Reklama

Poznaliśmy się pięć lat temu w Londynie. Ja byłem szefem kuchni niewielkiego, znajdującego się na przedmieściach hotelu, natomiast śliczna, wesoła i charakterna Zosia kelnerowała w hotelowej restauracji. Ona twierdzi, że oczarowały ją makarony, w których przyrządzaniu nie mam sobie równych; ja wolę wierzyć, że zakochała się w moich mięśniach i brązowych oczach. Tak czy owak, jesteśmy ze sobą bardzo szczęśliwi.

Reklama

Chciała zupełnie czego innego niż ja

W Anglii udało nam się sporo zaoszczędzić, lecz przyszłość zawsze wiązaliśmy z krajem. Oboje pochodzimy ze Śląska i tu ostatecznie zdecydowaliśmy się otworzyć własny biznes. Branża była dla nas obojga oczywista – po doświadczeniach zdobytych za granicą…

– Marzy mi się knajpa z dobrą miejscową kuchnią – klarowałem kiedyś żonie swoją wizję. – Rolady, śledziki, sycące zupy…

– Czyś ty, Bronek, kompletnie oszalał? – weszła mi w słowo Zośka. – Kuchnia śląska?! Nie po to w tym Londynie harowałam, żeby teraz jakąś garkuchnię prowadzić! Mnie się marzy elegancka restauracja! Szykowna klientela, morze szampana, dobre jedzenie… Mam już nawet nazwę: „Wenecja”.

– We… Wenecja? – ledwo wykrztusiłem, parskając śmiechem. – Dziewczyno, dookoła same fabryki, kopalnie i warsztaty samochodowe. Kto ci będzie jadał w tej twojej Wenecji?! Trzeba pomyśleć o lokalnych klientach, a nie otwierać jakiś pałac! To nie przejdzie, za nic! Sama zobaczysz, że wyrzucimy całą kasę w błoto! – podniosłem głos i wtedy Zośka zaczęła płakać. – Oj, przepraszam, no. Tylko, że ta cała kuchnia włoska tutaj nie wypali… Nie bucz, coś wymyślimy – dodałem łagodniejszym tonem, przytulając żonę.

Zobacz także

– Ja już wymyśliłam, ale ty mnie nigdy słuchać nie chcesz, stary mądrala! – chlipnęła na to. – A mnie się tak marzy taka tradycyjna włoska kuchnia…

– Nie stać nas, dziewczyno.

I miejscowych też nie! Wiesz, ile to wszystko będzie kosztować? Przecież część towaru trzeba będzie bezpośrednio z Włoch ściągać, zatrudnić dobrego szefa kuchni, walczyć o gości z sąsiednich miasteczek. A taki bar z lokalnymi potrawami od razu stałby się modny tutaj, wśród sąsiadów – przekonywałem ją.

Jednak kiedy Ślązaczka się na coś uprze, to nie ma zmiłuj…

Pracowała nade mną przez ponad miesiąc wszystkimi możliwymi sposobami – przerobiliśmy ciche dni, głośne awantury, dąsy, płacze i grubymi nićmi szyte aluzje. W końcu ustąpiłem. Nie będę się przecież upierał, skoro ona już sobie wszystko obmyśliła. Miałem jednak na tyle oleju w głowie, żeby w tajemnicy przed żoną przelać część wspólnej kasy na nowo otwarte konto.

Tymczasem Zośka ruszyła z tą swoją ekskluzywną „Wenecją”. W wielkiej tajemnicy zresztą.

– Nie wpuszczę cię do środka, dopóki wszystkiego nie urządzę – zapowiedziała mi zaraz na wstępie, więc w końcu odpuściłem sobie, dając jej wolną rękę.

Sam zająłem się jedynie zamawianiem sprzętów do kuchni i szukaniem kucharza znającego się na włoskiej kuchni. Wystrój wnętrza pozostawiłem Zośce. „Niech się dziewczyna wyszaleje” – myślałem sobie.

Pod koniec czerwca tego roku Zosia zapowiedziała, że wieczorem świętujemy.

– Broniu, przyjdź o dwudziestej do „Wenecji”. Zrobimy sobie takie prywatne, uroczyste otwarcie – powiedziała mi, kiedy do niej zadzwoniłem.

Pojawiłem się z bukietem kwiatów w dłoni, cholernie ciekawy, jak to wszystko od środka wygląda. I wyglądało, nie powiem – jak w jakimś pałacu! Kryształowe żyrandole, na ścianach olbrzymie lustra i fototapety z gondolami pływającymi po weneckich kanałach, stoliki ponoć prosto z Berlina…

Zapytałem, ile nas to kosztowało, ale żona nabrała wody w usta. Cóż, mogłem się tylko domyślać, że za wszystkie te cudeńka zapłaciła naszą ciężko zarobioną kasą i częścią pieniędzy z unijnej dotacji, którą otrzymaliśmy na otwieraną firmę.

