Reklama

Do rozpoczęcia kursu nieustająco zachęcali mnie rodzice i przyjaciele, a potem także Dominika. Padały najróżniejsze argumenty. „To ci się zawsze przyda”. „Mężczyzna musi umieć pływać i prowadzić auto”. „Uniezależnisz się od komunikacji miejskiej”. „Co to za chłop bez prawka?”. „Nie zdasz za piątym, to zdasz za dziesiątym. Są tacy, co po trzydzieści razy podchodzili”.

Reklama

No faktycznie, bardzo pocieszające i budujące… A ja po prostu uważałem, że nie nadaję się na kierowcę. Byłem roztrzepany i nieostrożny. Bałem się, że kiedy wyjadę na drogę, to zabiję albo siebie, albo kogoś. Do tego stopnia wbiłem to sobie do głowy, że odczuwałem wręcz paraliżujący lęk przed wszystkim, co miało silnik. Dlatego po mieście przemieszczałem się rowerem.

Poza tym bycie wożonym miało swoje plusy, acz mojej Dominice czasami wybitnie nie odpowiadało robienie za kierowcę. Zwłaszcza gdy trafiła się jakaś impreza. Ona nie mogła się napić, za to ja sobie nie żałowałem – przecież miał mnie kto zapakować do auta i odwieźć do domciu. Dominika chodziła potem nadąsana i straszyła, że następnym razem będę wracał per pedes, ale w ogóle jej nie wierzyłem.

Sprawa się skomplikowała po ślubie, kiedy musiałem przeprowadzić się z miasta, gdzie wszędzie miałem blisko, na wieś, do żony. Zbiegło się to z likwidacją tłoczni płyt, w której pracowałem, więc zostałem zmuszony również do poszukiwania nowego zajęcia.

To było ponad moje siły

Niby od miasta dzieliło nas tylko kilka kilometrów, ale piesza wędrówka do centrum zajęłaby mi ze dwie godziny żwawego marszu. Autobusy na sam koniec wioski, gdzie teraz mieszkałem, jeździły dosłownie kilka razy dziennie. Pozostawał mi rower, ale jak lało albo wiało, robiło się nieciekawie. No i znów się zaczęło nagabywanie.

Zobacz także

– Jak ty to sobie w ogóle wyobrażasz, co? – atakowała mnie świeżo poślubiona małżonka. – Że ja cię będę wszędzie woziła? Że będziesz miał prywatnego szofera jak udzielny książę? Zapomnij, mój drogi. Zapisujesz się na prawko i to już.

– Ależ skarbie, nie demonizujmy, jakoś sobie poradzimy – odpowiadałem z pokorną miną, a potem mówiłem swoje. – Sama wiesz, że nie nadaję się na kierowcę. Nawet jeśli jakimś cudem zdam egzamin, nie zostanę Kubicą. Nie umiem jeździć, nie lubię… Chyba nie chcesz, żebym kogoś uszkodził? A może marzy ci się odwiedzanie męża w pace? Albo w szpitalu, albo na cmentarzu?

– Nie wymyślaj! I nie kuś losu. Poza tym skąd wiesz, że nie umiesz, skoro nawet tak naprawdę nie próbowałeś?

– Owszem, próbowałem. Masakra. Nigdy więcej. A do centrum mogę jeździć autobusem. Akurat rano i popołudniami kursują w miarę sensownie. Ogarnę to tak albo inaczej, wierz mi – ucinałem temat.

Tak, tak, próbowałem swoich sił w roli kierowcy. Kolega pozwolił mi kiedyś usiąść za kierownicą. Byłem tym nawet dość podekscytowany, póki już przy pierwszej próbie ruszenia auto nie zgasło. Za drugim i trzecim podejściem również. I czwartym.

– Kurde, trzeba mieć talent, żeby diesla zgasić – skwitował kumpel, a ja upewniłem się, że nie nadaję się na kierowcę. I od tamtej pory pielęgnowałem w sobie to przekonanie jak ukochany kwiat.

