Reklama

Kiedy jeszcze codziennie chodziłem do pracy, marzyłem o tym, że na stare lata razem z Jolą wreszcie zaczniemy cieszyć się sobą. Bez pośpiechu, bez rozłąk, bez ciągłych „może kiedy indziej”. Miałem to wszystko rozpisane w głowie jak plan wycieczki: wspólne spacery do parku, obiady w barze mlecznym, krótkie wyjazdy za miasto – choćby na wieś, na jabłka. Chciałem siedzieć z Jolą na ławeczkach, patrzeć na ludzi i śmiać się z głupot. Chciałem żyć z nią. Ale wtedy coś się zmieniło.

Reklama

Z dnia na dzień nasz kalendarz zaczął wypełniać się modlitwami, spotkaniami parafialnymi, nabożeństwami za dusze zmarłych, warsztatami modlitewnymi, pielgrzymkami, adoracjami.

Patrzyłem, jak moje wyobrażenia odlatują jak balon wypuszczony z ręki dziecka na jarmarku.

Z każdym dniem czułem się coraz bardziej jak ktoś zbędny, zapomniany, przeźroczysty w jej oczach. Czasami siadałem w fotelu przy oknie i obserwowałem, jak Helena, nasza sąsiadka z naprzeciwka, prowadzi psa na spacer, śmieje się, zaczepia przechodniów. I wtedy serce bolało jeszcze mocniej. Przegrałem z kimś, kogo nigdy nie będę w stanie pokonać – z Bogiem.

Pamiętam tamto popołudnie, jakby to było wczoraj.

– Joluś, a może w sobotę pojechalibyśmy gdzieś za miasto? – zapytałem, starając się, by mój głos zabrzmiał lekko i zachęcająco. – Wiesz, choćby do tego lasku w Górkach. Tam rośnie tyle starych dębów, a pogoda ma być piękna. Spakowałbym kanapki, termos z herbatą. Tak dawno nigdzie razem nie byliśmy.

Nie miała czasu

Jola nawet nie spojrzała w moją stronę. Przerzucała kartki jakiegoś folderu. Westchnęła cicho i odparła:

– W sobotę nie dam rady. Mamy spotkanie modlitewne. Muszę być, obiecałam księdzu Markowi.

Zawahałem się, szukając w sobie resztek nadziei.

– A może później? – zaproponowałem. – Przecież spotkanie nie trwa cały dzień.

Tym razem podniosła wzrok. Jej twarz była spokojna, obojętna, jakby mówiła do sąsiada, a nie do męża.

– Później mamy jeszcze przygotowania do kiermaszu misyjnego. A potem wieczorne czuwanie w kaplicy. Sama się tego podjęłam, nie mogę się teraz wycofać.

Pokiwałem głową, choć w środku czułem, jak rośnie we mnie gorzka fala żalu i rozczarowania. Po raz kolejny nasze wspólne plany przegrywały z jej parafialnym obowiązkiem. Czułem się, jakby mnie tam po prostu nie było, jakby nasze małżeństwo rozmyło się gdzieś pomiędzy paciorkami różańca a zapisami w notesie organizacyjnym.

Nie chciałem robić scen

Wstałem powoli od stołu, złożyłem gazetę na pół i bez słowa wyszedłem przed blok. Usiadłem na ławeczce, patrząc, jak pani Helena prowadzi swojego spaniela na smyczy. Uśmiechała się do przechodniów, zagadywała kogoś o pogodę. Ich rozmowy, śmiech, były jak echo świata, do którego ja coraz mniej należałem.

W głowie krążyły mi wspomnienia. Nasze pierwsze wspólne spacery po lesie, kiedy Jola śmiała się beztrosko i wchodziła w kałuże, zupełnie nie przejmując się, że zamoczy nowe buty. Wspólne msze, kiedy wiara była dla nas czymś, co nas łączyło, nie dzieliło. Teraz miałem wrażenie, że dla Joli nie byłem już towarzyszem, a tylko kimś, kto od czasu do czasu przypomina o swoim istnieniu. Kimś zbędnym.

Siedziałem tam długo, aż chłód wieczoru zmusił mnie do powrotu do mieszkania. Jola zdążyła już zniknąć w sypialni, przygotowując się do kolejnego spotkania. Zebrałem naczynia ze stołu i w ciszy umyłem je pod strumieniem lodowatej wody. Tego wieczoru nie zamieniliśmy już ani jednego słowa.

Chciałem coś zmienić

Kilka dni później zebrałem się na odwagę. Czułem, że muszę spróbować jeszcze raz. Może da się coś naprawić, zanim zupełnie się od siebie oddalimy.

– Jolu – zacząłem nieśmiało, kiedy siedzieliśmy przy kolacji. – Może mógłbym pójść z tobą na to spotkanie? Przecież też się modlę. Chciałbym być bliżej ciebie w tym wszystkim.

Jola odłożyła widelec, wytarła usta serwetką i spojrzała na mnie z wyraźnym zakłopotaniem.

– Te spotkania są dla mnie jak nowa rodzina. Tam czuję spokój, jakiego nigdzie indziej nie znajduję. Nawet w domu.

Słuchałem jej w milczeniu, choć każde słowo bolało bardziej niż poprzednie. Wstała od stołu, mówiąc, że musi jeszcze przejrzeć tekst modlitw na jutro, i zniknęła w sypialni. Zostałem sam z zimną herbatą i jeszcze zimniejszym uczuciem w sercu. Czy to ja zawiodłem? Czy zawsze szukała czegoś, czego nigdy nie umiałem jej dać?

Oparłem głowę o dłonie i długo siedziałem w ciemności, próbując sobie przypomnieć, kiedy dokładnie zaczęliśmy oddalać się od siebie. I dlaczego nie umiałem temu zapobiec.

Brakowało mi kogoś

W poniedziałek poszedłem do parku. Potrzebowałem świeżego powietrza i choćby kilku chwil, kiedy nikt nie będzie przypominał mi o tym, czego już nie mam. Szedłem powoli, przyglądając się kwitnącym forsycjom, kiedy zobaczyłem sąsiadkę, panią Helenę. Stała przy jednej z ławek, nachylona nad psem, poprawiając mu szelki.

– Piękny dzień, prawda? – rzuciłem trochę niezręcznie, sam zaskoczony własnym głosem.

Podniosła głowę i uśmiechnęła się ciepło.

– Wreszcie wiosna. Człowiekowi od razu lżej na sercu – powiedziała i klepnęła psa po grzbiecie. – A pana nieczęsto widuję na spacerach.

– Mam teraz więcej czasu… emerytura – odpowiedziałem, czując, jak w środku rozchodzi się dziwny spokój.

Rozmawialiśmy jeszcze chwilę o pogodzie, kwiatach i spacerach. Nic wielkiego, zwykłe, codzienne słowa. A jednak, kiedy pani Helena zaproponowała:

– To może następnym razem przejdziemy się razem?

– Chętnie – odpowiedziałem, zanim zdążyłem się zawahać.

Kiedy wracałem do domu, pierwszy raz od miesięcy nie czułem ciężaru w piersi. Może jednak nie wszystko jeszcze było stracone.

Znalazłem spokój

Kilka dni później znowu spotkaliśmy się z panią Heleną w parku. Siedzieliśmy na ławce pod wielką wierzbą, a pies drzemał u naszych stóp. Rozmowa toczyła się niespiesznie, aż w końcu, nie wiadomo jak, zeszło na temat rodziny.

– Mam żonę – powiedziałem, odchrząkując. – A właściwie… miałem. Jola jest teraz gdzie indziej. Zajęła się Kościołem. Dla mnie zostało już tylko echo.

Pani Helena milczała przez chwilę, patrząc gdzieś w dal. Kiedy się odezwała, jej głos był miękki i spokojny.

– Czasem ludzie odchodzą, choć zostają obok. I czasem to wcale nie twoja wina.

Spojrzałem na nią zaskoczony. W jej oczach nie było litości. Była zwykła, ludzka życzliwość. W myślach powtarzałem sobie jej słowa, jakby były ratunkiem, którego tak długo szukałem.

Czy naprawdę mam jeszcze prawo próbować być szczęśliwy?

Siedzieliśmy razem, nie spiesząc się nigdzie, w ciszy, która nie bolała.

Andrzej, 68 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama