Reklama

Nie wiem, kiedy to się zaczęło – to poczucie, że jestem z boku, że już nie należę. Może wtedy, gdy Lena kupiła swoje mieszkanie i zaczęła mówić o kredycie z taką dumą, jakby to był awans społeczny. Może gdy Natalia zmieniła auto na nowe audi, a Agata... Agata zawsze miała wszystko pierwsza. Karierę, drogie torebki, wakacje w Grecji w środku tygodnia.

Reklama

A ja? Jestem Zosia. Trzydziestka z groszami, graficzka-freelancerka. Zlecenia mam raz na tydzień, raz na miesiąc. Mieszkam sama. Nie narzekam – naprawdę. Mam czas, żeby czytać, chodzić po parkach, robić zdjęcia. Tylko czasem, kiedy patrzę na ich paznokcie zrobione za stówę i sukienki, których cena przewyższa moją miesięczną składkę zdrowotną, robi mi się ciasno w klatce piersiowej.

Nie chcę zazdrościć. Przecież to tylko rzeczy. Ale wtedy przychodzi zaproszenie. Ślub. Znajomi ze studiów. Uroczystość roku – wiadomo. One już przebierają nogami. Będą stroje, fryzjer, makijaż, fotki w internecie. A ja? Czuję jak w środku coś się kurczy. Bo wiem, że to nie będzie po prostu wesele. To będzie kolejny test. Czy wyglądam odpowiednio? Czy mam się czym pochwalić? Czy nadal mogę z nimi być, czy już odstaję?

Czy naprawdę trzeba się tak starać, żeby zasłużyć na ich towarzystwo? Zamykam oczy. W myślach mówię do siebie: „Nie musisz być taka jak one. Wystarczy być sobą.” Tylko że nie wiem już, czy to jeszcze coś znaczy.

Czułam, że odstaję od koleżanek

Spotkałyśmy się w kawiarni na Powiślu. Agata jak zwykle przyszła w płaszczu, który wyglądał, jakby go właśnie zdjęła z manekina w butiku na Mokotowskiej. Lena miała nową fryzurę – krótki bob, podkreślający jej szczupłą twarz. Natalia spóźniła się, bo odebrała sukienkę z przymiarki. Zajrzała do nas i od razu usiadła, rzucając torebkę na fotel obok.

– No to co, gotowe na wesele stulecia? – zapytała, rozkładając menu, choć przecież wszyscy wiedzieliśmy, że zamówi swoje ulubione latte z syropem waniliowym.

Agata uniosła brwi:

– Ja mam sukienkę z kolekcji limitowanej.

– Ja biorę od tej dziewczyny z showroomu, co mi załatwiła sukienkę na sylwestra. Pamiętacie tę czarną z rozcięciem? – Lena popatrzyła na mnie krótko, jakby przypominała sobie, czy wtedy też byłam z nimi.

Mam coś od mojej ulubionej projektantki, ale się jeszcze waham – rzuciła Natalia, a potem spojrzała na mnie i zapytała jakby od niechcenia: – A ty, Zosia, coś już masz?

Zacisnęłam dłonie pod stołem. W głowie miałam jeden wielki hałas. Słowa projektantów, cen, przymiarek, salonów. Przez chwilę miałam wrażenie, że siedzę w obcym świecie, którego reguł nigdy do końca nie poznałam.

– Jeszcze się rozglądam – powiedziałam z wymuszonym uśmiechem. – Pewnie coś się znajdzie.

Agata spojrzała na mnie z ukosa, przechyliła lekko głowę.

– No pewnie. W końcu ty zawsze coś oryginalnego wynajdziesz. Masz ten swój styl.

Zabrzmiało to jak komplement, ale czułam pod skórą ten sam stary ton – zdystansowany podziw dla kogoś z innego świata. Niby blisko, ale jednak nie do końca. Ich słowa unosiły się nad stołem jak baloniki z helem, lekkie i niegroźne. Moje – jakby były ze szkła, każde ryzykowało upadek.