Dodatkowym argumentem przeciw był fakt, że nie mieliśmy własnego samochodu. Dominika brała auto od ojca. Dziękuję, posiedzę. Rozwalę wóz teścia i ten do końca świata nie da mi o tym zapomnieć. Co do pracy, sytuacja sama się rozwiązała. Zadzwonił do mnie kumpel z wiadomością, że w zakładzie niedaleko naszej wsi potrzebują pracownika. I tak problem dojazdów zniknął. Mały spacer nikomu nie zaszkodzi, a i zapalić można. Dośka trochę ponarzekała, ale na jakiś czas z prawem jazdy dała mi spokój.

Minął rok i doczekaliśmy się swojego samochodu. To znaczy Dominika się doczekała, bo ja nie chciałem mieć z tym gruchotem nic wspólnego. Zwłaszcza że temat prawka wrócił niczym bumerang.

– Skoro mamy auto, to może wreszcie byś się sprężył, co? Ja też chciałabym się w końcu napić jak człowiek, gdy gdzieś imprezujemy, a nie robić za szofera.

– Zawsze możemy przecież wziąć taksówkę – migałem się.

Skutecznie, ale póty dzban wodę nosi, póki się ucho nie urwie. Doigrałem się, gdy sześć miesięcy po narodzinach naszej córeczki, oczywiście za zgodą małżonki, postanowiłem wyskoczyć na bilard z kumplami. Skoro nie miała nic przeciwko, zapytałem, czy mnie podrzuci do miasta i może też przywiezie. No i tu przesadziłem. Najpierw zostałem spiorunowany wzrokiem, a potem brutalnie zalany potokiem słów.

– Ty już naprawdę przeginasz na maksa! Zawieź, przywieź i co jeszcze? Wybij sobie ze łba! Co ty sobie myślisz w ogóle? Jesteś samolubnym, niewrażliwym bucem!

– Zaraz bucem… – obruszyłem się, zbity z tropu tą nagłą napaścią. – Przecież mi pozwoliłaś…

– I już żałuję! Bo do głowy mi nie przyszło, że każesz się transportować!

– Byłoby taniej niż taksówką…

– A kto zostanie z małą, co? Mam ją brać ze sobą? Czy najpierw wieźć do mamy?

Fakt, o tym nie pomyślałem. Bycia ojcem człowiek uczy się w bólach. I krzykach, bo jak Dominika zaczęła pokrzykiwać, to nie mogła przestać. Wyzłośliwiała się na całego. Groziła, że nie pozwoli mi wejść do auta, póki prawka nie zrobię. Wymyślała mi od wyrodnego rodzica, głupka i lenia.

– Co będzie, jak wrócę do pracy, a mała się pochoruje? Kto z nią do lekarza pojedzie? Ty? No nie, bo przecież hrabia jest od tego, żeby to jemu tyłek wozić, nie na odwrót. Jesteś beznadziejny! Ty po prostu wszystko masz gdzieś!

– Dobra już! – ryknąłem, wściekły. – Jutro idę! Ale jak kogoś zabiję, weźmiesz to na swoje sumienie! – rzuciłem w ostatniej desperackiej próbie manipulacji.

Co było robić? Słowo się rzekło, więc nazajutrz niechętnie poszedłem zapisać się na kurs prawa jazdy.

Próbowałem być wyluzowany, ale wszystko mi się myliło

Szkolenie rozpocząłem z początkiem września. Zajęcia z teorii miały odbywać się raz w tygodniu, przez dwa miesiące. Było mi to na rękę. Im bardziej odwlekę w czasie jazdy, tym lepiej. No i tak to sobie trwało. Listopad się skończył, wykłady z teorii również, i Dominika zaczęła mi wiercić dziurę w brzuchu, żebym wreszcie wziął się za praktyki. Z ociąganiem umówiłem się na pierwsze spotkanie z instruktorem na placu manewrowym.

Sympatyczny pan Jurek szybko objaśnił mi niezbędne jego zdaniem tajniki kierowania samochodem i po kilku udanych próbach ruszenia z miejsca, pojechaliśmy na miasto. Próbowałem być wyluzowany, ale, cholera, nic z tego! Trząsłem się jak galareta, pociłem jak mysz, a stres mnie zżerał na całego.

Ciągle myliły mi się kierunkowskazy. Zamiast hamować, dodawałem gazu, nagminnie ruszałem ze skrzyżowań z trójki albo zapominałem wcisnąć sprzęgło podczas zmiany biegów. Spokojny pan Jurek pod koniec jazdy był kłębkiem nerwów.

I wcale mu się nie dziwię, bo chyba żaden inny kursant nie zafundował mu w ciągu jednej tylko godziny takich atrakcje, jak zgaśnięcie silnika na
przejeździe kolejowym, prawie czołową kolizję z TIR-em oraz wjechanie pod prąd na ekspresówkę.

– Prawdziwy z pana ewenement – stwierdził, wyhamowując auto przed przechodzącym po pasach pieszym, którego jakimś cudem nie zauważyłem. – Zwykle moi kursanci są zawzięci, by za wszelką cenę zdobyć prawo jazdy. A pan, wręcz przeciwnie, uparł się, żeby go nie dostać. Masz pan złe nastawienie. Przecież to ci się, chłopie, zwyczajnie w życiu przyda.

– Mówi pan jak moja żona – mruknąłem. – A przecież sam pan widzi, jak jeżdżę. Już bym z dziesięciu ludzi przewiózł na masce, gdyby nie pana czujność.

– Kwestia wprawy – skwitował, pomagając mi się zmieścić między zaparkowanymi po obu stronach ulicy samochodami.

Do domu wracałem po takich lekcjach struty i zdenerwowany. Na pytania Dominiki, jak mi dziś poszło, burczałem coś pod nosem i uciekałem do Marysi, uczącej się już stawiać pierwsze kroki.

Wywracała się, ale nie płakała i nie poddawała się, nie wyciągała rączek, żeby ją nosić. Chciała sama, chciała być samodzielna. Żeby mnie tak dobrze szła nauka jeżdżenia, jak jej chodzenia…

Mijały dni, własne dziecko zawstydzało mnie swoim samozaparciem i postępami, lecz jeśli chodzi o mnie i moją technikę jazdy, niewiele się poprawiało. Odpuściłbym, ale wiedziałem, że Dominika mi nie daruje. Więc okej, podejdę do egzaminu.

I jak mi się nie uda pięćdziesiąt razy, to może wtedy wreszcie przejrzy na oczy, zrozumie i da mi spokój.

Nastał grudzień. Dzień przed Wigilią Marysia zaczęła dziwnie pokasływać i chrypieć. Nie gorączkowała, ale odgłosy, jakie wydobywały się z jej gardziołka, brzmiały niepokojąco. Tuż przed północą obudziło nas jej charczenie.

– Rany boskie! Pakuj ją do auta i jedziemy do szpitala – nakazałem żonie. – Jak tak dalej pójdzie, dzieciak nam się udusi!

W ciągu kilku minut byliśmy gotowi do drogi. Na szczęście szpital znajdował się stosunkowo blisko. Najpierw trafiliśmy na świąteczną opiekę, gdzie dyżury pełnią zazwyczaj niedoświadczeni lekarze tuż po studiach. Młodziutka pani doktor po zbadaniu naszej córki stwierdziła, że jeszcze nigdy nie widziała tak brzydkiego gardła i nie podejmie się leczenia.

– Wypiszę państwu skierowanie na oddział, niech obejrzy ją jakiś doświadczony pediatra. Ja się nie czuję na siłach, przepraszam, ale tak będzie lepiej.

Sytuacja stawała się niepokojąca, a my coraz bardziej przerażeni

Marysia płakała, z trudem łapiąc kolejne hausty powietrza. Na szczęście bardziej wprawiona lekarka, która się nią zaopiekowała, uspokoiła nas. – Te młode panie z dołu jeszcze mało widziały, więc wolą na zimne dmuchać. Ale proszę nie panikować, to tylko silne zapalenie krtani. Zaraz zrobimy inhalację z leku rozkurczowego i małej się poprawi. Zła wiadomość jest taka, że będzie musiała zostać przyjęta na oddział.

No i się zaczęło. Zostałem z córką, a Dominika pojechała po rzeczy. Gdy wróciła, popędziłem na postój, bo w środku nocy tylko taksówką mogłem dostać się do domu. Pięćdziesiąt złotych zniknęło z portfela.

Niewiele spałem z nerwów, choć byłem zmęczony. Z samego rana pognałem na autobus, żeby zmienić żonę, która musiała odespać męczącą noc, a po południu, kiedy wróciła, znów kolejnym busem tłukłem się do szpitala.

I tak w kółko, przez trzy dni. Oboje z żoną padaliśmy na nos. Tyle dobrego, że Marysi się poprawiało i była szansa, że jeszcze w starym roku zostanie wypisana do domu. Taką mieliśmy nadzieję.

Kumulacja nieszczęść nastąpiła w drugi dzień świąt. O drugiej w nocy obudził mnie telefon. Dzwoniła żona.

– Co jest? – spytałem zaspanym głosem.

– Musisz tu jak najszybciej przyjechać.

– O tej godzinie? Czym?

– Nie wiem. Zadzwoń po taksę. Złapałam taką jelitówkę, że ledwie żyję. Zamiast przy małej, siedzę na kibelku. Mam gorączkę i dreszcze. Musisz mnie zmienić, bo już nie daję rady… Normalnie nie daję…

Była w takim stanie, że zaczęła bezsilnie płakać do słuchawki. Oczywiście pojechałem. A gdy drżącą ręką płaciłem taksiarzowi siedemdziesiąt złotych za kurs w świąteczną noc, coś się we mnie zmieniło. Tak jakby w mojej głowie poprzestawiały się stare, zardzewiały trybiki.

Nagle zdałem sobie sprawę, że Dominika, zmuszając mnie do zrobienia prawka, nie chciała pokazać, kto tu rządzi. Nie forsowała swojej wizji świata dla kaprysu, z babskiego uporu. Przeciwnie, patrzyła na sprawę z szerszej perspektywy. To ja byłem zaślepiony własnymi kompleksami i szukaniem wymówek.

Zachowywałem się jak samolubny gówniarz

Dotarło do mnie, że w dzisiejszych czasach posiadanie prawa jazdy jest po prostu niezbędne, że to żadne widzimisię namolnej małżonki, ale umiejętność, którą dorosły, odpowiedzialny i samodzielny człowiek powinien posiąść. Co gorsza, olewając kurs, działałem nie tylko na własną szkodę, ale krzywdziłem też moich bliskich. To było jak olśnienie. Jakby mój umysł zaczął funkcjonować na zupełnie innym poziomie.

Gdy córcia wyzdrowiała i opuściła szpital, ostro wziąłem się za siebie. W pracy załatwiłem sobie nadgodziny i wykupiłem dodatkowe lekcje. Pan Jurek przeżył mały szok, kiedy podczas dwóch godzin jazdy ze mną ani razu nie złapał za kierownicę i tylko raz użył hamulca.

Reklama

Na egzamin szedłem pewny i zdecydowany. Nie zdałem. Ale udało mi się już za drugim razem, co i tak było ewenementem. Zrozumiałem też coś ważnego: większość problemów istnieje wyłącznie w naszej głowie. Sami stwarzamy sobie blokady i ograniczenia. Ja już wiem, że z odpowiednim nastawieniem wszystko jest możliwe. W tym roku pojechałem z żoną i córką nad morze. Ponad sześćset kilometrów. I to ja siedziałem za kierownicą. Czad.

Reklama
Reklama
Reklama