„Gdy zobaczyłam urodzinowy prezent od znajomych, chciało mi się wyć. Teraz wyjdzie na jaw, że jestem potworem”
„Może to źle o mnie świadczy, ale kiedy w moim życiu pojawił się ten psiak, byłam wściekła. I tak miałam dość problemów. Kto bez pytania obdarowuje innych żywym zwierzęciem? Nie miałam pojęcia jak zająć się tym szczeniakiem. Co z nim zrobić?”.
- Teresa, 37 lat
Byłam zła. Nie, byłam wściekła. Patrzyłam na swoje zniszczone buty, pogryzioną tapetę, obsiusiane nowe panele. Szczeniak oczywiście dobrze wiedział, że narozrabiał, i już zdążył się gdzieś schować. Pewnie za wersalkę i teraz tam ostrzy sobie te swoje małe ząbki. Cholera jasna!
– Chodź no tu, ty psie! – zawołałam.
Nawet nie nadałam mu jeszcze imienia, bo wcale nie miałam zamiaru go zatrzymać. Nigdy nie chciałam mieć psa. Może kiedy byłam małą dziewczynką, ale to dawno i nieprawda. A teraz znajomi uszczęśliwili mnie prezentem. Co to w ogóle za pomysł, żeby obdarowywać kogoś żywym stworzeniem? I to bez konsultacji!
Nie o takim prezencie marzyłam
Kiedy kilka dni temu Magda i Jarek wręczyli mi koszyk z piszczącą kulką, myślałam, że sobie żartują.
– Masz, to na nowe mieszkanie – powiedział Jarek, dumny ze swojego pomysłu.
– Zaczynasz nowe życie, to proszę, żeby ci nie było smutno – dodała Magda.
Byłam pewna, że tylko się nabijają, robią mnie w konia. Że kiedy będą ode mnie wychodzić, to zabiorą futrzaka ze sobą. Ale oni uciekli szybko do windy, chichocząc, że na pewno go pokocham. I chyba w to święcie wierzyli, bo kiedy potem zadzwoniłam do Magdy z pretensjami, ona mnie nie słuchała.
– Prawda, że śliczny? – trajkotała do słuchawki. – To labrador. Jest przyjazny, towarzyski, lubi ludzi i dzieci. Akurat dla ciebie. Może przestaniesz tak cierpieć po rozstaniu z Rafałem, zaczniesz wychodzić z domu. Przyda ci się trochę ruchu na świeżym powietrzu. Oczywiście teraz jeszcze nie może wychodzić na dwór, najpierw musisz go zaszczepić, ale to już weterynarz ci wszystko wyjaśni. Imienia jeszcze nie ma, więc możesz się wykazać!
I tyle. Myślałam, że śnię. Ja i pies? To jakieś nieporozumienie! Pracuję całymi dniami, a wieczory i weekendy chciałabym mieć dla siebie, a nie dla jakiegoś szczeniaka, który w dodatku okazał się totalnym gryzoniem. Przez tych kilka dni zdążył obgryźć nogę od stołu, dwa pufy, tapetę, poszarpał też wszystkie buty, które nieopatrznie zostawiłam na wierzchu. I jeszcze moją nową torebkę! Nie mówiąc o tym, że sika wszędzie. Moje panele tego nie wytrzymały, już są odbarwione.
Co ja mam zrobić z tym psem?
Całe szczęście, że Magda była na tyle przytomna, że razem ze szczeniakiem przyniosła też żarcie dla niego – które zresztą się kończy, więc będę musiała iść do sklepu. Gdzie się kupuje takie puszki? Chyba widziałam w supermarkecie, tam zdaje się jest dział dla zwierząt…
Na razie posprzątałam bałagan i naszykowałam sobie kolację. Nie miałam zamiaru szukać tego lejka. Pewnie i tak zaraz wylezie i będzie się łasić albo zacznie coś gryźć. Nie pomyliłam się. Ledwie zapachniało mięso w garnku, a już puchata kulka, piszcząc, leciała do mnie.
– No i co się tak przymilasz? – zapytałam, a szczeniak usiadł i patrzył na mnie tymi swoimi słodkimi oczkami.
Ogonkiem zamiatał podłogę, a potem przewrócił się na plecy i wystawił pękaty, goły brzuszek do głaskania…
– Słodki jesteś, maluchu – zagadałam, klękając obok niego. – Ale nie możesz u mnie zostać. To obowiązek, odpowiedzialność. Ja się do tego nie nadaję. Poza tym nie chcę się wiązać!
Pogłaskałam kulkę, czym wprawiłam ją w stan totalnej euforii, i sięgnęłam po saszetkę z psim jedzeniem. Nałożyłam do miski i mały żarłok zajął się na chwilę sobą. Dobrze, że to żarcie w miarę ładnie pachnie, bo nie zniosłabym smrodu w domu!
Obydwie zjadłyśmy, ja przeniosłam się na wersalkę, kulka zasnęła na dywaniku. Włączyłam komputer. Postanowiłam znaleźć jakieś schronisko, nie mogłam tego odwlekać w nieskończoność. Co prawda, miałam nadzieję, że takiego malucha uda mi się wcisnąć znajomym – zrobiłam zdjęcie komórką i pokazałam w pracy.
Owszem, zachwycać to się zachwycali, ale przygarnąć nikt nie chciał. Koleżanka mi doradziła, żebym po prostu uszczęśliwiła psem swoich darczyńców. Niestety, dzień po wizycie u mnie Magda i Jarek wyjechali na trzy tygodnie za granicę. Tyle czekać nie mogłam, bo psiak zje i zasika mi całe mieszkanie!
Okazało się, że całkiem niedaleko jest schronisko, czynne w dodatku całą dobę… Spojrzałam jeszcze raz na śpiącego futrzaczka. Popiskiwał cicho, machając łapką. Widocznie coś mu się śniło. Rozkoszny zwierzak, naprawdę. „Nie, zostawienie go byłoby nierozsądne” – przywoływałam się do porządku. Wykąpałam się, pościeliłam łóżko i ułożyłam się w pościeli z książką. Długo nie mogłam zasnąć i zaczynałam się wkurzać, bo przecież rano trzeba wstać…
Na sygnale do weterynarza
Widocznie jednak sen nadszedł, jak zwykle niespodziewanie, bo obudziłam się nagle, nad ranem. A raczej coś mnie obudziło. Dopiero po chwili zorientowałam się, że to moja współlokatorka jęczy. Ale to nie było popiskiwanie przez sen, lecz prawdziwy, pełen bólu, skowyt. Zerwałam się z posłania. Sunia leżała koło mojego łóżka. Chyba dokuczał jej brzuszek, zdążyła już nawet co nieco popuścić.
Na mój widok lekko poruszyła ogonkiem i spojrzała pełnymi rozpaczy oczami. Dotknęłam jej, wydawała mi się cieplejsza niż zwykle. Zaczęłam wpadać w panikę. Nie znam się na psach, wiem tylko, że mają mieć mokry i zimny nos. Moja sunia wydawała się rozpalona!
Piesek nagle zapiszczał głośniej i zwymiotował. Oj, nie było dobrze. Może coś zjadła? W sumie nie wiedziałam nawet, co pogryzła. To nowe mieszkanie, nowe meble… Może jakiś lakier jej zaszkodził? „Do diabła, co robić? – zastanawiałam się, delikatnie głaszcząc pieska. – Internet! Tam jest wszystko, a weterynarze też chyba mają dyżury, nie? To jedyna szansa”.
