Reklama

Kiedyś było inaczej. Między mną a Eweliną była chemia, starała się, była blisko, doceniała, gotowała smacznie i z sercem. Pamiętam, jak potrafiliśmy się śmiać z byle czego — z przypalonego obiadu, z tego, że pralka znów wciągnęła jedną skarpetkę. Teraz wszystko było wyliczone. Rachunki, godziny, porcje na talerzu. Ewelina gotowała już inaczej. W pośpiechu, bez przypraw, bez chęci, bez pasji.

Reklama

Tłumaczyłem sobie, że tak trzeba. Że to normalne po latach. Że czasy są ciężkie, a ja nie powinienem wymagać więcej. Ale w środku… czułem głód. Nie tylko jedzenia, lecz też spojrzenia, gestu, zwykłego „jak minął dzień?”.

Pewnego popołudnia wracałem z pracy, niosąc torbę pełną papierów, gdy na klatce spotkałem ją – Sabinę z drugiego piętra. Miała na sobie sweter w kolorze miodu i niosła koszyk z jabłkami. Uśmiechnęła się.

– Ciężki dzień? – zapytała.

– Jak zwykle – odpowiedziałem, wzruszając ramionami.

To chociaż zjedz coś smacznego – wyciągnęła w moją stronę jabłko.

Ten prosty gest był jak dotyk zapomnianego świata – świata, w którym ktoś jeszcze chciał, żebym się uśmiechnął.

Przyciągnął mnie zapach cynamonu

Wracałem z pracy wcześniej niż zwykle. Zimne powietrze pachniało dymem z kominów, a moje myśli krążyły wokół tego, że w domu znowu czeka na mnie cicha kolacja i wiadomości w tle. Wtedy zobaczyłem Sabinę. Stała w uchylonych drzwiach swojego mieszkania, z rękawicą kuchenną na dłoni, a zza jej pleców unosił się zapach cynamonu.

– O, pan Kamil! – zawołała z uśmiechem. – Idealnie się pan zjawia. Właśnie wyjęłam szarlotkę. Może kawałek? Jeszcze gorąca.

Zanim zdążyłem wymyślić wymówkę, zaprosiła mnie gestem dłoni. Jej mieszkanie było inne niż nasze. Ciepłe światło lamp, w tle cicho grało radio, na stole obrus w kwiaty. Czułem się, jakbym przekroczył próg innego świata – tego, którego mi brakowało.

– Siadaj, ja tylko talerze przyniosę – powiedziała.

Ciasto pachniało jak dzieciństwo. Cynamon, jabłka, kruszonka. Z każdym kęsem czułem, jak coś we mnie mięknie.

– Ewelina nie lubi piec? – zapytała z uśmiechem.

– Nie… mówi, że to marnowanie prądu.

– Może zapomniała, że czasem warto coś upiec, żeby było miło, nie tanio. – Uśmiechnęła się lekko, bez złośliwości.

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Czułem, że nie powinienem tu siedzieć, że to głupie – kawa, ciasto, rozmowa z obcą kobietą. Ale Sabina miała w sobie coś, co rozpraszało ten niepokój. Ciepło, którego nie dało się udawać.

Rozmawialiśmy o drobiazgach: o pogodzie, o pracy, o tym, że kiedyś wszystko pachniało mocniej – nawet chleb. Kiedy wstałem, by podziękować, podała mi kawałek ciasta na wynos.

– Na jutro, do kawy. – Uśmiechnęła się.

W drodze do domu trzymałem pudełko jak coś kruchego. Ewelina nawet nie zapytała, co to. A ja nie miałem odwagi powiedzieć.

Coraz częściej wracałem

Z początku mówiłem sobie, że to nic takiego. Że tylko wpadam po kawałek ciasta, po rozmowę, po zapach, którego brakowało w moim domu. Ale tydzień później znów zapukałem do drzwi Sabiny. I kolejny. Potem już nie musiałem – sama uchylała drzwi, słysząc moje kroki na schodach.

– Kamil, właśnie zrobiłam pierogi z grzybami. Nie zjem tego sama, pomóż mi – śmiała się, a ja wchodziłem, udając, że robię to niechętnie.

