„Znalazłam zdrapkę i wygrałam 10 tysięcy. Los się do mnie uśmiechnął, ale przez tę jędzę przybrałam grobową minę”
„– Gosia, coś ci powiem, tylko przysięgnij, że nie piśniesz nikomu ani słówkiem – zaczęłam ostrożnie. – No wiesz! – parsknęła. – Mówże! – Wygrałam w loterii. Kupon znalazłam w lesie między jagodami. Sprawdziłam, no i 10 tysięcy złotych! Gosia otworzyła usta i zamknęła. A potem zaśmiała się nerwowo”.

- Redakcja
Zimą paliłam w piecu i chodziłam w trzech swetrach, latem zbierałam jagody do słoików, a na jesień kisiłam kapustę. Samotność nie bolała mnie tak, jak kiedyś, bo oswoiłam ją, poukładałam w głowie. Ale tego dnia, w lesie za domem, gdy schylałam się po kolejną garść jagód, poczułam coś dziwnego. Między krzaczkami połyskiwał kawałek papieru. Myślałam, że to śmieć. A to był los. Zdrapka. Cała. I, co najdziwniejsze, jak się okazało, wygrana. Nie mogłam uwierzyć. Nagle, jak grom z jasnego nieba poczułam, że wszystko mogło się zmienić. I właśnie wtedy popełniłam największy błąd. Powiedziałam o tym Gosi. Mojej najlepszej przyjaciółce. Od lat. Od kaw, plotek i narzekań. Tyle że jak się okazuje, zazdrość nie zna przyjaźni. A człowiek to bardzo zawodne stworzenie.
Miała kwaśną minę
Szłam z Gosią przez naszą polną drogę, wracając z lasu. Koszyk miałam pełen jagód, a serce wciąż waliło mi, jakby chciało wyskoczyć z piersi.
– Gosia... coś ci powiem, tylko przysięgnij, że nie piśniesz nikomu ani słówkiem – zaczęłam ostrożnie.
– No wiesz! – parsknęła. – Werka, znamy się od liceum. Mówże, do jasnej-ciasnej!
Zatrzymałam się i spojrzałam jej prosto w oczy.
– Wygrałam w loterii. Kupon znalazłam w lesie między jagodami. Myślałam, że ktoś wyrzucił śmieć, ale... sprawdziłam. No i dziesięć tysięcy złotych! Sama nie mogę uwierzyć do teraz!
Gosia otworzyła usta, ale nie wydobyła z siebie ani dźwięku. A potem zaśmiała się nerwowo.
– Ty to masz szczęście... Dziesięć tysięcy? Naprawdę?
– Naprawdę – potwierdziłam. – Pójdę jutro to zrealizować. Ale nikomu nie mów, dobrze?
– Jasne, jasne – kiwała głową. – Cieszę się. Należy ci się coś dobrego. A co zrobisz z taką kasą?
Wzruszyłam ramionami.
– Część dam wnuczce, resztę może na jakiś remont, albo... nie wiem jeszcze. Nie liczyłam na to, że coś się zmieni.
Uśmiechnęła się, ale ten uśmiech był jakiś taki krzywy.
– No, pięknie. Ja to tylko stare skarpetki w lesie znajduję. Ale jak się ma szczęście w życiu...
– Szczęście, Gosiula, to ja miałam, jak Zbyszek żył. Teraz to raczej jakiś resztki z nieba.
Szłyśmy dalej. Ja czułam, jakby świat się przede mną otwierał. A Gosia? Później zrozumiałam, że wtedy właśnie zaczęła coś knuć. I że jej uśmiech był początkiem wszystkiego, co miało się wydarzyć.
Gosia nie czuła się winna
Nie minęły nawet dwa dni, a na poczcie już zaczęli się ze mną witać inaczej.
– Pani Weroniko, podobno szczęście się do pani uśmiechnęło? – rzuciła do mnie kasjerka z szerokim uśmiechem.
– Co takiego? – zmarszczyłam brwi.
– No, że pani los wygrał. Dziesięć tysięcy, czy coś takiego? Cała wieś mówi. Gratulacje!
Serce mi stanęło. Odwróciłam się na pięcie i wyszłam. W domu zadzwoniłam do Gosi.
– Powiedz mi, co ty rozpowiadasz po ludziach?
– Ale o co chodzi? – zapytała słodkim tonem.
– Nie udawaj. Byłam na poczcie. Cała wieś już wie. Miałaś nikomu nie mówić.
– Werka, ja tylko powiedziałam Halinie. A ona pewnie puściła dalej... Przecież to tylko dziesięć tysięcy, nie milion!
– Ale to moje dziesięć tysięcy, Gosia! – syknęłam. – I moje zaufanie, które właśnie zawiodłaś.
– Nie przesadzaj. Jakbyś nie chciała, żeby ludzie wiedzieli, to byś mi w ogóle nie mówiła. Sama jesteś sobie winna.
Patrzyłam w słuchawkę, jakby miała zaraz eksplodować. Gosia, moja najlepsza przyjaciółka, obróciła wszystko w żart. A we mnie już zaczynało się coś tlić. I było to coś mrocznego, jakby instynkt, że muszę się mieć na baczności.
Sprzedała wszystko, co wiedziała
Następnego dnia poszłam do sklepu po chleb. Zwykle witały mnie serdeczne „dzień dobry” i pytania o zdrowie. Tym razem spojrzenia były inne, bardziej ciekawskie, natarczywe.
– O, pani Weronika! – zaczęła ekspedientka. – Ponoć teraz bogata pani, co?
– A skąd ten pomysł? – zapytałam, starając się zachować spokój.
– Gosia mówiła, że pani wygrała w loterii i już planuje się do sanatorium wybrać... – uśmiechnęła się szeroko.
– Aha. No proszę – odpowiedziałam chłodno i wyszłam bez zakupów.
Wróciłam do domu z zaciśniętymi zębami. Już wiedziałam, że to nie było gadanie „tylko Halinie”. Gosia urządziła sobie z mojego życia publiczne widowisko. A przecież mówiłam, że ma nic nie rozpowiadać. Wieczorem usłyszałam pukanie do drzwi. Stała w nich Gosia z ciastem w rękach.
– Wpadłam na herbatkę, jak zawsze – powiedziała z uśmiechem.
– Nie chce mi się dziś gawędzić – odpowiedziałam szorstko.
– Werka, nie bądź taka – jęknęła. – Ludzie i tak się dowiedzą. To wieś, tu nic się nie ukryje.
– Ale to nie ludzie mi obiecywali milczenie. Tylko ty.
Patrzyła na mnie przez chwilę bez słowa, po czym wzruszyła ramionami.
– Jak chcesz.
Zamknęłam jej drzwi przed nosem. I wtedy przysięgłam sobie jedno. Nauczę ją, że nie każdy może mnie bezkarnie sprzedać.
Doniosła do mnie jak kapuś
Nie musiałam długo czekać, żeby sprawy przybrały jeszcze gorszy obrót. Tydzień później dzwoniła do mnie znajoma z urzędu gminy.
– Weroniko, muszę ci coś powiedzieć, choć nie powinnam...
– Co się stało? – zapytałam, czując ucisk w żołądku.
– Gosia była u nas. Pytała o zasiłki, dodatki... ale nie dla siebie. Zaczęła mówić, że ty masz „niewyjaśnione źródła dochodu” i może powinnaś zgłosić wygraną do opodatkowania.
– Co?! – aż usiadłam. – Przecież to nie jej interes!
– Wiem. Ale ona zrobiła z tego aferę. Twierdziła, że chcesz coś ukryć, że masz większą wygraną, niż mówisz.
Zamknęłam oczy. Takiego poziomu podłości nie przewidziałam. Gosia, z którą dzieliłam grzyby, przepisy, święta, teraz donosiła na mnie jak ostatni kapuś. Wieczorem zadzwoniłam do niej.
– Wpadnij jutro, porozmawiamy. Mam coś, co cię zainteresuje – powiedziałam słodko.
– Ooo, zmiana tonu! – zaśmiała się. – Będę o siedemnastej.
Przygotowałam się. Gdy przyszła, wzięłam ją do kuchni, usadziłam przy stole i podałam jej herbatę.
– Wiesz co, Gosia? – zaczęłam spokojnie. – Przemyślałam to wszystko. I stwierdziłam, że masz rację. Człowiek nie powinien ukrywać przed światem takiej radości.