Przypomniały mi się nasze pierwsze randki

– Ciesz się chwilą, skarbie, niebawem będziemy świętować pierwsze sukcesy! – rozpromieniona Zosia pocałowała mnie i rozlała do kieliszków szampana. – Za „Wenecję”! – wzniosła toast.

– Za „Wenecję” – powiedziałem, starając się wykrzesać z siebie choć odrobinę entuzjazmu.

Jak dla mnie cały ten lokal już na wstępie był kompletną klapą, lecz nie miałem serca prowokować kolejnej awantury. Wypiliśmy szampana, zajedliśmy go truskawkami i żona pociągnęła mnie na zaplecze.

– Wypróbujemy kuchenną płytę – szepnęła.

Obserwowałem, jak się rozbiera – patrząc mi prosto w oczy, rozpięła trzy górne guziczki bluzki… Niestety, moje myśli krążyły tylko wokół finansów. Coś mi mówiło, że większość kasy żona lekką rączką wywaliła na otaczający nas wykwintny wystrój. Co będzie dalej?

– No chodź, coś taki zamyślony? – Zosieńka rozpuściła włosy, lekko ugryzła mnie w szyję i zwinnie wskoczyła na blat.

Pocałowałem ją w usta, a ona zdarła ze mnie koszulę z zapałem, jaki pamiętałem z naszych pierwszych randek.

– Pięć lat razem – uśmiechnąłem się. – Ależ ten czas leci…

Oplotła mnie nogami. Wziąłem ją na ręce i zanosząc się śmiechem, wylądowaliśmy na zimnej kuchennej podłodze.

– Dawno nie kochaliśmy się poza domem – szepnęła Zośka kilka minut później.

– No, a już w Wenecji, to w ogóle – zażartowałem.

– Może kiedyś mnie tam zabierzesz? Jak już będziemy bogaci – westchnęła się żona. – Zawsze marzyłam, żeby przepłynąć się gondolą, pospacerować po placu Świętego Marka, napić się porannej kawy w jakieś urokliwej, gwarnej knajpce…

– Kiedyś cię tam zabiorę. O ile ten snobistyczny lokal nie pociągnie nas na dno – mruknąłem.

– Bronek, nie zaczynaj! Podcinasz mi skrzydła takim gadaniem! – żona zerwała się na równie nogi i zaczęła się pospiesznie ubierać.

– Przepraszam. I dziękuję ci za dzisiejszy wieczór. Było fantastycznie – wciąż leżąc na zimnej podłodze pocałowałem ją w łydkę, przez co Zośka prawie straciła równowagę.

– Zostaw mnie, ty wariacie! – roześmiała się.

– Naleję nam jeszcze szampana. Za sukces trzeba wypić do dna – zdecydowałem. – I może masz rację, od samego początku jestem chyba zbyt pesymistycznie nastawiony do tej twojej włoskiej kuchni – przyznałem.

– Dzięki, miło to w końcu słyszeć! – ucieszyła się żona. – W piątek otwarcie! Jestem taka podekscytowana, że ze szczęścia mogłabym chyba fruwać!

„W piątek zły początek” – odezwał się jakiś cichy głos w mojej głowie, jednak tego wieczoru nie chciałem już się zamartwiać.

Upierała się, że nasze ceny nie są wysokie

– Pomyśl tylko, jeśli ten biznes wypali, za jakiś rok, półtora, będziemy mogli w końcu pomyśleć o dziecku – powiedziała żona.

– Fajnie! – ucieszyłem się, bo od dawna marzyło mi się ojcostwo, tyle że Zosia wciąż powtarzała jedno i to samo zdanie: „Jestem młoda, zresztą na razie nie stać nas na dzieciaki”.

– Broniu, myślisz, że na otwarciu będą tłumy? Opłaciliśmy przecież tyle reklam w gazetach… Nawet w radio wspomnieli, że zaczynamy działać.

– Myślę, że trochę ludzi się zejdzie. Rodzina, przyjaciele, sąsiedzi. Większość stolików jest już zarezerwowana, reszta pewnie zapełni się spontanicznie – powiedziałem, bardzo chcąc w to uwierzyć.

W piątek od rana lało.

– Przeklęta pogoda! – powtarzała Zośka, z coraz większym niepokojem zerkając przez okno. – No zobacz, jak pierze żabami! W taki wieczór ludziom się nie będzie chciało nosa z domów wyściubić – zamartwiała się.

Jak się okazało, zadręczała się zupełnie niepotrzebnie, bo na pierwszej, inauguracyjnej kolacji pojawiły się tłumy. W sobotę i niedzielę też było jeszcze w miarę tłoczno – gościliśmy sąsiadów, dawnych znajomych, bliskich przyjaciół i kilka osób z sąsiedniego miasteczka. I na tym nasz fuks się skończył.

W tygodniu lokal świecił pustkami. W poniedziałek nie zjawił się nikt, we wtorek zjadł u nas obiad jakiś przebywający akurat w miasteczku służbowo gość koło sześćdziesiątki, a na kolację przyszły dwie zakochane pary. W środę znowu nie zjawił się nikt, a w czwartek miejscowy radny pojawił się ze swoją młodą kochanicą, jednak na widok pustej sali wycofali się rakiem i poszli do konkurencji. W sobotę wpadł mój brat z bratową. Nie zamierzali bawić się z nami w dyplomację.

– Ceny tu macie po zbóju, prawie jak w Warszawce! Kogo na to stać, człowieku? – powiedział Janek, odkładając na bok kartę dań. – Wiesz, dzisiaj chętnie coś zjemy, w końcu cieszymy się waszym powodzeniem i wpadliśmy świętować, ale na przyszłość raczej na nas nie liczcie. Z naszymi pensjami… Wolne żarty. A przecież za darmo jeść nie będziemy, nie?

– U nas wcale nie jest tak drogo! – obruszyła się moja Zośka, lecz Janek przesłał jej tylko rozbawione spojrzenie.

– Zosia, weź, tu ludzi na kino z końcem miesiąca nie stać, a co dopiero na takie frykasy! Frutti di mare, prosciutto, crescentine… Kto wam to kupi? – włączyła się w dyskusję bratowa.

– Trzeba było otworzyć jakiś tani, klimatyczny bar z lokalną kuchnią, wtedy miejscowi waliliby do was drzwiami i oknami – dodał brat, a ja posłałem żonie mordercze spojrzenie.

Tego wieczoru po raz kolejny się z Zośką pokłóciłem – ja uważałem, że trzeba jak najszybciej coś zmienić, zanim pójdziemy z torbami, żona uparcie chciała kontynuować swoje dzieło bez względu na koszty.

– W końcu ludzie się o nas dowiedzą i docenią dobrą kuchnię, zaufaj mi! – powtarzała.

Minęły trzy miesiące, „Wenecja” dogorywała. Gości mieliśmy jak na lekarstwo, a wieść o wysokich cenach rozniosła się po miasteczku lotem błyskawicy. Czasem, w weekendy, wpadały do nas zjeść zakochane pary, jednak nie było u nas widać rodzin z dziećmi, na co przecież żona tak liczyła.

– Kończą nam się pieniądze – przestrzegłem Zośkę, ale wciąż nie chciała słuchać.

No, jeśli naprzeciwko otworzą knajpę…

O koncie, na które w tajemnicy przed nią przelałem okrągłą sumkę, wolałem nie wspominać. „Jakby co, będzie na chleb i wodę, jak już nas ta przeklęta śląska Wenecja na samo dno pociągnie” – myślałem. Na początku listopada okazało się, że Zośka dołożyła do swojego biznesu ładnych kilka tysięcy, a w grudniu…

– Czemu ja mam takiego pecha?! – powitała mnie żona, kiedy wróciłem z hurtowni, w której zamawialiśmy część spożywczych produktów.

– O czym ty mówisz? – zapytałem zmęczonym głosem.

– Właśnie się dowiedziałam, że w kamienicy naprzeciwko „Wenecji” otwiera się knajpa!

– Co? Przecież tam od zawsze był fryzjer! – zdziwiłem się.

– Zbankrutowali jakiś miesiąc temu, nie zauważyłeś?!

– Nie. Może to plotka? Skąd to wiesz? – zapytałem.

– Od sąsiadki. Powiedziała, że knajpę otwiera syn właścicielki kamienicy, a wiesz, co to znaczy? Że będzie pewnie płacił mamuśce groszowy czynsz, a my wydajemy krocie! I co za tym idzie? Znacznie niższe ceny u konkurencji! W takim układzie nie damy rady… – rozpłakała się Zośka.

– Nie dawaliśmy rady od samego początku, kochanie. Tylko ty nie chciałaś tego widzieć – powiedziałem szczerze.

– Dzięki, wiesz?! Tak mnie zniechęcałeś, że aż pecha przyniosłeś! – wybuchła żona.

