„Żona pod sercem nosiła mojego syna, a ja naraziłem swoje życie z głupoty. Zachowałem się jak szczeniak, nie ojciec”
„Nie poprawiła mi tym humoru. Do licha, ledwo zacząłem pracę w kopalni, a już miałbym ją kończyć? Co sąsiedzi powiedzą? Że się przestraszyłem, bo trochę osmaliło mi twarz. A poza tym, co miałbym innego robić? Handlować pietruszką w warzywniaku na rogu?”.
- Marek, 50 lat
Nigdy nikomu nie opowiadałem tej historii. Noszę ją w sobie od 20 lat i przyznam, że chętnie bym o niej zapomniał. Niestety, historia, która się wtedy zaczęła, wciąż czeka na finał. Co gorsze, wiem, że nastąpi on wkrótce.
Pochodzę z górniczej rodziny. Fedrował dziadek, ojciec, wujek. Do kopalni poszedłem więc i ja. Kiedy zaczynałem, była druga połowa lat 90. Nie najlepszy czas dla górników. Już wtedy zamykano kopalnie, ograniczano zatrudnienie, wysyłano ludzi na wcześniejsze emerytury lub płacono im za rezygnację z zawodu. Mimo to jakoś udało mi się wkręcić. Pewnie dlatego, że wstawił się za mną wujek Edek, który w tamtym czasie co prawda już nie zjeżdżał na dół, ale był szychą w zarządzie kopalni. Z pewnością też szepnęli za mną słówko dawni znajomi ojca.
Był tak poparzony, że nie poznałem jego twarzy
– Jedno musisz mi przysiąc, synek. Że nie pójdziesz w moje ślady. Kapujesz? Nie wolno ci zostać górnikiem – tych słów taty nie zapomnę nigdy.
Miałem wówczas zaledwie 14 lat i grałem w piłkę z chłopakami, kiedy po familokach poszła wieść, że był wybuch metanu na naszej kopalni. Dobiegłem do bramy jako jeden z pierwszych. Wywołałem wujka Edka, który wtedy jeszcze fedrował. To on kazał wpuścić mnie na teren. No i zobaczyłem, jak ratownicy wywożą ich na powierzchnię. Brudni, osmaleni, z jątrzącymi się ranami. Pogotowie kolejno ładowało ich do karetek, które z głośnym jazgotem wyjeżdżały za bramę. Ojca wywieźli jako ostatniego. Był tak poparzony, że nie mogłem rozpoznać jego twarzy. Do dziś się zastanawiam, czy słowa jakie padły z jego ust – wtedy, kiedy do niego podbiegłem – były prawdziwe, czy tylko je sobie wyobraziłem.
Tak czy inaczej, nic więcej się już od niego nie dowiedziałem. Tata zmarł jeszcze tej samej nocy w szpitalu. Miał poparzone 80 procent powierzchni ciała.
Zobacz także
Wszystko rozegrało się w ułamku sekundy
Dlaczego kilka lat później, właśnie w połowie lat 90., nie posłuchałem jego ostatniego życzenia? Byłem młody, rozpierała mnie energia, a robotę znaleźć na Śląsku nie było łatwo. Mogłem się załapać na szofera albo sprzedawcę, ale co to za praca? Zawód górnika wciąż miał u nas szacunek, do kopalni szli najlepsi, najtwardsi. Pomodliłem się więc za duszę ojca i zapomniałem o jego życzeniu. Nająłem się do roboty, zacząłem zarabiać, poczułem się dorosły i odpowiedzialny za siebie. Pieniędzy nie płacili już tak dużo jak w czasach ojca. Tym bardziej że zatrudniała mnie nie kopalnia, ale jakaś agencja pracy, która tylko użyczała swoich ludzi do fedrowania. Biurokratyczne machlojki, na które nie zwracałem wtedy uwagi. A szkoda. Najemni pracownicy byli nie tylko gorzej opłacani, ale i posyłano nas do najgorszych przodków. Tam, gdzie istniało zagrożenie wybuchu metanu albo ryzyko tąpnięcia.
Muszę przyznać, że byłem szczęśliwy. Czułem się ważny. Pomagałem finansowo mamie, oświadczyłem się Helce z sąsiedniego familoka, za którą latało wielu chłopaków. Planowaliśmy właśnie ślub, kiedy w mojej brygadzie zdarzył się wypadek. Wyrabialiśmy akurat nadgodziny, wszyscy więc ledwo patrzyliśmy na oczy, a do tego na przodku było zagrożenie metanowe. Wiedziała o tym cała brygada, wiedział sztygar i dyrekcja kopalni. Co z tego? Plan trzeba było wykonać.
Czujniki metanu zostały więc sprytnie „podrasowane”, żeby nie piszczały z byle powodu, a my staraliśmy się tak fedrować, by nie wzniecać iskier. Łatwo powiedzieć. Górnicy jeszcze jako tako mogą uważać, ale sprzęt to sprzęt. Działa tak jak działa. No i musiało coś zaiskrzyć przy taśmociągu – pewnie na rolce napędowej. Byłem akurat kawałek od przodka, sztygar mnie posłał po coś w stronę windy, kiedy nagle jak nie huknie, jak nie błyśnie! Tylko na filmach katastroficznych ludzie w podziemnych korytarzach widzą zbliżającą się ścianę ognia i mają czas, by gdzieś uskoczyć. W prawdziwym życiu wszystko dzieje się w ułamku sekundy. Widzisz tylko blask, czujesz, że skóra topi ci się na twarzy i pali ubranie, a potem jest już po wszystkim.