Słuchałam dalej, jak opowiadają o fryzjerkach, kosmetyczkach, planach na wieczór panieński. Udawałam, że też się cieszę. Przytakiwałam, śmiałam się, rzucałam komentarze. Ale w środku prowadziłam zupełnie inną rozmowę. Z samą sobą. Nie mają pojęcia, że liczę każdy grosz. Że odkładam pieniądze z trzech zleceń, żeby zapłacić czynsz i jeszcze kupić coś, co nie wygląda jak z przeceny. Nie chciałam im zazdrościć. Naprawdę. Ale chciałam też chociaż raz wyglądać dobrze. Tak po prostu. Pięknie. Choćby na jeden wieczór. Nie po to, żeby coś komuś udowodnić. Tylko po to, żeby poczuć, że też mogę.

Idealna sukienka z lumpeksu

Chodziłam po lumpeksach z uczuciem, którego nie da się łatwo nazwać. Trochę wstyd, trochę determinacja, trochę przekonanie, że jeśli czegoś nie znajdę tu, to nie znajdę nigdzie. Przewracałam wieszak za wieszakiem, dłonie miałam czerwone od chłodu, a w głowie odmierzałam czas do zamknięcia. W trzecim sklepie, między pogniecioną tuniką a zbyt jaskrawą marynarką, zobaczyłam ją. Wisiała samotnie, jakby ktoś jej zapomniał.

Sukienka była z grubej, ciemnogranatowej tkaniny, na pierwszy rzut oka nic szczególnego. Długość za kolano, lekko rozkloszowany dół, rękawy trzy czwarte. Ale kiedy jej dotknęłam, zobaczyłam te przeszycia przy dekolcie, to jak się układała w talii, jakby czekała właśnie na mnie. Przymierzyłam ją w kabinie, odgarnęłam włosy, spojrzałam w lustro i wiedziałam, że to ona. Wymagała przeróbek – trochę za długa, materiał pod pachą się marszczył – ale już widziałam w myślach, co z nią zrobię.

W domu rozłożyłam ją na stole jak najcenniejszy materiał. Wciągnęłam nitki, obcięłam zygzaki, przymierzałam i poprawiałam. Jednej nocy przerobiłam dekolt, kolejnej skróciłam rękawy. Całe dnie pracowałam nad projektami, a wieczorami siadałam do niej. Nie miałam specjalistycznych narzędzi ani maszyn, tylko igłę, nożyczki, kilka szpilek i sporo cierpliwości. Ale każde przeszycie niosło ze sobą coś więcej niż tylko nitkę. Każde było jak zaklęcie – że może być inaczej, choćby przez chwilę.

Na koniec zawiesiłam ją na drzwiach i patrzyłam z niedowierzaniem. Była piękna. Nie przesadnie, nie teatralnie. Po prostu miała w sobie to coś – dokładnie to, czego potrzebowałam. Na wieczór panieński przyszłam ostatnia. Dziewczyny były już po pierwszych drinkach, rozgadane, rozchichotane. Natalia miała sukienkę z połyskiem, Lena – różową, odkrywającą ramiona, Agata oczywiście postawiła na klasykę. Spojrzały na mnie jednym ruchem, jakby ich wzrok był zsynchronizowany.

– No proszę – powiedziała Agata. – Coś innego.

– Skąd? – dopytała Natalia.

Zamarłam. Wiedziałam, że jeśli powiem prawdę, będzie mi wstyd. Jeśli skłamię – będzie bolało.

– Z Londynu – odparłam. – Przez znajomą.

Zrobiło się cicho. Lena uniosła brwi, jakby chciała coś powiedzieć, ale się powstrzymała. Natalia odchyliła głowę i z lekkim uśmiechem rzuciła:

– No widać, że coś nietypowego.

Uśmiechnęłam się. Tak jak umiałam. Na zewnątrz spokojna, trochę zadziorna. W środku – ściśnięta jak w garści. Niby komplement. Ale w ich słowach było więcej niż brzmiało. Tak jakby wszyscy grali w grę, której zasad nikt nie wypowiada na głos. Udawałam pewność siebie. Udawałam, że wcale mnie to nie rusza. Ale wiedziałam, że jeśli nie utrzymam tej miny, pęknie coś, czego nie da się już zszyć.

Dzień wesela

Na weselu grałam rolę, której nikt mi nie przydzielił, ale którą znałam na pamięć. Uśmiechnięta, rozluźniona, z kieliszkiem w dłoni. Przemieszczałam się między stołami, śmiałam się z żartów, tańczyłam więcej, niż chciałam. Sukienka układała się idealnie. Kilka razy usłyszałam, że wyglądam świetnie. Ktoś zapytał o projektanta. Odpowiedziałam to samo, co wcześniej. Z Londynu. Przez znajomą. Uśmiech, pauza, zmiana tematu.

