Reklama

Mieszkanie lśniło. W szafach panował idealny porządek, odkurzone książki stały na regale równo jak od linijki, zamrażarka była zapełniona po brzegi poporcjowanymi obiadami, a do kuchennych szafek aż miło było spojrzeć – wszystko na swoim miejscu. Wkrótce zostało już tylko jedno do zrobienia, chociaż słowo „tylko” zupełnie nie oddaje kalibru sprawy – porządki w papierach, czyli zajęcie się tonami starej korespondencji, dzienników, notatek, kalendarzy itp. Zawsze dużo pisałam, a do tego nie lubiłam wyrzucać ani własnych notatek, ani listów od przyjaciół, podejrzewając, że kiedyś zagłębienie się w te starocie przyniesie mi wiele radości. Słusznie, jak się okazało.

Reklama

Zaparzyłam sobie mocnej kawy, zrobiłam wolne miejsce na podłodze w salonie, po czym postawiłam przed sobą najstarsze i najbardziej sfatygowane pudło. Zawierało prawdopodobnie jeszcze jakieś ślady mojego dzieciństwa i wędrowało ze mną przez te wszystkie lata i zmieniające się mieszkania. Nie zaglądałam do niego nigdy. Ostrożnie rozcięłam pudło i zajrzałam do środka. Uuu… dużo tego! Zeszyty, sporo luźnych kartek, jakieś kalendarzyki… Tak, pamiętam je! Byłam taka szczęśliwa, kiedy mama przyniosła mi pierwszy z nich! Pomyślałam wtedy, że jestem już naprawdę duża, umiem pisać i na dodatek mam obowiązki, które teraz będę sobie zapisywać w ślicznym, żółtym kalendarzyku. Potem co roku dostawałam taki sam kalendarzyk, aż gdzieś do połowy liceum.

Wyjęłam niewielki stosik, odszukałam najwcześniejszą datę i zaczęłam przerzucać kartki. Pośmiałam się, trochę powzruszałam i odłożyłam. Teraz wzięłam do ręki opakowany w osobny woreczek stosik listów. Te koperty też pamiętam! Ledwie zobaczyłam czerwono-niebieską obwódkę, a już mimowolny uśmiech wypłynął na moje usta. Hanka! Moja najwcześniejsza przyjaciółka! To ona właśnie malowała te szlaczki na kopertach, zawsze, za każdym razem.

Sięgnęłam po pierwszy list i czytając go, wróciłam momentalnie do tamtych tak odległych czasów. Hankę znałam od zawsze. Była córką zaprzyjaźnionych gazdów, u których co roku moi rodzice spędzali całe wakacje. Najpierw – sami, jako para narzeczonych, potem ze mną. Piękny, drewniany dom położony na zboczu niewielkiego pagórka, z widokiem na rozległą łąkę, a w oddali na majestatyczne, górskie szczyty był moim ukochanym miejscem przez wiele, wiele lat. Tam podobno stawiałam swoje niepewne pierwsze kroki, tam wybierałam jajka kurom i widziałam narodziny jagniątka, tam wreszcie poznałam swoją pierwszą bratnią duszę, Hankę.

Nieco starsza ode mnie, rezolutna, wygadana, mająca zupełnie „dorosłe” obowiązki, jak pomaganie przy zwierzętach i obejściu, była dla mnie zawsze niedoścignionym wzorem i źródłem gorącego podziwu. Kiedy nasi rodzice spędzali wieczory przy ognisku, kartach albo planszówkach, my szeptałyśmy sobie sekrety, leżąc w jednym pokoju i ciesząc się na wspólne spanie. Z biegiem lat tematy naszych rozmów się zmieniały, jednak zawsze miały podobny cel – opowiedzenie Hance mojego świata w Warszawie, w zamian za co słuchałam o jej życiu tu, kiedy mnie nie było.

Zobacz także

Spod jej rąk wychodziły prawdziwe cuda

Za dnia, kiedy rodzice i ja ruszaliśmy na wycieczki, Hanka najczęściej nie mogła nam towarzyszyć – w domu i obejściu czekały na nią obowiązki. Czasem tylko dostawała „wolne”, a wtedy dla niej, mieszkanki tych pięknych terenów, większą atrakcją było pójście na frytki albo lody i spacer po zatłoczonym deptaku niż wędrówki po okolicznych dolinkach i przełęczach.

Pamiętam dobrze, jak wkładała swoją prawie najlepszą sukienkę i posłusznie poddawała się torturom starannego czesania przez swoją mamę – coś, czego na co dzień unikała jak ognia. Do sukienki dobierała ulubione, czerwone korale z drewna, które z drobną pomocą ojca zrobiła sama. Dostałam kiedyś od niej swoją parę korali – niebieskich. Mam je do tej pory! I pamiętam różne inne „dzieła sztuki”, które później wyszły spod jej rąk – jej własnoręcznie pomalowaną szafkę w sypialni, koronkową serwetkę na stoliczku i piękne roślinne kompozycje, które z fantazją układała w swoim pokoju. Do tej pory nie mieści mi się w głowie, jak znajdowała na to czas!

Kiedy piękna korona z warkoczy była już gotowa, ruszałyśmy razem z moimi rodzicami na spacer „po mieście”.Ten deptak i parę uliczek na krzyż to był cały wielki świat, jaki znała Hanka w wieku wczesnoszkolnym. Obie, wyposażone w kieszonkowe, z lubością wydawałyśmy je na przysmaki. Ja – na pieczone serki albo pajdę chleba ze smalcem, Hanka – na watę cukrową albo pańską skórkę. „Jezusicku! Jakie to dobre!” – mlaskała Hanka, na co odpowiadałam z entuzjazmem: „Moje też!”.

Te „miastowe” wyprawy to jeden z ukochanych rytuałów mojego dzieciństwa.

Były też inne, smutne. Coroczny dramat – nasz wyjazd i rozłąka z Hanką aż do kolejnych wakacji, co wtedy wydawało się nieprzebranym oceanem czasu, równie abstrakcyjnym jak wieczność. Gdzieś ostatniego tygodnia mojego długiego pobytu miny zaczynały nam rzednąć. Jakby dla zaprzeczenia tej napływającej fali smutku więcej czasu spędzałyśmy razem, dłużej i częściej rozmawiałyśmy, a przed snem, nieuchronnie, zaczynałyśmy szeptać obietnice i ronić ciche łzy. Będziemy o sobie zawsze pamiętać, napiszę zaraz po przyjeździe do domu i będę odtąd pisała co tydzień długie, długie listy.

I pisałam. Początkowo długaśne epistoły o wszystkim, co się zdarzyło, o czym myślałam, co przeczytałam. Styl miałam rozwlekły i barokowy. Hanka jednak była zupełnie inna, no i przede wszystkim nie miała tyle czasu. Zajęta poza szkołą pomocą rodzicom na gospodarstwie, pisała regularnie, ale rzadziej, a przede wszystkim – zupełnie inaczej niż ja.

Czytam teraz jej słowa i okazuje się, że są takie, jak pamiętałam – proste, żołnierskie niemal, a jednak dowcipne. O, na przykład: „Łata nam się ocieliła i tata się cieszy, że cielaczek zdrowy i foremny. Ja się cieszę mniej, bo to kolejna gęba do obrządku rano i wieczorem, ale co tam. A ładny jest, to fakt”.

W porównaniu ze mną Hanka miała, jak to się mówi, ciężkie życie i im bardziej rosłam, tym bardziej zaczynało to do mnie docierać. Coś, czym ja się zachwycałam przez prawie dwa miesiące, co było dla mnie superatrakcją raz na jakiś czas, dla niej było codzienną dolą, obowiązkiem, czymś, co po prostu trzeba zrobić, czy się chce czy nie. A to zabierało czas.

Naturalną koleją rzeczy gdzieś tak na początku liceum nasze listy, choć pozornie niezmienione, kursowały już z dużo mniejszą częstotliwością, a ich objętość malała. Choć głównie, przyznam, moich, bo Hanka zawsze była raczej konkretna. Teraz, zamiast opisywać ze szczegółami nową, zachwycającą książkę, pisałam ogólnie o wydarzeniach ostatnich tygodni, a o książce rozmawiałam z koleżankami z klasy, które także ją przeczytały.
W drugiej połowie liceum zaczęłam też spędzać przynajmniej fragmenty wakacji gdzie indziej – jeździłam na obozy konne, spływy kajakowe, później również stopem z koleżankami.

Więzi z Hanką powoli, powoli rozplatały się, aż wreszcie, w sposób naturalny, każda z nas poszła swoją drogą.

A może znajdę ją w internecie?

Odłożyłam na bok jeden z jej listów i włożyłam go z powrotem do ozdobionej Haninym szlaczkiem koperty. Pogrążyłam się w zadumie. To było tak dawno temu! I od tak bardzo dawna nie miałyśmy kontaktu! Pozostały te piękne wspomnienia, niemal z innego świata, pozostały listy i karteczki.

Ale… no właśnie, czy na pewno? Czy na pewno tylko to? Zerwałam się z podłogi i zaraz syknęłam, rozcierając ścierpłą łydkę. Wiem, wiem już! A od czego słynne media społecznościowe? Choć minęło tyle lat, tam z pewnością znajdę jakiś ślad dawnej przyjaciółki! Zaparzyłam nową kawę i usiadłam przed komputerem. Trudno, pudło i porządki muszą poczekać. Zalogowałam się do Facebooka i zaczęłam wpisywać imię i nazwisko Hanki. No właśnie, z nazwiskiem może być problem, bo pewnie wyszła za mąż i zmieniła. Hm… faktycznie, pod panieńskim parę osób, żadna z nich jednak na pewno nie jest Hanką. Wiem, poznałabym ją na pewno!

Sięgnęłam po telefon i zadzwoniłam do mamy.

– Halo, mamuś, pytanie mam! – nie dałam jej dojść do słowa. – Czy jakimś cudem wiesz może, jak się teraz nazywa Hanka, moja dawna przyjaciółka? Właśnie wychynęła mi z przeszłości na powierzchnię i muszę coś sprawdzić!

– Hej, córciu! Czekaj, czekaj, nie tak prędko, daj pomyśleć… Może po nazwisku tego Marcina z sąsiedztwa spróbuj? Chyba byli ze sobą, chociaż się później rozstali. A jak nie, to może po linii biznesowej? Ona miała kiedyś swoją galerię w internecie, z tego, co kojarzę.

– Co ty nie powiesz? I ja nic o tym nie wiedziałam?! – nie mogłam wyjść ze zdumienia.

– Tak, tak, czekaj… Jak to było?… Kurczę, na końcu języka mam, ale mam też kotlety na ogniu. Muszę lecieć, ale będę myśleć i dam ci znać!

No dobrze. Mama niech myśli, a ja tymczasem pokombinuję. Wpisuję w Google po kolei hasła, „galeria Hanna” i wszystko inne, co mi przychodzi do głowy. Sprawdzam wyrywkowo wyniki i przy którymś linku z kolei – bingo!

Otwiera się strona galerii – w górnym prawym rogu zdjęcie właścicielki, i choć jest ona teraz dojrzałą kobietą, choć zmarszczki przy uśmiechu układają się na twarzy bardzo wyraźnie, to przecież jest to TEN uśmiech i TA Hanka! Nie mam najmniejszych wątpliwości!

A co mi tam. Napiszę do niej od razu!

Zachłannie oglądam stronę. Oferta nie jest bardzo bogata, ale przedmioty są tak piękne, że każdy z nich chciałabym mieć. Koronkowe serwety, lniane bieżniki, piękne ceramiczne wazony i misy, pomysłowa biżuteria z drewna, piór i kamienia naturalnego. Przechodzę do strony kontaktu i dopiero teraz ze zdumieniem widzę, że galeria mieści się… w Szwajcarii! To dopiero nowina!

Oglądam zdjęcia, czytam aktualności (poznaję styl Hanki, strona jest prowadzona prosto, ale z humorem). Uzbrojona w całą wiedzę, wracam na Facebooka i tam najpierw lajkuję stronę galerii, a później wysyłam prywatną wiadomość.

Podekscytowana oddzwaniam do mamy i opowiadam, co i jak. Cieszy się razem ze mną z tych niesamowitych wieści. Nie mogę sobie znaleźć miejsca, dopóki nie usłyszę sygnału wiadomości przychodzącej. Hanka pisze!

„Zuzka, to Ty!!! Nie pytam, bo przecież poznaję! Jezusicku, no nie mogę! Zadzwoń do mnie, bo za dużo tego na pisanie!”.

Śmieję się na głos i naciskam ikonkę słuchawki. Po chwili obie już piszczymy z uciechy jak sto lat temu, trzymamy się za brzuchy, a po policzkach spływają nam łzy radości. Kiedy już wreszcie możemy wydawać z siebie normalne dźwięki, przepytujemy się na wyrywki, co u której słychać. Chcemy wiedzieć wszystko i natychmiast, chcemy bez chwili zwłoki odzyskać parędziesiąt lat.

Kiedy po dwóch godzinach w końcu się rozłączamy, przypominając sobie o czekających obowiązkach, obiecujemy sobie zdzwonić się jutro przy porannej kawce. Zamykam komputer, patrzę na pudło na podłodze i czuję wielką, obezwładniającą radość i wdzięczność za to, co przyniósł mi dzisiejszy dzień.

Reklama

To znana prawda, ale i tak co i rusz odkrywamy ją na nowo – życie pisze najlepsze scenariusze! Kto by pomyślał, że tak prozaiczna czynność jak porządki w papierach przyniesie mi dziś takie skarby!

Reklama
Reklama
Reklama