Nie wiedziałem, co bardziej mnie przyciągało – smak, czy to, jak mówiła moje imię. Każdy posiłek u niej był inny, pełen życia, jakby gotowanie było sposobem na okazywanie uczuć. Jej kuchnia pachniała masłem i przyprawami, a nie rutyną.

Nie czujesz się winny? – zapytała pewnego popołudnia, kiedy siedzieliśmy przy herbacie.

– Czasem – spojrzałem na nią. – Ale gdy tu siedzę, zapominam, że coś robię źle.

Sabina milczała przez chwilę.

– Czasem człowiek głoduje nie dlatego, że nie ma jedzenia, tylko dlatego, że nie ma z kim usiąść do stołu.

W domu Ewelina zaczęła coś podejrzewać. Wracałem później, tłumacząc się projektami. Pachniałem czymś, czego nie umiała nazwać.

– Znowu byłeś w pracy? – zapytała któregoś wieczoru, gdy zdejmowałem kurtkę.

– Tak, kończymy raport, szef się uwziął.

– Chyba dobrze wam tam karmią – powąchała powietrze z lekkim uśmiechem.

– To tylko nowy dezodorant – rzuciłem, udając obojętność.

Kiedy zamknęła się w łazience, usiadłem przy stole. Na talerzu leżała zimna kasza z warzywami. Nie miałem odwagi jej tknąć.

Sabina mówiła, że gotowanie to rozmowa. A ja coraz częściej milczałem przy jedzeniu.

To była desperacka potrzeba bliskości

Pewnego wieczoru zostałem dłużej. Nie wiem, czy to Sabina poprosiła, żebym został na kolację, czy to ja nie chciałem wychodzić. Świece stały w słoiczkach po dżemie, na stole parowała pieczeń w sosie z czerwonego wina. Pachniało ciepłem i spokojem, jakiego od dawna nie czułem.

– Na zdrowie – powiedziała, nalewając mi odrobinę wina do kieliszka. – Nie musisz się spieszyć.

Jedliśmy w ciszy. Ale to nie była ta cisza z mojego domu — ta była miękka, dobra, niosła spokój, nie chłód. Kiedy odłożyłem widelec, Sabina położyła dłoń na mojej.

– Wiesz, że to, co robimy, nie jest niewinne – powiedziała cicho.

– Wiem – odpowiedziałem równie cicho.

Zatrzymałem jej dłoń. Nie było w tym nic z pożądania, tylko desperacka potrzeba bliskości. A potem… ona wstała, podeszła do okna, odwróciła się, a w jej oczach było coś, czego nie potrafiłem nazwać.

– Zostań dziś. Nie chcę, żebyś wracał do pustego domu.

Zostałem.

Śniadanie pachniało naleśnikami i wanilią. Śmialiśmy się, jakbyśmy byli dwojgiem ludzi, którzy nigdy nikogo nie zranili. Czułem się lekko, jakbym po latach odnalazł coś, co dawno zgubiłem.

Kiedy wracałem do mieszkania, serce waliło mi jak szalone. Wymyśliłem w drodze kłamstwo — powiedziałem Ewelinie, że byłem z kolegami, że „zabalowaliśmy po pracy”.

– Z kim? – zapytała, nie patrząc mi w oczy.

– Z Pawłem. Z tego działu, co często dzwoni.

– Aha… – odparła krótko. – Pachniesz winem.

Nie odpowiedziałem. Wiedziałem, że przekroczyłem granicę, ale nie potrafiłem żałować.

Wieczorem Sabina napisała krótką wiadomość:

„Nie możesz tak żyć w dwóch domach”.

Odpisałem:

„Nie potrafię już wrócić do tamtego”.

Ale niczego nie zmieniłem. Bo kłamstwa też potrafią pachnieć domem — jeśli tylko ktoś je przyprawi czułością.

Życie na dwa domy

Nie wiem, jak długo trwało to zawieszenie między dwoma światami. Dni zaczęły się zlewać, aż nie potrafiłem już powiedzieć, w którym domu jestem naprawdę. U Sabiny jadłem, śmiałem się, oddychałem. U Eweliny – udawałem, że wszystko jest w porządku.