– No właśnie! – klasnęła. – To co? Pieniądze na remont poszły?
– Nie. Zadzwoniłam do radia. Opowiem im całą historię i jak znalazłam kupon, i jak przyjaciółka próbowała mnie zniszczyć z zazdrości.
Zbladła.
– Żartujesz...
– Nie. Mam już termin nagrania. Zobaczymy, kto się będzie śmiał ostatni.
Poczułam spokój i ulgę
Zanim przyszła niedziela i moje wystąpienie w lokalnym radiu, wieś aż huczała. Ktoś coś usłyszał, ktoś przekręcił, ktoś dodał od siebie.
– Weronika, to prawda, że będzie o tobie audycja? – zapytała mnie sąsiadka pod sklepem.
– Prawda. Trzeba raz na zawsze powiedzieć, jak to jest, gdy „przyjaciółka” wbija ci nóż w plecy.
Gosia przestała się do mnie odzywać. Plotki krążyły jak komary latem i były nie do zignorowania. A ja czekałam na swoją wielką chwilę. Audycja była krótka, ale treściwa. Powiedziałam prawdę o znalezisku, o mojej ostrożności, o zdradzie. O tym, jak to jest, gdy ktoś, komu ufałaś, próbuje cię publicznie upokorzyć, bo nie zniósł, że trafiło się coś dobrego nie jemu. Nie wymieniłam jej z imienia. Nie musiałam. Każdy wiedział. Następnego dnia spotkałam Gosię pod kościołem.
– Ty naprawdę musiałaś aż tak? – wysyczała przez zęby.
– A ty musiałaś mnie sprzedać za plotkę? – odparłam spokojnie. – To była lekcja. Dla ciebie. Dla mnie też.
– Ludzie patrzą na mnie jak na wariatkę...
– A może wreszcie zobaczyli prawdziwą Gosię, co?
Nie odpowiedziała. Odwróciła się i odeszła szybkim krokiem. A ja? Poczułam coś, czego dawno nie czułam. Spokój. Ulgę. Bo czasem człowiek nie potrzebuje miliona. Wystarczy, że wyrzuci z życia jedną złą duszę.
Nie każda zdrada da się naprawić
Od tamtej pory minęło kilka miesięcy. Gosia unika mnie jak ognia. Omija mój dom, nie wita się w sklepie, udaje, że mnie nie widzi. I dobrze. Nie potrzebuję ludzi, którzy uśmiechają się, a za plecami mnie obgadują. Nikt więcej nie zapytał mnie o kupon, o pieniądze, o wygraną. Temat się rozmył, albo ludzie zrozumieli, że nie warto drążyć tam, gdzie chodziło o zwykłą ludzką przyzwoitość.
Za te pieniądze kupiłam nowe okna, odświeżyłam łazienkę i raz, tylko jeden raz, pozwoliłam sobie na coś bardziej „na bogato”, czyli wycieczkę z wnuczką nad morze. Ona zapamięta piasek, gofry i moją rękę w swojej dłoni. Ja zapamiętam jej śmiech, który przebił się przez moje zmartwienia jak promień słońca przez chmury.
Czasem jeszcze mijam Gosię. A ona, mimo że się odwraca, ma wypisaną na twarzy jedną myśl: „Nie sądziłam, że Weronika potrafi ugryźć”. A ja tylko uśmiecham się pod nosem. Bo potrafię. Bo już wiem, że cisza to nie zawsze cnota. Czasem trzeba huknąć, żeby ktoś się obudził. A czasem trzeba po prostu odejść bez słowa. Bo nie każda przyjaźń zasługuje na drugą szansę. Nie każda zdrada da się naprawić. I nie każda wygrana to pieniądze. Czasem to święty spokój.
Weronika, 56 lat
Czytaj także:
- „Mój pasierb patrzy na mnie jak na intruza, który zabrał mu matkę. Nie wiem, ile jeszcze wytrzymam w tym domu”
- „Znajome ubierają się u projektantów, a ja chodzę na wesela w kiecce z lumpeksu. Mam dość, że patrzą na mnie z góry”
- „Mój mąż przez 15 lat mylił cukinię z ogórkiem. Gdy nagle został znawcą warzyw, wiedziałam, że coś się święci”