„Żona każe mi myć okna dla Jezusa i zagania do garów przed Wigilią. Nie mam czasu obejrzeć meczu, bo muszę trzeć buraki”
„Zabolało. Bo coś w tym było. Może sam dałem się w to wciągnąć. Może zbyt często mówiłem >>okej, pomogę<>twoja działka<<. Tylko że ja nie chciałem awantury. Chciałem normalnych świąt i trochę świętego spokoju. Tego dnia go jednak nie dostałem. Bo po burakach przyszły ziemniaki. Potem ciasto. A potem...”.

Zawsze wydawało mi się, że jestem całkiem normalnym facetem – pracuję, płacę rachunki, od czasu do czasu wypiję piwo z kolegami, obejrzę mecz. Nie mam wygórowanych oczekiwań. I właśnie dlatego święta od kilku lat przyprawiają mnie o dreszcze. Nie przez karpia czy zakupy, tylko przez moją żonę, która każdego grudnia zmienia się w domowego generała. W jednej ręce mop, w drugiej łyżka do bigosu, a w oczach ogień. A ja? Mam pomagać. Sprzątać, gotować, podawać. Sęk w tym, że moi koledzy jakoś nie muszą. Oni odpoczywają. I ja też bym chciał.
Czy to naprawdę takie dziwne?
– Kochanie, może byś wreszcie ogarnął te okna? – zapytała żona tonem, który brzmiał bardziej jak rozkaz niż propozycja.
Spojrzałem na nią znad gazety, próbując zignorować to, co właśnie powiedziała. Wiedziałem jednak, że z każdą minutą napięcie w jej głosie będzie rosło. I że nie chodzi tylko o okna. Chodziło o cały dom, o szafki, o lustra, o rzeczy, o których istnieniu przez jedenaście miesięcy nikt nie pamięta.
– Za godzinę mecz – wymamrotałem, nie odrywając wzroku od zapowiedzi weekendowych spotkań.
– I co z tego? Wigilia się sama zrobi? Może ci się kuchnia posprząta cudownie przez aplikację w telefonie? – odbiła piłeczkę błyskawicznie.
Nie odpowiedziałem. Wiedziałem, że nie mam szans w tej bitwie. Poczułem, jak w środku we mnie gotuje się cicha frustracja. Nie chodziło o to, że nie chcę pomóc. Chciałem – czasami. Gdy to miało sens. Ale nie wtedy, kiedy mam wolny dzień i liczę, że odpocznę po ciężkim tygodniu. A już na pewno nie wtedy, kiedy leci hit kolejki, a Robert znów gra jak z nut.
Zadzwoniłem do Daniela.
– Ty, stary, pomagasz coś Izie przy świątecznym sprzątaniu?
– Żartujesz? Ja to mam zakaz zbliżania się do kuchni. Iza twierdzi, że wszystko poprzestawiam. Leżę na kanapie i tylko jej coś przynoszę z garażu.
– No właśnie – westchnąłem. – A ja to, kuźwa, etatowy pomocnik.
– Współczuję ci – zaśmiał się do słuchawki, a mnie jakoś wcale nie było do śmiechu.
Poczułem się jak frajer. Bo przecież mam kolegów, którzy przez całe święta nic nie muszą. Ich żony jakoś to biorą na klatę. A moja? Wykłada mi plan działań jakbym był szeregowym w jednostce do walki z kurzem.
– Za godzinę chcesz mieć mecz? To masz godzinę na okna – rzuciła jeszcze z kuchni. I już wiedziałem, że nie obejrzę pierwszej połowy.
Wiedziałem, że powinienem siedzieć cicho. Że jak zacznę się stawiać, to będzie tylko gorzej.
Stałem przy kuchennym blacie z tarką w ręku, ścierając buraki na barszcz, a moja żona łypała na mnie wzrokiem jak kontroler na pasażera bez biletu. Jakby tylko czekała, aż coś powiem. No i powiedziałem.
– Wiesz, że w tym czasie mógłbym oglądać mecz z chłopakami? Tak jak normalni faceci?
– Aha – odpowiedziała, nie podnosząc głowy znad garnka. – I najlepiej żeby jeszcze pierogi same się ulepiły, podłoga się umyła, a choinka ubrała. Jak w reklamie, nie?
– Nie mówię, że nic nie zrobię. Tylko… no nie wiem. Może byśmy to rozdzielili jakoś inaczej?
– Inaczej?! A co robisz od rana? Tylko jęczysz i patrzysz w telefon. To ja wszystko ogarniam! Barszcz, uszka, zakupy, prezenty, pierniki, pierogi, sernik, a ty z łaski swojej sięgnąłeś po tarkę i już bohater?
Westchnąłem ciężko, bo czułem, że nie wygram tej bitwy. Nie miałem szans. A najgorsze było to, że naprawdę wierzyłem, że mogę coś wynegocjować.
Naiwniak
Znowu zadzwoniłem do Daniela.
– Stary, ona mnie zmusiła do tarkowania buraków.
– Burak do buraków, elegancko – zaśmiał się. – A mnie Iza zrobiła kawę i pozwoliła leżeć. Dobrze mieć żonę, co cię oszczędza. Ty, może ty się dajesz tak gonić?
Zabolało. Bo coś w tym było. Może sam dałem się w to wciągnąć. Może zbyt często mówiłem „okej, pomogę”, aż to „pomogę” stało się „twoja działka”. Tylko że ja nie chciałem wojny. Chciałem normalnych świąt, trochę spokoju i świętego spokoju. Tego dnia go jednak nie dostałem. Bo po burakach przyszły ziemniaki. Potem ciasto. A potem...
– Wiesz co, Bartek? Jak skończysz z tym sernikiem, możesz umyć lodówkę. Bo mi się nie zmieści półmisek z rybą.
Patrzyłem na nią. Na kobietę, którą kiedyś zaprosiłem na randkę do kina, a teraz z jakiegoś powodu miałem dla niej być chłopcem na posyłki. Tylko że to były święta. Więc jeszcze się nie buntowałem. Wieczorem, kiedy miałem nadzieję na chwilę wytchnienia, zderzyłem się z kolejnym frontem – pilotem do telewizora. Nie wiem, jakim cudem, ale moja żona uznała, że czas na „Kevina”.
Tradycja. Święto. Klimat
– Kochanie, tylko nie „Kevina”… – jęknąłem, siadając na kanapie i włączając kanał sportowy. – Lecą powtórki Ligi Mistrzów. Wreszcie coś dla mnie.
– Właśnie, dla ciebie. A kiedy coś będzie dla mnie?
Spojrzałem na nią z niedowierzaniem. Przecież przez cały dzień wszystko było dla niej. Zakupy, gotowanie, trzepanie dywanów, ustawianie zastawy na stół wigilijny, a teraz jeszcze film o chłopcu, który zostaje sam w domu, choć ja – ironia – nie zostałem sam w ogóle, nawet na pięć minut.
– Dla ciebie był sernik. I uszka. I te ręcznie czyszczone szklanki – rzuciłem, łapiąc za pilot.
– I wszystko jest tylko dla mnie, tak? Ty z tego nie korzystasz?
– No przecież ci pomogłem! – uniosłem głos.
– Pomogłeś? Bartek, ty się zachowujesz, jakbyś zbudował dom. Starłeś dwa buraki i pokroiłeś cebulę. I za to chcesz odpoczynku? – rzuciła z takim sarkazmem, że aż mnie zabolało.
To był ten moment, kiedy moje nerwy zaczęły drgać jak struny.
– A ty chcesz siedzieć przed telewizorem cały wieczór i oglądać „Kevina”, jakbyśmy byli małżeństwem z lat dziewięćdziesiątych!
– Wolę „Kevina” niż powtórki meczu, który znasz na pamięć! Przecież ty nie oglądasz, tylko ślinisz się do powtórek goli jak do schabowego!
I wtedy się zaczęło. Bitwa o pilota. Dosłownie. Ona trzymała za jeden koniec, ja za drugi. I jakby tego było mało, w tym samym momencie zadzwoniła jej mama z pytaniem, czy już mamy śledzie gotowe. Bo przecież ona zawsze miała je gotowe na trzy dni przed Wigilią. I wszystko było u niej takie „przemyślane”.
– Mamo, mamy śledzie, spokojnie. Wszystko mamy. Bartek właśnie leży – rzuciła z ironią.
Zacisnąłem zęby
Oddałem pilota. Nie dlatego, że przegrałem. Po prostu nie miałem już siły. Chciałem tylko wyjść. Przewietrzyć się. Zniknąć. Wtedy po raz pierwszy przemknęło mi przez głowę: a gdyby tak... po prostu w tym roku się zbuntować? Następnego dnia z samego rana zostałem obudzony nie budzikiem, ale otwieraniem szafek. Takim pełnym pretensji i demonstracji. Głośnym, celowym, żeby każdy wiedział, że oto święta nadchodzą i nie ma miejsca na lenistwo. Zsunąłem się z łóżka, jeszcze z zamkniętymi oczami, i powędrowałem do kuchni. A tam? Czarownica-szefowa. W ręku trzepaczka, na twarzy skupienie, a wokół zapach goździków, cynamonu i... awantury.
– Wstawaj, mamy dużo do zrobienia – rzuciła bez cienia uśmiechu.
– My? Czyli ty wymyślasz, ja robię?
– Nie. Ja robię, a ty się opierasz – odbiła.
I w tym momencie coś we mnie pękło.
– A gdybym tak w tym roku nie pomagał? Tylko sobie... no nie wiem... siedział na kanapie, jak Daniel? Jak normalny facet?
Zamarła. Spojrzała na mnie jak na człowieka, który właśnie przyznał się do zdrady.
– Czyli rozumiem, że dla ciebie ważniejsze jest leżenie niż wspólne święta? Tak?
– Dla mnie ważne jest, żebyśmy się nie zabijali o to, czy ryba leży na talerzu równo! Przecież ja tu jestem tylko do pracy, a potem i tak powiesz, że wszystko sama zrobiłaś!
– Bo tak jest! – krzyknęła. – Ty tylko patrzysz, kiedy usiąść! I kiedy się wykręcić! Święta są raz w roku i wszystko trzeba ogarnąć! Kto to zrobi, jak nie ja?!
– No właśnie. Ty. Bo cię nikt nie prosił o siedem rodzajów ryb i dwa makowce. Nikt! Może jakbyśmy zrobili mniej, byłoby spokojniej!
– Czyli ty byś chciał... nic nie robić? A potem tylko jeść i oglądać mecz?
– Tak. Dokładnie to bym chciał.
Wcale nie było mi lepiej
Stała przez chwilę, patrząc na mnie z rozdziawioną buzią. Jakby właśnie odkryła, że jej mąż jest jakimś leniwym Neandertalczykiem. I wtedy wyszła z kuchni. Po prostu. Bez słowa. A ja... zostałem. Z tą trzepaczką. Z tymi wszystkimi przyprawami. I z dziwnym poczuciem, że właśnie wygrałem. Tylko że jakoś mi z tym zwycięstwem nie było dobrze. Usiadłem. Włączyłem telewizor. I przez chwilę czułem się jak Daniel. Tylko że... to wcale nie była ulga.
Siedziałem na tej kanapie jak król. W jednej ręce pilot, w drugiej kawa. I wszystko miałem – spokój, ciszę, wolne. Tylko że ten spokój jakoś brzmiał fałszywie. W kuchni nie było żadnego stuku, nie pachniało przyprawami. Żona zamknęła się w sypialni i nawet nie odezwała się przez godzinę. Mecz leciał, ale ja go nie oglądałem. Przerzucałem kanały bez sensu, jakbym czegoś szukał, tylko nie wiedziałem czego. Nawet nie chciało mi się pisać do Daniela –mógłbym się pochwalić, ale czułem, że nie chcę, żeby on to wiedział. Może i jego życie wygląda wygodnie, ale czy on naprawdę ma święta?
W końcu wstałem. Cicho podszedłem do drzwi sypialni. Były lekko uchylone. Żona siedziała na łóżku, w pidżamie, z rozmazanym tuszem pod oczami. W rękach trzymała kartkę z listą rzeczy do zrobienia, ale już jej nie czytała. Po prostu się w nią wpatrywała.
– Hej... – zacząłem cicho. – Zrobiłem głupio.
Nie odpowiedziała, ale spojrzała. I to było gorsze niż jakiekolwiek słowa.
– Po prostu... ja też chciałem czuć, że to święta. Że coś z tego mam. A nie, że tylko latam z mopem.
– A ja chciałam poczuć, że nie jestem w tym sama – powiedziała cicho. – I że choć raz ktoś mnie zapyta, co u mnie, zamiast tylko „gdzie skarpety” albo „co z rosołem”.
Usiadłem obok. Tak po prostu. Bez słów. I po raz pierwszy od dawna poczułem, że może oboje się mijamy w tej codzienności. Ona z listą w ręku, ja z pilotem. Oboje wkurzeni, niedocenieni i przekonani, że tylko ta druga strona nie rozumie.
– Może zrobimy tak... – zacząłem. – Ty wykreślisz z listy wszystko, co nie jest konieczne. A ja pomogę ci z resztą. Tak, żebyśmy mieli jeszcze siłę na kolędę i świąteczny film. Nawet jeśli to będzie ten przeklęty Kevin.
Wtedy uśmiechnęła się. Delikatnie. Ale to był ten jej uśmiech. Ten, który pamiętałem z czasów, kiedy bycie razem znaczyło więcej niż to, co było na stole.
– I wiesz co? – dodałem. – Właściwie to... barszcz wyszedł ci w tym roku genialny. Nawet z moimi burakami.
Zaśmiała się przez łzy
I właśnie w tym śmiechu wróciły nasze święta. Nie będzie już u nas siedmiu rodzajów ryb. Nie będzie domowego ajerkoniaku i pierogów z trzema różnymi farszami. Nie będzie polerowania sztućców i czyszczenia fug szczoteczką do zębów. Będzie za to coś innego. Nasz własny przepis na święta. Bo w tym roku po raz pierwszy naprawdę pogadaliśmy. O tym, czego oboje chcemy, a nie tylko co „powinno być”. Okazało się, że żona nie lubi robić ryby po grecku, a ja tak naprawdę nie muszę oglądać każdego meczu. Że lubimy wspólnie siedzieć na kanapie, tylko zapomnieliśmy, jak to się robi.
Wigilia była prostsza niż zwykle. Mniej idealna. Z niedopieczonym makowcem i krzywym obruskiem. Ale była ciepła. Z rozmowami, śmiechem i ciszą, która nie była napięciem, tylko spokojem. I nikt nikomu nie wyrzucał, że czegoś nie zrobił. Nikt nie musiał się domyślać, co ten drugi czuje. I wiecie co? Może właśnie to jest sens świąt. Nie perfekcyjne mieszkanie, nie perfekcyjna choinka. Tylko to, że na chwilę siadamy razem. Naprawdę razem. Bez napięcia, bez udawania. Z jednym talerzem mniej, ale z dwiema osobami więcej – sobą nawzajem.
Od tego roku będę pomagać. Nie dlatego, że muszę. Tylko dlatego, że chcę. Żeby ona nie była w tym sama. I żebym ja nie czuł się jak gość we własnym domu. Bo święta to nie czas, kiedy trzeba się ścigać. To czas, kiedy trzeba się odnaleźć.
Bartek, 39 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Szef uważał, że poza ładnym uśmiechem nie mam żadnych kompetencji. Nowa praca okazała się dla mnie gorzką lekcją”
- „Myślałam, że święta będą ciche, samotne i smutne. Wnuk zrobił coś, czego nie zapomnę do końca życia”
- „W święta nie przełamałam się opłatkiem z teściową. Odkąd znam jej sekret, patrzę na nią z pogardą”