Pewnego dnia wróciłem później niż zwykle. W mieszkaniu było cicho, zbyt cicho. Ewelina siedziała przy stole, w dłoni trzymała jakiś paragon. Nie podniosła wzroku.

– Nie musisz udawać – powiedziała spokojnie. – Wiem, gdzie jadłeś.

Serce mi zamarło.

– Ewelina, to nie tak... – zacząłem, ale przerwała.

– Nie? To jak? W pracy podają rosół i ciasto?

Patrzyła na mnie spokojnie, ale jej głos drżał. Paragon leżał na stole — z restauracji, w której byłem z Sabiną dwa dni wcześniej.

– Chciałem tylko... – próbowałem coś wymamrotać. – Chciałem poczuć, że ktoś mnie jeszcze widzi.

Ewelina roześmiała się krótko, z goryczą.

– Więc to nie zdrada, tylko terapia?

– Nie chciałem cię zranić – szepnąłem.

– A ja myślałam, że oszczędzam dla nas. Nie wiedziałam, że oszczędzam na tobie.

Usiadła, ukryła twarz w dłoniach. Po raz pierwszy od lat nie potrafiłem do niej podejść. Stałem jak dziecko przyłapane na kłamstwie.

Po chwili wstała, otarła łzy.

– Wiesz, co zrobiłeś. I wiesz też, że już nie da się tego naprawić.

Nie próbowałem się tłumaczyć. Bo jak wytłumaczyć głód, którego nie da się nazwać?

Nie miałem odpowiedzi

Sabina przez kilka dni milczała. Może czuła, że wszystko zaczyna się sypać. Kiedy w końcu do niej poszedłem, otworzyła drzwi z czerwonymi oczami.

– Wiedziała, prawda? – zapytała tylko.

– Tak. – Skinąłem głową.

– I co teraz?

Nie miałem odpowiedzi. Usiadłem przy stole, a na talerzu leżały niedokończone pierogi. Pachniały jak coś, co jeszcze wczoraj dawało radość, a dziś już tylko przypominało o tym, co straciłem.

– Nie chcę być tą, przez którą rozpadło się twoje małżeństwo – powiedziała spokojnie, choć głos jej drżał.

– To nie przez ciebie. To przez nas dwoje. Przez to, że zapomnieliśmy, jak się rozmawia.

Sabina uśmiechnęła się smutno.

– Czasem ludzie nie zapominają. Po prostu przestają chcieć pamiętać.

Nie próbowałem jej zatrzymać, gdy poprosiła, żebym wyszedł. Wiedziałem, że ma rację.

Kiedy wróciłem do mieszkania, zastałem pustą szafę i kartkę na stole. „Jadę do mamy. Daj mi spokój”.

Zostałem sam

Minęły tygodnie. W klatce schodowej zapachniało farbą, ktoś odnawiał ściany. Wszystko wyglądało świeżo, tylko we mnie nic się nie odnawiało.

Czasem mijałem Sabinę na schodach. Niosła zakupy, czasem kwiaty, czasem pachnące drożdżowe ciasto. Uśmiechała się lekko, z grzeczności. Ja odwzajemniałem uśmiech, ale słowa grzęzły mi w gardle. Nie było już nic do powiedzenia.

Ewelina nie wróciła. Napisała raz – krótką wiadomość, że potrzebuje spokoju. Wiedziałem, że to znaczy „żegnaj”. Nie próbowałem naciskać.

Wieczorami gotowałem już sam dla siebie: makaron z sosem z proszku, jajko na twardo, kromkę chleba z masłem. Siadałem sam przy stole i słuchałem ciszy.

Czasem brałem do ręki jabłko. Polerowałem je dłonią i przez chwilę miałem wrażenie, że znowu słyszę jej głos:

– „Ciężki dzień?”

– „Jak zwykle”.

– „To chociaż zjedz coś smacznego”.

I wtedy uśmiechałem się sam do siebie.

Zrozumiałem, że smak nie tkwi w przyprawach, w winie ani w cynamonie. Smak to ludzie. To obecność. To to, z kim jesz, nie co masz na talerzu. Wiedziałem już, że czasem tego głodu nie da się zaspokoić żadnym jedzeniem — jeśli zabrakło w kimś serca.

Kamil, 35 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama