„Znajomy odejmował sobie od ust, by poratować potrzebujących. Wiedziałem, że nie mogę zostawić go na pastwę losu”
„Przez następne dni nawet żałowałem, że pozbyłem się tej pamiątki. Wyrzucałem sobie, że jestem naiwny, a pan Bogdan sobie ze mnie najpewniej pokpiwa. Tak myślałem, ale na szczęście spotkało mnie spore zaskoczenie”.

Od dawna już pracuję jako wolontariusz dla Towarzystwa Brata Alberta. Jeszcze jako student szukałem miejsca, w którym mógłbym bezinteresownie robić coś dla ludzi. Specjalnie wybrałem organizację pracującą na rzecz bezdomnych, bo wiem, że trudno jest zebrać dla nich jakieś pieniądze. Na dzieci, na chorych, na zwierzęta wszyscy chętnie dają, bo obdarowani są niewinni, uroczy albo podobni do nas samych. Ludzie nie chcą pomagać bezdomnym, bo uważają, że każdy z nich jest odpowiedzialny za to, co mu się przytrafiło. Że gdyby tylko jeden z drugim chciał, mógłby stanąć na nogi i zabrać się za jakąś robotę.
Mnie jednak nauczono, że trzeba kochać tych, którzy są najtrudniejsi do kochania. Na nich trzeba skupiać swoją uwagę. Dlatego właśnie poszedłem do Brata Alberta. Pomagam już od czterech lat i widziałem dużo złego, ale byłem też świadkiem rzeczy wspaniałych. Widziałem, jak ludzie podnosili się z nałogu, jak odzyskiwali życie, rodziny, godność utraconą lata temu. Jeden z bezdomnych zapadł mi jednak w pamięć szczególnie.
Poznałem go trzy lata temu. Stałem wtedy z puszką na rynku i przy okazji jakiejś dużej miejskiej imprezy zbierałem kasę na jedną z noclegowni. Chodziłem, zagajałem, prosiłem, ciężko wzdychając za każdym razem, gdy ludzi mnie spławiali. Właśnie wtedy podszedł do mnie pan Bogdan, wtedy spotkałem go pierwszy raz.
Przecież on sam jest bezdomny!
– Można? – wyciągnął w kierunku mojej puszki brudną i steraną życiem dłoń. Trzymał pięćdziesiąt złotych, czyli ogromną jak na bezdomnego sumę.
– Słucham? – zapytałem, bo w pierwszej chwili nie skojarzyłem, o co mu chodzi. Na głowie miał dziurawą czapkę, był nieogolony, brudny i nawet trochę pokaleczony. Puchowa kurtka lśniła od wilgoci, a dżinsy zesztywniały od brudu. Te pięćdziesiąt złotych w jego dłoni wyglądało jak znalezisko nie z tej ziemi.
– Chciałem wrzucić, mogę? – uśmiechnął się szeroko.
– A, no tak! Jasne. Proszę, proszę… – wyciągnąłem ku niemu puszkę, którą wcześniej odruchowo przytuliłem do piersi. – Dziękuję…
– Nie ma za co. Wszystkiego dobrego – machnął ręką i odwrócił się, żeby pójść w swoją stronę.
– Halo! Przepraszam… – zaczepiłem go jeszcze, bo ciekawość wzięła górę.
– Tak?
– Proszę wybaczyć, że ja tak bezpośrednio, ale pan sam jest przecież bezdomny...
– Owszem – znów ten sam dobrotliwy uśmiech.
– I na bezdomnych pan daje?
– Nazbierałem za złom i doszedłem do wniosku, że zamiast to przepić, dam na Alberta. Może wy będziecie wiedzieli, którego z nas tymi pieniędzmi poratować. Który ich nie przepije, bo ja na pewno to zrobię…
Chciał mnie zbyć tymi kilkoma zdaniami, ale ja poszedłem za nim i dalej pytałem. O to, gdzie nocuje. Czy śpi w noclegowniach, czy na dworze? Czy ma co jeść, czy nie trzeba mu pomóc? W końcu nawet zaproponowałem, że oddam mu te pięćdziesiąt złotych z własnej kieszeni, żeby miał na chleb. Wtedy się zatrzymał.
– Dziecko drogie. Na chleb? Na chleb!? Przecież ja ostatnimi siłami te pięć dych wrzuciłem do puszki, bo już je miałem przepić, rozumiesz? – znów się uśmiechnął. – Mnie już nie można pomóc. Ja przepiłem miłość rodziny, przepiłem całą młodość. Już tylko mogę wegetować. A teraz idź, do widzenia!
Zostawiłem go w spokoju, ale nie odpuściłem zupełnie. Popytałem o niego w noclegowniach, bo tam przecież wszyscy się znają. Opisałem go kilku bardziej zorientowanym mieszkańcom i zaraz mi o nim wszystko opowiedzieli. Że ma na imię Bogdan i jest mądry gość, bo pracował jako inżynier przy budowie dróg i w latach dziewięćdziesiątych założył firmę działającą w tej branży. Kiedy jednak w 2008 roku zaczął się kryzys, popadł w długi, zaczął pić i stoczył się zupełnie. Zostawił żonę i syna. Tyle o nim ludzie wiedzieli. Każdy jednak dodawał, że facet chętnie innym pomaga. Że jednego od łobuzów uratował, a z drugim podzielił się jedzeniem. Trzeciemu coś pożyczył, czwartemu załatwił, a piątego wsparł dobrym słowem. Byli tacy, co go chwalili, bo ich kielichem poczęstował…
Bo pił. Gdy spotkałem go kolejny raz, ledwo szedł, taki był nagrzany. Minęły trzy miesiące, a ja znów stałem na rynku, znów kwestowałem. Właśnie wtedy zza rogu wytoczył się pan Bogdan. Brudny jak święta ziemia i śmierdzący. Szedł w naszym kierunku, lekko się zataczając, a wszyscy, których mijał, rozsuwali się z obrzydzeniem. Pan Bogdan zatrzymał się przy mnie i oparł brudną, ciężką dłonią na moim ramieniu. Jedno oko miał napuchnięte tak, że ledwo na nie widział. Ale mnie rozpoznał, bo znów się uśmiechnął tak jak wtedy.
Wiem, że to dobry człowiek
– Cześć, chłopaku. Jak się masz? Przyszedłem datek ofiarować – wybełkotał. – Gdzieś go tutaj miałem… – zaczął grzebać po kieszeniach, a fetor przybrał na sile.
– Panie Bogdanie, nie trzeba…
– O! Wiesz, jak mam na imię! Skąd?
– Pytałem ludzi o pana. Wiem, że z pana dobry człowiek.
– Dobry? – roześmiał się. – Jaki tam dobry?! Pijany, owszem! Ale dobry… Oj, chłopaku, nie wiesz, co mówisz…
– Niech pan przestanie. Niech pan idzie do noclegowni, pomogą panu.
– Pijanego tylko przepędzą, a ja jestem kompletnie nawalony. Tak pijany, że już nie ruszę nogą – usiadł pod murem i rzucił reklamówki, które mu ciążyły. – Ale pieniądze ci dam… Czekaj, czekaj, gdzie ja je miałem… – grzebał w kieszeniach i w końcu wyciągnął. Tym razem pomięte dziesięć złotych. Brudne i zwinięte w kulkę. Wrzucił mi je do puszki, choć znów przekonywałem go, że nie trzeba, że to bez sensu.
– Bierz, bo przepiję! – warknął, a ja wtedy wpadłem na szalony pomysł. Nie wiem, skąd się wzięła moja sympatia do tego człowieka. Skąd ośli upór, żeby mu pomóc. Nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego tak go polubiłem, że postanowiłem oddać mu mój krzyżyk. Zdjąłem go ze swojej szyi i zawiesiłem na jego.
– Tego pan na pewno nie przepije, bo dostałem go od mamy na pierwszą komunię. Tego pan musi pilnować… – powiedziałem, a on spojrzał na mnie przytomnie i zobaczyłem w jego oczach całe cierpienie, które nosił ze sobą.
– Głupi jesteś… – jęknął i zwiesił głowę.
Może niepotrzebnie to zrobiłem
Zasnął, a ja zadzwoniłem na straż miejską, żeby go zabrali, bo nie mógł tu tak leżeć. Jak go wsadzali do samochodu, to ledwo co kojarzył. Szczerze powiedziawszy, byłem prawie pewien, że krzyżyk się zmarnuje. Że skończy w jakimś lombardzie czy Bóg wie gdzie, a ja wyjdę na głupka przed samym sobą. Przez następne dni nawet żałowałem, że pozbyłem się tej pamiątki. Wyrzucałem sobie, że jestem naiwny, a pan Bogdan sobie ze mnie najpewniej pokpiwa. Tak myślałem, ale na szczęście spotkało mnie spore zaskoczenie. Cztery miesiące po tym, jak zawiesiłem krzyżyk na szyi tego faceta – gdy już o wszystkim zapomniałem i pogodziłem się ze stratą – on znów pojawił się w moim życiu. Tylko na chwilę, ale ta chwila wystarczyła, żebym odzyskał całą nadzieję w to, że mu pomogłem. Że opłacało się wyciągnąć do niego rękę.
– Ej, młody! Ktoś do ciebie – zawołał mnie kolega z noclegowni, gdy pomagałem chłopakom zrobić porządek w papierach. Wstałem więc od biurka i wyszedłem na korytarz. Zastałem tam pana Bogdana, ale naprawdę odmienionego. Był w znacznie lepszej formie niż kiedykolwiek wcześniej. Miał na sobie czyste ubranie, był ogolony, a wszystkie zadrapania i sińce na jego twarzy pogoiły się tak, że zostały po nich tylko stare ślady.
– Cześć – wyciągnął do mnie dłoń, a ja gapiłem się na niego jak na cud objawiony. – Mogę się podobać, co nie? – zapytał mnie, gdy tak mu się przyglądałem.
– No, elegancko, nie ma się do czego przyczepić… – przytaknąłem. – Bardzo się cieszę, że widzę pana w takiej formie. Że pan tak dobrze wygląda.
– Nie tylko wygląda, ale i sobie dobrze radzi – uśmiechnął się serdecznie. – Pracuję na budowie.
– Trzeźwy? – zapytałem bez ceregieli, bo nauczyłem się już, że tutaj nie obwijamy w bawełnę.
– Trzeźwy, trzeźwy… No i chciałem ci coś oddać. To należy do ciebie, powinieneś to mieć – wyciągnął z kieszeni mój krzyżyk. – Proszę. Chyba nie muszę ci mówić, jak bardzo mi pomógł. Nie tylko on, ale twój gest. To, co dla mnie zrobiłeś.
– Niech pan go zatrzyma…
– Nie muszę, bo mam swój. Zobacz! – wysupłał spod koszulki krzyż podobny do mojego. – Weź! Wiem, że dużo dla ciebie znaczy. Dlatego go pilnowałem… Dlatego mi pomógł. Weź! – w jego głosie zabrzmiała mocniejsza nuta.
Chyba się wzruszył i nie chciał się rozkleić przy chłopakach, dlatego podniósł głos. Ukrywał emocje, ale ja dobrze widziałem w jego oczach, że naprawdę to wszystko przeżywa. Wziąłem od niego mój krzyżyk i uścisnąłem mu dłoń. Pan Bogdan obrócił się na pięcie i już nigdy więcej go nie zobaczyłem na ulicy, nie spotkałem go też w noclegowni.
Od innych usłyszałem, że wyjechał, że wrócił do rodzinnej miejscowości. Po co? Mam nadzieję, że do rodziny. Modlę się za niego za każdym razem, gdy sobie go przypomnę. A jak to robię, to czuję, że jest z nim dobrze. Że pan Bogdan trzyma się w pionie, bo ma krzyż, którego zawsze może się złapać, jak nim zachwieje.