Byłam jak aktorka, która zna każdą swoją linię, wie, kiedy spojrzeć w bok, a kiedy zamilknąć. Wszystko po to, by nikt nie zorientował się, że to gra. Że ta pewność siebie jest wyćwiczona, że pod spodem nic nie jest takie proste. Lena przysiadła się do mnie, kiedy DJ puścił wolniejsze tempo. Pociągnęła łyk prosecco i nachyliła się do mojego ucha.

– Ty chyba naprawdę się dobrze czujesz dziś w swojej skórze.

– Aż tak to widać? – zapytałam, unosząc brwi.

– Nie wiem. Inaczej dziś wyglądasz. Jakbyś przyszła tu dla siebie, nie dla nas.

Zamrugałam. Może to był komplement. Może aluzja. Może tylko słowa rzucone między jednym toastem a drugim. Nie spytałam. Przez cały wieczór balansowałam między tą wersją siebie, którą chciałam być, a tą, którą próbowałam ukryć. Każdy komplement wbijał się we mnie jak coś zbyt ostrego. Zamiast cieszyć – przypominał, że zbudowałam to wszystko na fałszu.

W łazience spojrzałam na siebie w lustrze. Światło było zimne, z góry. Sukienka w tym oświetleniu wyglądała inaczej. Widziałam każdy ścieg, każde miejsce, gdzie ręka zadrżała przy szyciu. Z daleka olśniewała. Z bliska – zdradzała historię. Prawdziwą. I tylko ja ją znałam. Czy naprawdę trzeba kłamać, żeby pasować? Wróciłam na salę i zatańczyłam do końca. Uśmiechałam się do zdjęć. Przysiadałam do rozmów. Grałam tę rolę do ostatniej nuty. Gdzieś między trzecim a czwartym tańcem zrozumiałam, że coś we mnie się zmienia. Byłam dumna. Nie z tego, co udawałam. Tylko z tego, co stworzyłam. Tylko czemu ta duma musiała tak boleć?

Chcę pozostać sobą

Wstałam wcześnie, choć mogłam spać dłużej. W mieszkaniu panowała cisza, która miała w sobie coś nieprzyjemnego. Jakby ściany wiedziały, że wracam z czymś, co nie do końca przynależy do mojego świata. Sukienka leżała rozłożona na krześle, tak jak ją zostawiłam po powrocie. Wyglądała jak martwy dowód na to, co się wydarzyło.

Podniosłam ją i przez chwilę trzymałam w dłoniach. Materiał, który jeszcze wczoraj nosił w sobie magię, dziś był tylko tkaniną. Szycia, które wydawały się perfekcyjne, teraz wydały mi się krzywe. Wszystko w niej przypominało nie o sukcesie, ale o tym, jak bardzo się starałam, żeby nikt nie odkrył prawdy.

Mogłabym ją zostawić. Schować do szafy. Zachować na przyszłość. Ale wiedziałam, że za każdym razem, kiedy na nią spojrzę, wrócą te same obrazy – uśmiechy, które nie były szczere, spojrzenia, w których było coś więcej niż tylko podziw. Przede wszystkim wróci moje własne spojrzenie w lustro, kiedy na chwilę uwierzyłam, że to wystarczy. Włożyłam ją do torby. Nie zamknęłam suwaka do końca. Nie chciałam, żeby to było jakieś wielkie pożegnanie. Wyszłam z mieszkania i zeszłam na dół, do kontenera z odzieżą. Torba była lekka. Rzuciłam ją do środka bez wahania.

Nie dlatego, że coś z tą sukienką było nie tak. Nie dlatego, że się nie udała. Oddałam ją, bo przypominała mi wszystko, czego już nie chciałam: ukrywanie, udawanie, próby dopasowania się do miejsc, gdzie nie czułam się sobą. W drodze powrotnej nie patrzyłam w okna wystawowe. Nie analizowałam, co mają inni, co noszą, jak się poruszają. Myślałam tylko o jednym. Nie chcę już grać. Nawet jeśli zostanę sama – chcę być prawdziwa.

Zosia, 32 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama