„Znalazłam psa na ulicy. Myślałam, że to zwierzak sąsiadki, ale byłam w błędzie. To spotkanie było przeznaczeniem”
„Cierpię na takie coś, co sprawia, że czasem nie rozpoznaję znajomych. Jak się okazało, psów też nie. Myślałam, że odnalazłam psa sąsiadki, a okazało się, że było to całkiem obce zwierzę. Chciałam je oddać do schroniska, ale moja rodzina mi na to nie pozwoliła”.

- Danuta, 38 lat
Cierpię na takie coś, co sprawia, że czasem nie rozpoznaję znajomych. Jak się okazało, psów też nie. Myślałam, że odnalazłam psa sąsiadki, a okazało się, że było to całkiem obce zwierzę. Chciałam je oddać do schroniska, ale moja rodzina mi na to nie pozwoliła.
Cebula na poczcie
Siedziałam przy swoim okienku, jakaś pani przede mną od dłuższej chwili coś mówiła. Wytężyłam słuch.
– Jaką cebulę?– próbowałam się zorientować, o co chodzi starszej pani w kapeluszu. – Na poczcie?
– Oczywiście – spojrzała jak na dziecko specjalnej troski. – Należy porozkładać wszędzie pociętą cebulę, działa jak żywa pułapka na wszystkie bakterie. Na wirusy też!
– Będzie śmierdziało – zaprotestowałam.
– Liczy się bezpieczeństwo klienta, proszę pani. Dziwię się, że państwowa firma tak je lekceważy.
W sumie, siedzę tyle godzin w maseczce, dlaczego głupia cebula miałaby mi przeszkadzać – pomyślałam zmęczona.
– Zgłoszę pani propozycję kierownictwu – ucięłam temat i pani skinęła głową.– Coś jeszcze, czy tylko znaczki?
– Jeszcze kartkę urodzinową z różami.
Po kryjomu zerknęłam na telefon, bo czułam wcześniej, jak wibrował mi w kieszeni. Szymon? To musiało być coś ważnego, mąż wiedział, że nie mogę rozmawiać w godzinach urzędowania. Rany boskie, może Filipowi coś się stało? Odkąd nie chodzi do przedszkola, dostaje małpiego rozumu, chłop się ostatnio odgrażał, że w czasie pracy będzie go przywiązywał do kaloryfera.
– Mam nadzieję, że to coś ważnego – zaczęłam, gdy wreszcie udało mi się oddzwonić.
– Gdyby było ważne, napisałbym wiadomość – wyjaśnił. – Wiśniewska stała nade mną i pilnowała, żebym cię koniecznie zawiadomił. Masz w drodze powrotnej rozglądać się za jej kundlem, znowu zwiał.
Roztargniona sąsiadka zgubiła psa
„No, jak rany… Przecież tej kobiecie nawet rybki uciekłyby z akwarium” – pomyślałam. Już moje sześcioletnie dziecko wie, że nie warto jej o nic pytać, bo jest taka roztargniona. Odkąd wprowadziła się do bloku, nieustannie drżę, że spowoduje wypadek. Zapomni wyłączyć gaz albo żelazko – czego można spodziewać się po osobie, która dwa razy w miesiącu wzywa ślusarza, żeby wymienił zamki, bo zatrzasnęła klucze w mieszkaniu? Ten pies też jej potrzebny jak łysemu grzebień, ale córka przywiozła i został.
Jedno było pewne – gdziekolwiek zwierzak polazł, nie będzie mu tam gorzej, a my wszyscy, z Wiśniewską łącznie, tylko na tym skorzystamy. Nie miałam zamiaru się za zgubą rozglądać, przynajmniej póki nie wejdzie to oficjalnie w poszerzający się wciąż zakres moich obowiązków.
Tyle że wracając do domu, po prostu na kundla wpadłam: stał na wysepce ronda, rozglądając się wokół przerażonym spojrzeniem. Co zrobił krok, usiłując się wydostać, nadjeżdżał kolejny samochód, mijając go o centymetry. Nie przepadam za psami, ale co będzie, gdy ktoś wreszcie go potrąci?
W normalnych czasach miałby przechlapane, a co dopiero teraz, gdy diabli wiedzą, czy w ogóle działają jakieś służby weterynaryjne. Przynajmniej przeprowadzę zwierzaka przez jezdnię, tyle mogę zrobić. Podbiegł natychmiast, gdy tylko stanęłam na wysepce. Nawet nie przypuszczałam, że mnie kojarzy, a tu proszę, od razu zaczął machać ogonem i skakać z radości.
Swoją drogą, z tej Wiśniewskiej opiekunka od siedmiu boleści – nawet obroży mu nie założyła. Pewnie jak zwykle zapomniała, a później było już za późno. Zdjęłam z szyi chustkę, przewiązałam ją psu, a potem, dla pewności przyczepiłam do niej pasek odpięty od torebki.
– Idziemy, kolego – zakomenderowałam, a pies ustawił mi się przy nodze i przeszliśmy na chodnik, normalnie jakbyśmy ćwiczyli ten manewr przez całe życie.
W sumie, jak już nam tak dobrze idzie, odprowadzę go do domu – postanowiłam. A babie zmyję głowę, przynajmniej się na kimś wyżyję po robocie, zamiast odreagowywać na bliskich. Należy jej się!
Wyszłam na wariatkę
Żałowałam, że nie pamiętałam, jak pies ma na imię – coś zupełnie głupiego, to na pewno. Fafik? Filut?
– Bez obrazy – przyjrzałam mu się, gdy podniósł nogę na skwerku. – Teraz najbardziej wyglądasz na Farfocla. Nie czesała cię chyba od tygodni. O, a tu masz chyba kleszcza.
Złapałam za ciemny punkt nad okiem, zanim zdążyłam pomyśleć, że nie znamy się na tyle, by wchodzić w podobne zażyłości. Pies nawet nie mrugnął, gdy wyrwałam ohydę, a potem wzięłam ją pod obcas. Może nawet rozumiał, bo przejechał mnie po ręce mokrym jęzorem w podzięce.
– Sorry – odsunęłam się na długość paska. – To tylko sąsiedzka uprzejmość, już się bardziej nie spoufalajmy, ok?
Dotarliśmy do bloku bez większych problemów, nawet mi się podobało, bo ludzie trzymali się w większej odległości niż zazwyczaj. Kundel bez wahania wszedł do klatki i ruszył po schodach – coś mi się wydawało, że gdyby nie ugrzązł na rondzie, sam bez problemów trafiłby do siebie. Zadzwoniłam do Wiśniewskiej wewnętrznie zmobilizowana do urządzenia karczemnej awantury, gdy zza drzwi dobiegło głośne ujadanie. Co jest? To ta baba ma więcej psów?
Farfocel spojrzał na mnie skonfundowany i odsunął się na wszelki wypadek. Ja też.
– Mam pani zgubę – powiedziałam głośno. – Proszę otworzyć.
W mieszkaniu się zakotłowało i po chwili w uchylonych drzwiach zobaczyłam twarz sąsiadki owiniętą jakąś ścierką.
– Przyprowadziłam psa, bidulek utknął na rondzie – wyjaśniłam.
– Filuś jest w domu, chyba słychać – Wiśniewska gapiła się na mnie. – Koronowirus się pani na mózg rzucił? – fuknęła. – Co za głupie żarty? Przecież to coś nawet nie jest podobne do mojego skarba!
– Jak niepodobny?! Przecież też kudłaty! – odparłam.
– Wariatka! – rzuciła Wiśniewska.
Drzwi się zatrzasnęły i po chwili usłyszałam dźwięk zasuwanego zamka. Spojrzałam na znajdę, a on na mnie. To czyjego ja psa znalazłam?! Na górze stuknęło i rozległ się tupot stóp.
– Dobrze widziałem przez okno, tato! – usłyszałam głos syna. – Mamy psa!
– Na górę, ale już, Filip – ostrzegłam. – Jestem bardzo zła.
Znowu spojrzeliśmy na siebie z kundlem. On pierwszy ruszył naprzód. Szymon czekający w drzwiach teatralnie przetarł oczy.
– Czy to sen?– zapytał tylko.
Machnęłam ręką.
– Nie wiem, co jest grane – wyjaśniłam. – Ta na dole najpierw sieje panikę, a potem twierdzi, że to nie jej pies. Nieźle, co?
– Myślałem, że cierpisz tylko na prozopagnozję – zachichotał mąż. – Naprawdę myślałaś, że to kundel Wiśniewskiej?
– Jest kudłaty – powtórzyłam.
– Tak, ale dwa razy większy – Szymek doskonale się bawił.
Wręczyłam mu zaimprowizowaną smycz i oświadczyłam, że idę się umyć, a potem będę chciała jeść. Farfocel też na pewno by coś przekąsił, kto wie, jak długo łazi o suchym pysku. Odpoczniemy, a potem pomyślimy co dalej, chociaż za wiele opcji nie ma i najpewniej odwieziemy go do schroniska – uznałam.
– W góry? – wszedł mi w słowo Filip. – To można już jeździć w góry? Ja też pojadę?
Uniosłam do góry ręce w geście rezygnacji i czmychnęłam do łazienki. A to się narobiło! Czy normalny człowiek w ogóle może dostać się teraz do schroniska? Najlepiej będzie najpierw zadzwonić, szkoda tracić czas po próżnicy. Jasna cholera, nie dość, że zaraza, to jeszcze pies. Przecież nie odprowadzę go z powrotem na rondo. Ostatecznie, jakieś sumienie jeszcze mam.
Dumałam tak pod prysznicem, gdy Szymek zastukał do drzwi łazienki.
– Czemu właściwie nazwałaś go Farfocel?
– Bo pamiętałam tylko, że pies Wiśniewskiej ma imię na „F”. – powiedziałam zrezygnowana.
Kiedy wyszłam, Szymek z Filipem leżeli obok kundla na dywanie.
– A cóż to za szaleńcza brawura? – skrzywiłam się. – Może on gryzie.
– Raczej ona. Jak ma być na „F” możemy ją nazwać Faux pas, będzie jak znalazł. – powiedział Szymon z uśmiechem.
– Wtopa, Wtopa! Super! – zawtórował Filip klaszcząc w dłonie.
– Ją? – zdziwiłam się.
– No tak, to suczka. Powiem ci, że jesteś niesamowita, Danka. Nie dziwię się, że Poczta Polska upada.
Kretyn! Do tego właśnie gotował dla psa kurczaka, który miał być na jutrzejszy obiad. Powiedziałam, żeby zamiast się mądrzyć, znalazł numer telefonu do schroniska, ale zaczął mi dawać rozpaczliwe znaki nad głową Filipa. No, heloł, niby co? Chyba mały jest w stanie ogarnąć, że nie proponujemy mu Pięciu Stawów, nie?
– Zrobię jej zdjęcie i wstawię na spotted. Poza tym wydrukuję ogłoszenia. Przecież Fopa nie wygląda na niczyją, o tej porze roku psy gubią sierść, jej fryzura nie świadczy o zaniedbaniu. Na pewno ktoś jej szuka, a wiesz, jak jest w schronie… Jak raz zwierz wejdzie, kamień w wodę! Przypomniałam tylko, że kwarantanna kiedyś się skończy i nie będzie nas w mieszkaniu przez pół dnia. Zatem proszę nie knuć, bo szkoda fatygi. Co do mnie, umywam ręce.
Na drugi dzień w drodze do pracy rozwiesiłam ogłoszenia. Miałam nadzieję, że gdy wrócę do domu, znów będziemy tylko w trójkę, ale myliłam się. Suka przywitała mnie wylewnie przy drzwiach, a potem nie odstępowała na krok.
– Ciebie jednak lubi najbardziej – stwierdził Szymon. – A ja ją przez pół dnia czesałem! Została też odrobaczona i spryskana przeciw pchłom i kleszczom.
– Czy ktoś tu w ogóle dzisiaj pracował? – spytałam Fopkę, a ta dyplomatycznie spojrzała w okno.
Została z nami na zawsze
Zawsze mi się wydawało, że zwierzak w domu to kłopot, tymczasem pies wcale nie przeszkadzał. Nie szczekał, nie skakał po meblach, sygnalizował, kiedy chce wyjść za potrzebą. No i znosił Filipa, choć trzeba przyznać, że mały hamował się w jego obecności.
– Jakby go ktoś zaczarował, Danka – tak to określił mąż wieczorem. – Przestał w końcu biegać jak nakręcony i wydzierać się. Siedzi, coś sobie rysuje, układa klocki albo po prostu patrzy na psa. Może się wyżywa na spacerach. Wiesz, że Fopka umie aportować?
Zapytałam, czy ktoś się kontaktował w sprawie ogłoszenia, Szymon tylko machnął ręką.
– Czy jestem jedyną osobą w tym domu, która zdaje sobie sprawę z tego, że nie możemy zwierzaka zatrzymać? – zapytałam.
– A to czemu? Rozmawiałem już z Marianem, nie ma nic przeciwko temu, żebym chodził z Fopcią do sklepu, kiedy wreszcie wrócimy do reala. Będzie sobie siedziała na zapleczu. – poinformował mnie mój mąż.
To jakiś żart?! A wakacyjne wyjazdy? Wypady do rodziców na święta?!
– Ludzie sobie radzą, Danuśka – Szymek nie widział problemu. – To jest superpies i jego obecność podnosi jakość naszego życia. Poza tym, sama go przyprowadziłaś. Może to przeznaczenie?
Tydzień później sama zerwałam wszystkie powieszone wcześniej ogłoszenia. Nie miałam zamiaru powierzać Fopci komuś, kto nie zadał sobie dość trudu, by ją odnaleźć. A dziś znów przyszła do urzędu staruszka od cebuli i już od drzwi zaczęła swoje, tyle że w bardziej apokaliptycznym tonie.
– Wszyscy zginiemy przez ludzkie lenistwo i beztroskę – wieszczyła niczym Kasandra. – To tylko zwykła cebula, czy żądam za wiele?
Kierowniczka spojrzała na mnie zbolałym wzrokiem – kilka minut wcześniej zanudzał ją facet specjalną modlitwą antywirusową.
– Uczeni odkryli, że z cebulą to nieprawda – oświadczyłam staruszce stanowczo. – Lepiej działają zwierzęta domowe, mąż wczoraj wyczytał. Na przykład w czasie epidemii ospy w osiemnastym wieku dojarki, które miały wcześniej do czynienia z chorymi krowami, nie zarażały się ospą. To się nazywa odporność krzyżowa – uświadomiłam kobiecie.
– Tak? – ucieszyła się staruszka. – Koty też pomogą? Bo ja mam.
– Też – przytaknęłam.
– Jak to dobrze z mądrym porozmawiać – klientka poprawiła berecik. – Ta cebula mi już tak śmierdziała w domu, że spać nie mogłam.