– Czyli to jest moja wina, że twoimi gondolami nikt nie pływa? – wkurzyłem się.

– Jakimi gondolami? Daj mi spokój, dobra?! – krzyknęła Zośka i zostałem w kuchni sam.

Wieczorem postanowiłem zagrać z żoną w otwarte karty i bez cienia skrupułów wyjawiłem jej opłakany stan naszych finansów. Byliśmy akurat w „Wenecji”, która pomimo całego swojego szyku sprawiała przygnębiające wrażenie – dwie znudzone kelnerki snuły się po rozświetlonej sali, dopieszczając dekoracje stolików, przy których nikt nie siedział; kucharz ziewał, przeglądając ręcznie zapisany zeszyt z przepisami, a gości wciąż nie było widać. Usiadłem na zapleczu i poprosiłem żonę, żeby poświęciła mi chwilę czasu.

– Żeby kupić dzisiaj towar, zapożyczyłem się u brata. Wcześniej wziąłem trochę kasy od rodziców i od kumpla… Nie wiem tylko, z czego im wszystkim oddam, bo nasze obroty są mizerne – powiedziałem.

Po chwili milczenia żona zapytała, ile pożyczyłem.

– Dużo. Naprawdę dużo, Zośka. I nie chcę być złym prorokiem, ale jak na moje oko, lada dzień zostaniemy bankrutami.

– I co teraz? – zapytała, ze łzami w oczach rozglądając się po wnętrzu, które miało nam przynieść sukces, mnóstwo pieniędzy i zawodową satysfakcję.

– Zmieniamy wystrój i zmieniamy kuchnię – wypaliłem. – W przeciwnym wypadku możemy się już ustawiać w kolejce po zasiłek – przestrzegłem ją.

– I co? Z eleganckiego lokalu mam zrobić garkuchnię?! – wybuchła Zośka.

– Owszem. Chyba że lepiej się poczujesz na bezrobociu.

– A ten wystrój? Stoliki, żyrandole, lustra? Wiesz, ile to kosztowało?! Co teraz z tym zrobię? Wyniosę na strych?…

– Sprzeda się spokojnie. Może dzięki temu zwróci nam się chociaż część kosztów. I wybacz, ale teraz to ja przejmuję stery – zaznaczyłem jasno i wyraźnie, a obrażona Zośka wyszła.

Dzień później Zośka wyjechała do siostry i zostałem sam z całym tym pasztetem. „Może to dobrze? – pocieszałem się. – Będę mógł spokojnie urządzić lokal tak, jak na samym początku planowałem”.

Trochę trwało, zanim mi przebaczyła

Wyposażenie sprzedałem w miarę szybko – już tydzień po wrzuceniu ogłoszenia do sieci zgłosił się młody restaurator spod Radomia i uwolnił mnie od większości zamówionych przez żonę, snobistycznych przedmiotów. Najbardziej ucieszyłem się, kiedy zabierali kryształowe żyrandole – od początku mi się to badziewie nie podobało…

Ledwo pozbyłem się reszty przesadnie eleganckiego wystroju, z pomocą młodego kucharza odmalowałem salę na ciepłą, złamaną czerwień i zamówiłem u stolarza drewniane meble.

– Kuchnia będzie głównie śląska, znasz się na tym? – zapytałem Grześka, który dopieszczał właśnie ostatnią ścianę.

– A co się mam nie znać? Stąd przecież jestem, nie? – wzruszył ramionami, z uznaniem rozglądając się po świeżo odmalowanym lokalu. – No, teraz to każdy tu zajrzy. I górnicy po pracy na zupę wpadną, i rodziny z dziećmi w weekendy. Teraz to wam kasa takim strumieniem popłynie, że będzie szef mógł żonę co pół roku do tej jej wymarzonej Wenecji zabierać.

– Oby – uśmiechnąłem się.

Reklama

Otworzyliśmy tydzień później – prosty, zwyczajny bar „U Zośki i Bronka”. Zupy, sznycle, kanapki, sałatka dnia, zapiekanki – serwowaliśmy zwykłe potrawy w przystępnych, zachęcających cenach. Na sukces nie trzeba było długo czekać – fama rozeszła się po miasteczku lotem błyskawicy i już pół roku później nie tylko odrobiłem wszystkie straty, ale też zacząłem wychodzić na swoje. Żona przez jakiś czas się boczyła, ale kiedy pokazałem jej okrągłą sumkę na naszym koncie, spojrzała łaskawiej. Strasznie korci mnie, żeby jej powiedzieć: „A nie mówiłem?”.

Reklama
Reklama
Reklama