nie możesz mi teraz przeszkadzać – powiedziałem, kiedy pałaszował. – To ważny klient, a twoja obecność za oknem trochę nas rozprasza. Zrozumiałeś?
Przełknął ostatni kęs, spojrzał z powagą, a potem znienacka liznął mnie ciepłym jęzorem po twarzy, po czym oddalił się nieśpiesznym truchtem. Nie sądziłem, by po takim przedstawieniu klient traktował mnie poważnie, ale, o dziwo, atmosfera między nami zrobiła się serdeczniejsza. Choć rozmowa nie dotyczyła już spraw zawodowych, lecz psów, pod koniec posiłku facet zdecydował się podpisać umowę z firmą.
– Podziękuj pan swojemu czworonożnemu przyjacielowi – powiedział. – Jeżeli bedlington terrier okazuje panu takie zaufanie, ja też gotów jestem zaryzykować. Niech pan przyprowadzi pupila w niedzielę do parku, obgadamy spokojnie szczegóły współpracy, a nasze pieski będą mogły się wybiegać. Jestem pewien, że mojej suni spodoba się ten pański arystokrata, choć chyba należałoby go trochę przystrzyc.
– Z tego, co się dowiadywałem – zaryzykowałem kłamstwo – odchodzi się teraz od strzyżenia tej rasy.
Facet zrobił zdziwioną minę, ale nie polemizował. I dobrze, bo dałbym plamę i byłoby po umowie. Pożegnał się i wyszedł, a ja zacząłem się zastanawiać, jak do diabła, mam znaleźć i skłonić do niedzielnego spaceru bezpańskiego kundla? O nie, przepraszam, podobno Mieczysław jest rodowodowym gentlemanem, bedlington terrier brzmiało dostojnie.
Czy ja się przyjmowałem na hycla?
Sprawdziłem w internecie i rzeczywiście istniała taka rasa. Krzyżówka teriera, charta, bulteriera i licho wie czego jeszcze, odznaczająca się wielką łagodnością, przywiązaniem do właściciela i dość żywym temperamentem oraz inteligencją. No i faktycznie, Mieczysław powinien był odwiedzić fryzjera, by jego wygląd nie budził zastrzeżeń… Nie fryzjer zaprzątał jednak moją uwagę. Miałem trzy dni na to, żeby wytropić w wielkim mieście bezpańskiego psa. Musiałem tego dokonać, jeśli nie chciałem stracić klienta, który był dla firmy poważnym kontrahentem.
– Wyciągnij kundla choćby spod ziemi – nakazał szef, kiedy przedstawiłem mu sytuację. – To dla naszej firmy wóz albo przewóz. Robimy bokami i tylko poważny inwestor może nas ocalić. Masz wolne do końca tygodnia i jedynym twoim zadaniem jest ogarnięcie psa. Działaj, tygrysie.
„Działaj tygrysie” – dobre sobie… Czy ja się przyjmowałem na hycla? O dziwo, szczęście mnie nie opuszczało i już w czwartek pod osiedlowym sklepem natknąłem się na Mieczysława. Przywitaliśmy się jak dwaj dobrzy znajomi, kupiłem mu pół kilo szprotek i zaprosiłem do samochodu. Nie miał nic przeciwko małej przejażdżce i zachowywał się, jak to on, z wielką klasą. Nie mogłem sobie pozwolić na to, by znów mi się gdzieś urwał, więc do niedzieli postanowiłem go gościć.
– Wynocha mi z tym potworem! – krzyknęła Wioletta na jego widok.
– Tylko do niedzieli, kochanie – starałem się ją udobruchać. – To pies szefa, który miał pilny wyjazd. Nie mogłem odmówić.
Żona miała inne zdanie.
– Niech go najpierw wykąpie i odpchli, zanim komuś wepchnie do mieszkania. Mowy nie ma, żeby kundel tu został.
Obiecałem, że coś z tym zrobię. Załadowałem Mieczysława do samochodu i pojechałem szukać salonu fryzjerskiego, który podjąłby się poprawić wizerunek psa. Znalazłem taki zakład, i to, ku mojemu zdumieniu, niejeden. Fryzjer kazał się nazywać groomerem i obiecał zrobić z Mieczysława bóstwo. Musiałem wyjść, by nie rozpraszać mistrza i jego ofiary, ale Mieczysław wydawał się tak wyluzowany, jakby cała szopka była dla niego chlebem powszednim, więc zostawiłem go na pastwę fachowca i poszedłem załatwić swoje sprawy. Kiedy wróciłem, nie poznałem psa.