Nalałam do miseczki trochę wody, ale suczka nie miała siły podnieść łebka. Zwilżyłam więc czystą ściereczkę, podłożyłam jej pod pyszczek. Szybko wklepałam w internet „dyżury weterynarza”. Jest! Zadzwoniłam, powiedziałam, o co chodzi. Lekarka bardzo się przejęła i poprosiła, żebym jak najszybciej przyjechała z pieskiem do kliniki.
– Wie pani, szczeniak odwadnia się dużo szybciej niż dorosły pies, no i nie ma takiej odporności – tłumaczyła. – Radziłabym nie ryzykować.
Wciągnęłam na siebie jakiś dres, złapałam torebkę i kluczyki do samochodu. Potem delikatnie włożyłam popiskującą kulkę do koszyka wymoszczonego ręcznikiem i zbiegłam na dół. Na szczęście o tej porze nie ma korków, pod klinikę dojechałam w kilka minut.
Lekarka, ta sama, z którą rozmawiałam przez telefon, sprawnie obejrzała sunię, zrobiła jej zastrzyk, podłączyła kroplówkę.
– Musi poleżeć chwilę, jest strasznie odwodniona – powiedziała, siadając przy biurku. – Zobaczymy, czy będzie mogła ją pani wziąć do domu, czy trzeba będzie zostawić pieska na noc u nas. A na razie wypełnimy dokumenty. Poproszę o książeczkę zdrowia psa.
Nie miałam pojęcia, że coś takiego w ogóle istnieje! Pani weterynarz była zdziwiona, gdy okazało się, że nic nie wiem o swojej podopiecznej, ba, że ona nie ma nawet imienia. Wyjaśniłam jej więc całą sytuację, czując się winna…
– Rozumiem – powiedziała, sięgając po kartę. – Ale zdaje sobie pani sprawę, że sunia w takim stanie nie powinna trafić do schroniska? Tam, co prawda, są lekarze, ale ona jest zbyt osłabiona, powinna mieć dobrą, troskliwą opiekę. Pani, zdaje się, nie ma doświadczenia i nie miała nigdy pieska? Proponuję, żeby mała została jednak dziś w klinice. Rano możemy dać ogłoszenie, może ktoś z naszych klientów zechce ją przygarnąć.
Pokiwałam głową.
– Może pani przyjechać po pracy? Załatwimy formalności… Dobrze, że ją pani dziś przywiozła.
Wyszłam z kliniki nieco otumaniona.
W domu wypiłam dwie kawy, nie było już sensu się kłaść. Pojechałam do pracy niewyspana. A potem do kliniki z mocnym postanowieniem, że napiszę to ogłoszenie. Mimo wszystko weszłam do lekarki zdenerwowana. Na szczęście sunia siedziała w klatce i wyglądała zdrowo. Nie była już podłączona do kroplówki.
Kamień spadł mi z serca
– To co, dajemy ogłoszenie? – lekarka była ta sama; okazało się, że rano zeszła z dyżuru i przyszła znowu tuż przede mną. – Sunia jest silna, to było tylko zatrucie. Pewnie pogryzła politurę.
Wyjęła psa z klatki i podała mi na ręce. Dobrze wiedziała, co robi – zanim ja podjęłam decyzję i głośno ją wypowiedziałam, ona zapewne widziała ją w moich oczach.
Zostanie ze mną na zawsze
Mysza niedługo skończy rok. Mysza, bo długo jeszcze gryzła wszystko, co popadnie. Na szczęście, lekarka podpowiedziała mi, co mam jej dawać do jedzenia, jakie zabawki kupować. Powoli ustaliłyśmy z sunią zasady wspólnego mieszkania.
I obie jesteśmy szczęśliwe. Dzięki Myszy poznałam mnóstwo ludzi; nie wiedziałam, że psiarze trzymają się razem, i mają tyle wspólnych tematów! I to niekoniecznie „psich”. Na przykład z Mirkiem, właścicielem nowofundlandczyka rozmawiamy nie tylko o naszych podopiecznych…