Reklama

Fakt, byłam trochę zaganiana, bo łączyłam dzienne studia z pracą na zlecenie. Dorabiałam też w weekendy jako baristka w zaprzyjaźnionej kafejce. Jednak zdumiewało mnie, że nie pamiętam, gdzie kładę przedmioty codziennego użytku. Na przykład pudełko na zdejmowane przed snem szkła kontaktowe. Zawsze stało na półeczce w łazience, a tu nagle przemieściło się do koszyka z grzebieniem i szczotką do włosów. Tego na pewno nie mogłam zrobić, chyba że spadła na mnie słynna pomroczność jasna. Albo lunatykowałam… Rozważyłam możliwości i przeszedł mnie zimny dreszcz. Albo tracę zmysły, albo… Istniało jeszcze inne, równie przerażające wytłumaczenie. Ktoś tu pod moją nieobecność bywał.

Reklama

Obojętnie jakie, byle tanie

Mieszkanie wynajęłam pod koniec studenckich wakacji. Do tej pory mieszkałam ze współlokatorkami. Raz trafiałam lepiej, raz gorzej, aż w końcu pewna Kasia kompletnie obrzydziła mi życie w „studenckiej komunie”. Była niereformowalna. Zwykły brudas i flejtuch, a do tego kłamczucha. Migała się od prac domowych, jak mogła. Zostawiała po sobie śmietnik, oczekując, że ktoś za nią sprzątnie. Potrzebowała wyrozumiałej matki, a nie współlokatorek. Zresztą na miejscu jej rodziców nie zdzierżyłabym i, chociaż jestem przeciwniczką kar cielesnych, solidnie przetrzepałabym jej skórę.

Przeliczyłam stan posiadania i doszłam do wniosku, że stać mnie na wynajęcie własnego lokum. Obojętnie jakiego, byle było tanie. Przeglądałam ogłoszenia, wydzwaniałam do właścicieli mieszkań i w końcu znalazłam coś odpowiedniego. Kawalerka była niedroga i, o dziwo, całkiem przyjemna. Zadbana, w dobrej dzielnicy. Niska cena za wynajem wynikała pewnie z tego, że to mieszkanie znajdowało się na ostatnim, dziesiątym piętrze wysokościowca, w którym windy, jak się niebawem miałam przekonać, nagminnie się psuły.

Z taką niedogodnością byłam gotowa się pogodzić. W końcu coś za coś. Lepszy marsz po schodach niż lokalizacja na ulicy zapomnianej przez prawo i policję. Szukając mieszkania, trafiałam na oferty, które strach było oglądać w dzień, a co dopiero wieczorem.

Zadzwonię i co powiem?

Zachwycona podpisałam umowę z właścicielem, ogarniętym i konkretnym czterdziestolatkiem. Nie stawiał żadnych dodatkowych warunków, nie przedstawił mi listy czynności zakazanych, takich jak przyjmowanie gości czy posiadanie kota. Chyba rozumiał, że najemca też jest człowiekiem, i to kulturalnym, który nie niszczy wszystkiego, czego się dotknie. Jednym słowem, miałam szczęście. Wprowadziłam się i poczułam, że jestem w niebie. Dosłownie, bo na tej wysokości chmury przepływały prawie pod moim oknem.

Zobacz także

Miesiąc przemieszkałam spokojnie, upiększając swój apartament, a potem zaczęło mi wszystko ginąć, a raczej przemieszczać się z miejsca na miejsce. O zaniki pamięci przestałam się bać pewnego wieczoru. Wróciłam bardzo późno z zajęć i z niechęcią spojrzałam na biurko. Leżały tam wydruki danych, które jeszcze musiałam uporządkować, wprowadzić do komputera i wysłać zleceniodawcy. Praca była mozolna, ale stała i pozwalała mi na samodzielność. Skrupulatnie pilnowałam terminów, nigdy nie nawalałam; dzięki temu wyrobiłam sobie dobrą markę i nie narzekałam na brak zleceń. Teraz, zmęczona czy nie, musiałam usiąść i skończyć to, co zaczęłam rano.

Ledwie spojrzałam na papiery, już wiedziałam – ktoś w nich grzebał! Wszystko było poprzekładane. Intruz nie zadał sobie nawet trudu, żeby nie zostawić śladów. Wystraszyłam się. Przyjazne ściany przekształciły się w pułapkę bez wyjścia… Ktoś tu bywał pod moją nieobecność, i to bardzo często. A jeżeli przyjdzie w nocy? Jak mam spokojnie zasnąć, jeżeli tajemniczy gość może w każdej chwili wejść? Interesowało go moje życie, przeglądał rzeczy, których używałam. Może to zboczeniec, który fantazjuje na mój temat? Powinnam zadzwonić na policję! Sięgnęłam po telefon i zawahałam się. Co powiem funkcjonariuszowi? Podejrzenia to zbyt mało, żeby policja chciała interweniować. Lepiej zadzwonię do Marzeny, może ona mi coś poradzi.

To nie była normalna sytuacja

– Moim zdaniem sprawa jest oczywista, to kara za to, że zostawiłaś mnie z tą flądrą Kaśką – powiedziała przyjaciółka.

– Nie żartuj, to naprawdę się dzieje. Nie czuję się bezpiecznie! – jęknęłam w słuchawkę.

– Porozmawiaj z właścicielem mieszkania – doradziła rozsądnie Marzena. – Może użyczył komuś kluczy? Bratankowi czy innemu kuzynowi. A swoją drogą, powinien ci zagwarantować spokój. Teraz to twoje mieszkanie.

Następnego dnia była sobota. Dyżur w kafejce miałam dopiero po południu, więc wstałam późno i powoli szykowałam się do wyjścia. Gorący prysznic uspokoił moją skołataną myślami głowę, owinęłam się w ręcznik kąpielowy i wyszłam z zaparowanej jak sauna łazienki. Zrobiłam dwa kroki i zamarłam. Na środku pokoju… stał mężczyzna. Był odwrócony tyłem, patrzył w kierunku biurka. W ręce trzymał bluzkę, którą rzuciłam na fotel. Oceniłam odległość od drzwi i cichutko, na bosaka przemknęłam do przedpokoju. Mając za plecami drogę ewakuacji, poczułam przypływ odwagi.

– Kim pan jest i co tu robi?! – krzyknęłam.

Mężczyzna drgnął i odwrócił się. Odetchnęłam z ulgą. To był właściciel mieszkania.

– Wpadłem sprawdzić liczniki na wodę – powiedział. – Nie chciałem pani przestraszyć.

Znowu zaczęłam się bać. Wyjaśnienia mnie nie uspokoiły. Wiedziałam przecież, że bywał tu już wcześniej, i to nieraz. Jego nienaturalny spokój też nie robił dobrego wrażenia. Miętosił w palcach moją bluzkę i wpatrywał się we mnie. Miałam wrażenie, że mój strach sprawia mu satysfakcję.

– Proszę stąd wyjść! – podniosłam głos.

– To moje mieszkanie – mężczyzna pozostawał niewzruszony.

– Ale moja bluzka – odpowiedziałam głupio.

– Leżała, podniosłem odruchowo, nie lubię bałaganu – odłożył ciuszek z pewną niechęcią.

Ciarki przeszły mi przez plecy. To nie była normalna sytuacja. Niby nic złego się nie działo, ale atmosfera była gęsta i przesycona fluidami, których pochodzenia nie chciałam znać.

– Nie może tu pan wchodzić bez uzgodnienia. Narusza pan moją prywatność.

– Nie robię nic złego – wzruszył ramionami właściciel. – To przecież moje mieszkanie i mam prawo sprawdzić, czy wszystko jest w porządku.

– Jestem innego zdania – wycedziłam; strach powoli mnie opuszczał, ustępując miejsca złości. – Nachodzi mnie pan, zmuszając do rozmowy w stroju, w którym nie chciałabym się pokazywać – wskazałam ręcznik kąpielowy, który ledwie mnie okrywał. – Proszę natychmiast stąd wyjść, bo zadzwonię na policję!

Mężczyzna ponownie wzruszył ramionami, ale skierował się do wyjścia. Odskoczyłam jak oparzona, kiedy otarł się o mnie przelotnie w ciasnym korytarzu.

Lepiej stracić pieniądze niż życie

Zamknęłam za nim drzwi na zasuwę, chociaż wiedziałam, że to nic nie da. On miał klucze. Przyjrzałam się zamkom. Były starego typu, odpadał numer z włożeniem własnego klucza od strony mieszkania. Nie wiedziałam, jak mam się zabezpieczyć przed niechcianymi, a może nawet niebezpiecznymi, wizytami.

– Marzena, przyjedź do mnie! – krzyknęłam w słuchawkę, jak tylko przyjaciółka odebrała. – I weź piżamę i szczoteczkę do zębów, zostajesz u mnie na noc!

– Co się… – zaczęła Marzena, ale ją zakrzyczałam. – Dobrze, uspokój się, już jadę – wystraszyła się i rzeczywiście pół godziny później pukała do drzwi.

– A to zbok – oceniła, kiedy skończyłam chaotyczną relację. – No dobrze, może nie zboczeniec, ale bardzo dziwny typ. Ja bym na twoim miejscu tu nie zostawała. Nie wiadomo, co takiemu może przyjść do głowy.

– Zapłaciłam za mieszkanie z góry…

– O cholera – podsumowała trafnie Marzena. – Ale wiesz co? Trudno, lepiej stracić pieniądze niż życie. Wprowadzisz się do nas, powaletujesz. W zamian oczekuję, że pomożesz mi utemperować Kaśkę.

Uściskałam Marzenę ze wszystkich sił.

– Musimy sobie pomagać, tak czy nie? – wyrwała mi się. – A propos pomocy. Szukałaś jej u organów? Ścigania, oczywiście.

Wzniosłam oczy do nieba.

– A, nie masz racji – skarciła mnie Marzena. – Pod numer alarmowy może nie, ale zbieraj się, dzwonimy do dzielnicowego. Numer powinien wisieć na tablicy informacyjnej na dole. Niech się trochę pomartwi.

Lepiej dać sobie spokój

Tak zrobiłyśmy. Dzielnicowy wysłuchał relacji, a potem zapytał:

– Z mieszkania nic nie zginęło?

Opadły mi ręce.

– Przecież mówię, że nie o kradzież tu chodzi – powiedziałam zniecierpliwiona – tylko o nachodzenie. Facet bywa u mnie swobodnie, mam chyba prawo się bać?

– Wpadnę zaraz, proszę czekać – powiedział niespodziewanie dzielnicowy i rozłączył się.

Godzinę później okupował najwygodniejszy fotel, ponownie słuchając mojej opowieści.

– Coś pani powiem – nachylił się ku mnie. – Tak od siebie, nie służbowo. Mam córkę trochę młodszą od pani i nie chciałbym, żeby znalazła się w takiej sytuacji. Niech pani jak najszybciej się wyprowadzi. Nie ma na co czekać.

– To już postanowione – rzuciła Marzena.

– Dobrze! – ucieszył się dzielnicowy. – To jedyny środek zapobiegawczy, bo prawo jest bezsilne. Przecież nic się nie stało.

– Jak to nic? A najście? – zaperzyłam się.

– O, można to dwojako interpretować. On jest właścicielem, a pani poniekąd jego gościem. Użycza pani mieszkania na czarno. Spisaliście umowę, ale czy ją zgłosił, a dochód z wynajmu opodatkował w urzędzie skarbowym? Na pewno nie. A widzi pani… Więc teoretycznie nie jest pani najemcą, który ma prawa. On może tu bywać. Nie kradnie, nie niszczy pani mienia. Jest w porządku. No, prawie, ale to już inna historia.

– Czyli jednak o coś można go oskarżyć? – ucieszyła się Marzena.

– Nic paniom z tego nie przyjdzie, lepiej dać sobie spokój – zawyrokował dzielnicowy, podnosząc się z fotela.

Reklama

Natychmiast spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy i przeniosłam się do Marzeny. Żałowałam straconych pieniędzy, jednak tej nocy nareszcie spałam spokojnie.

Reklama
Reklama
Reklama