– Wygląda jak owca – nieśmiało wyraziłem wątpliwość w talent groomera.
– Właśnie tak ma wyglądać ta rasa – mądrzył się psi golibroda. – Bedlington terrier to lwie serce w owczej skórze. Wspaniały pies, gratuluję.
Mieczysław wyglądał na zadowolonego, więc nie podjąłem dyskusji, tylko uregulowałem należność, założyłem psu nową obrożę, przypiąłem dopiero co zakupioną smycz i wyszliśmy na ulicę. Trochę się obawiałem, że Mieczysław będzie protestował w obliczu zniewolenia, ale szedł równo przy nodze i wydawał się dumny z ekwipunku. Jakby zdawał sobie sprawę, że jego status w psiej hierarchii wniósł się właśnie na niebotyczne wyżyny.
– O Boże – przywitała nas Wioletta. – Jaka słodka owieczka!
– Uważaj – ostrzegłem ją. – Podobno ma serce lwa.
Małżonka wzruszyła ramionami i zajęła się przeglądaniem ubrań przed wyjazdem. Za kilka dni wyjeżdżała do Francji odwiedzić swoją siostrę.
– Wszystko jedno, jakie ma serce – powiedziała. – W poniedziałek ma go nie być w moim domu, zrozumiano?
Machnąłem lekceważąco ręką. W poniedziałek Mieczysław nie będzie mi już potrzebny, więc odzyska wolność i możemy zapomnieć o sprawie.
Miałem w nosie jego uczucia
– Właściwie, co to za imię dla psa, Mieczysław? – zagadnęła Wioletta.
– Na cześć Mieczysława Fogga – mruknąłem. – Moja babcia uwielbiała go słuchać.
– A co ma twoja babcia do psa szefa? – spytała, łypiąc na mnie podejrzliwie.
– Nic – obojętnie wzruszyłem ramionami. – Tłumaczę tylko, skąd takie imię.
Spojrzała na mnie badawczo, lecz nie drążyła tematu, powtarzając tylko, że kiedy wróci z Francji, nie chce widzieć śladu sierści w mieszkaniu. Zapewniłem, że tak będzie – wyjeżdżała w poniedziałek rano, miało jej nie być ponad tydzień, więc zostawało mnóstwo czasu, aby posprzątać po Mieczysławie.
Na noc postanowiłem umieścić go w łazience. Pech chciał, że moja roztargniona żona zostawiła tam swoją torebkę. Nie mam pojęcia, co Mieczysław spodziewał się w niej znaleźć, ale kiedy nad ranem chciałem skorzystać z toalety, zastałem psa z portfelem Wioletty między przednimi łapami i resztkami jej dowodu osobistego w pysku. Pozwolił bez większych problemów odebrać sobie szczątki, ale chyba poczuł się trochę urażony. Miałem w nosie jego uczucia – żona wyjeżdżała za granicę i incydent z dowodem mógł ją odrobinę zdenerwować. Znając jej respekt wobec prawa, mogłem być pewien, że brak dokumentu skłoni ją do zrezygnowania z wyjazdu. A jeżeli Wioletta zostanie w domu, to ja mogłem się pakować i wyprowadzić razem z Mieczysławem. Za długo czekała na tę wyprawę, żeby, ot tak, odpuścić.
Musiałem działać, aby ocalić małżeństwo przed poważnym kryzysem. Schowałem szczątki dowodu do kieszeni, a portfel włożyłem z powrotem do torebki, zacierając ślady po psiej ingerencji. Miałem plan, jak wybrnąć z kłopotu, potrzebowałem jednak na to czasu.
Zacząłem się do niego przywiązywać
Kiedy żona wyszła do pracy, zabrałem Mieczysława do samochodu i pojechałem szukać kuzyna Waldka. Niestety, rodzina unikała kontaktów z nim i nikt nie znał miejsca jego obecnego zakwaterowania. Wiadomo było tylko, że aktualnie nie odsiaduje żadnego wyroku. Szczęście mi po raz kolejny dopisało i po trzygodzinnym błądzeniu po knajpach znalazłem kuzyna w stanie zdatnym do użytku.
– Potrzebuję nowego dowodu osobistego – powiedziałem bez wstępów. – Na cito.
Waldek wziął do ręki pogryziony kawałek plastiku, który trzeba było odtworzyć, i pokręcił głową z podziwu.
– To on? – spytał, wskazując na psa.
Przytaknąłem, a wtedy, za niewielką dopłatą, kuzyn zaoferował się wykończyć złośliwą bestię. Nie byłem zainteresowany propozycją, więc przeszedł do meritum.
– Da się zrobić – powiedział. – Załatwię ci nowy dowód, nawet lepszy od oryginału, ale za ekspresową robotę trzeba płacić podwójnie.
Nie targowałem się, choć kwota, którą wymienił, powalała na kolana. Liczyłem na to, że po podpisaniu umowy z klientem dostanę obiecaną podwyżkę i jakoś się odkuję. Zostawiłem małą zaliczkę i skrawki dowodu żony, umówiłem się po odbiór nowego za dwa dni i pożegnałem Waldka. Wyglądało na to, że sytuacja jest opanowana.
– Wracamy do domu, Mietek – skinąłem na psa.
Trzeba przyznać, że poza grzebaniem w torebce żony Mieczysław zachowywał się bez zarzutu. Chodził równo przy nodze, reagował na imię i komendy: siad, zostań, nie rusz. Zacząłem się do niego przywiązywać, a on nie miał nic przeciwko rodzącej się między nami przyjaźni. Od dzieciaka chciałem mieć psa, ale rodzice nie pozwalali na trzymanie żadnych zwierząt w domu. Potem człowiek poszedł do pracy, później się ożenił i w końcu zapomniał o młodzieńczych marzeniach. Teraz nadrabiałem zaległości. Do niedzieli udało nam się stworzyć zgrany duet, więc na spacerze w parku Mieczysław klasą i obyciem światowca oczarował klienta i jego sukę. Kontrakt miałem w kieszeni.
Potem odebrałem od kuzyna spreparowany dowód osobisty i, jak na moje oko, dokument niczym się nie różnił od oryginału. Bez żalu zapłaciłem za usługę i pognałem do domu, bo Wiola kończyła się pakować i lada moment mogła wszcząć alarm. Udało się, na szczęście, podrzucić trefny kawałek plastiku do jej portfela, zanim zauważyła brak. W poniedziałek rano, jeszcze przed wyjściem do pracy, zniosłem jej walizki do samochodu teścia i życzyłem im szczęśliwej drogi. Zostaliśmy z Mieciem sami.
– Przypominam ci, że dzisiaj twój czworonożny przyjaciel wylatuje z naszego mieszkania – Wioletta wychyliła się z auta. – Jak wrócę, ani kłaczka nie chcę widzieć na podłodze.
Posłała mi buziaka, teściu dodał gazu i samochód się oddalił. Czekała ich długa droga, ale ojciec żony był doświadczonym kierowcą, więc nie było powodu do niepokoju.
Sprawy się trochę skomplikowały
Martwiła mnie natomiast kwestia Mieczysława. Nie zamierzałem wyrzucać go na ulicę, podjąłem już decyzję. Miałem prawie dwa tygodnie, by obmyślić strategię, i w jak najmniej bolesny sposób poinformować Wiolettę, że pies zostaje z nami. Wszystko szło po mojej myśli i byłem pewien, że tak zostanie, ale w czwartek zadzwonił teść, by powiadomić, że jego córka siedzi we francuskim areszcie.
– Mieliśmy stłuczkę – opowiadał wzburzony – i kretyni z francuskiej policji doczepili się do dowodu Wioli. Twierdzą, że jest podrabiany. Nie wiem, ile czasu zajmie nam sprostowanie pomyłki, ale i tak ich zaskarżę i będą bulić odszkodowanie!
Jakoś nie byłem tego taki pewien. Spojrzałem w oczy Mieczysława, który przysłuchiwał się naszej rozmowie, i powiedziałem:
– Sprawy się trochę skomplikowały, przyjacielu i nie jestem pewien, czy obaj nie skończymy na ulicy, ale i tak damy sobie radę, co nie?
Mieczysław obrzucił tęsknym spojrzeniem kanapę w salonie, którą zajął po wyjeździe Wioli, ale zaraz potem pomachał ogonem, jakby mówił: „Luz, brachu. Wszystko będzie dobrze!”. Pewnie, że będzie – pomyślałem. Czy ja właściwie muszę coś wiedzieć o dowodzie żony? No skąd!