I albo żyjesz, albo nie. Ja tamtego dnia przeżyłem. Nie byłem nawet poważnie poparzony. Jakieś bąble na twarzy, to wszystko. Gorzej z tymi, których zostawiłem na przodku. Jeden chłopak zginął na miejscu, drugi zmarł w szpitalu. Trzech innych się wylizało, ale miesiącami leczono ich w instytucie poparzeń: przeszczepy skóry, zwalczanie ciągłych infekcji, blizny na całe życie. Z naszej brygady tylko ja nadawałem się jeszcze do dalszej roboty na dole.
– Zapomniałeś, co ci mówiłem, synek? Zabroniłem ci przecież fedrować – tamtej nocy znów usłyszałem przestrogę ojca.
Tyle że tym razem nie na jawie, ale we śnie. Tatko był w tych moich majakach taki jak kiedyś. Nie miał poparzonej twarzy, nie leżał na noszach. Stał sobie z czapką z zawadiacko zsuniętym daszkiem na oczy, ćmił cygareta i szczerzył białe zębiska.
– Tęsknię za tobą – powiedziałem ku własnemu zaskoczeniu, bo nigdy nie lubiłem gadać o uczuciach.
Uśmiechnął się szerzej.
– Nie bój, nie bój młody. Jeszcze zdążymy się sobą nacieszyć. Nie musisz się do mnie spieszyć. Ostatni raz ci mówię: rzuć tę robotę na dole. Załóż rodzinę, kochaj, baw się, ciesz się życiem.
Czyżby on przed śmiercią miał proroczą wizję?
Tamtego ranka wstałem z łóżka kołowaty. Poszedłem do łazienki, spojrzałem w lustro. Gębę miałem czerwoną, na czole i policzkach opatrunki, brwi i rzęsy spalone.
– Może on ma rację? – szepnąłem do swojego odbicia.
Sen był rzeczywisty, wyraźny, wciąż niemal czułem zapach dymu z ojcowskiego papierosa. Jakbyśmy dopiero co skończyli gadać. Czy to możliwe, że tamtego popołudnia, kiedy to na jego przodku zdarzył się wybuch, mój ojciec zobaczył coś, co wiązało się z przyszłością jego jedynego syna? Nie bez trudu otrząsnąłem się z tych rozmyślań i powlokłem się do kuchni. Mama już krzątała się przy śniadaniu, popatrując na mnie z troską. Klapnąłem na zydlu, dźgnąłem gotowaną kiełbaskę widelcem, sięgnąłem po pajdę chleba.
– Śnił ci się ojciec, co? – aż podskoczyłem na te słowa mamy.
– Skąd wiesz?
– Widzę po tobie. Minę masz taką, jakbyś zobaczył ducha.
Wzruszyłem ramionami, a potem nadziałem kiełbaskę, bogato zamoczyłem w chrzanie i odgryzłem kawał. Kiedy żułem, skóra na policzkach piekła mnie żywym ogniem.
– Takie tam głupie majaki…
Nie odrywała ode mnie wzroku.
– Pamiętasz, że twoja prababka była córką rabina? – spytała mama.
Musiał mieć powód, skoro mnie ostrzegł
Spojrzałem na nią zdziwiony. Jasne, że znałem historię tego mezaliansu. Pradziadek pochodził ze starego śląskiego rodu, a tu masz – zakochał się w Żydówce. W tamtych czasach, na początku XX wieku, takie małżeństwo nie miało racji bytu. On jednak postawił na swoim. W rodzinie mówiło się od tamtej pory, że prababka miała zdolność przepowiadania przyszłości, że wywróżyła własną śmierć w obozie koncentracyjnym i wcielenie swojego syna (a mojego dziadka) do niemieckiego wojska.
– A co to ma wspólnego z moim ojcem? – nie rozumiałem.
– Tylko tyle, że on też miał podobno zdolność widzenia przyszłości – z powagą odparła matka. – To zresztą nic dziwnego. Wnuki często dziedziczą cechy po dziadkach.
– Mój tata w roli wróżki? – parsknąłem śmiechem, aż zapiekła mnie skóra na twarzy. – Chyba żartujesz, mamo. To był chłop na schwał, prawdziwy facet, który…
– Dokładnie tak samo uważał za życia – wpadła mi w słowo. – Zwalczał w sobie ten dar, ignorował, bo uważał za coś niemęskiego. W swojej ostatniej godzinie musiał jednak naprawdę zobaczyć wyraźnie przyszłość, skoro przestał zgrywać twardziela i zdecydował się cię ostrzec.
Nie poprawiła mi tym humoru. Do licha, ledwo zacząłem pracę w kopalni, a już miałbym ją kończyć? Co sąsiedzi powiedzą? Że się przestraszyłem, bo trochę osmaliło mi twarz. A poza tym, co miałbym innego robić? Handlować pietruszką w warzywniaku na rogu?
– Rozmawiałam z twoją mamą i chcę ci powiedzieć, że się z nią zgadzam – oznajmiła mi tego samego dnia po południu Helena.
Cholera, wyglądało na to, że baby zwarły szeregi i ustanowiły przeciwko mnie wspólny front.
– Nie chcesz być żoną górnika? – postanowiłem wziąć narzeczoną pod włos.
– Przede wszystkim chcę być twoją żoną, a nie wdową – odparła, nie spuszczając ze mnie wzroku. Tym bardziej że… – zawahała się lekko.
– Że niby co? – warknąłem.
Nie odpowiedziała od razu. Sięgnęła do torebki i wyjęła jakiś papier.
– Miałam ci powiedzieć – zarumieniła się, podając mi dokument.
Wziąłem papier w stwardniałe od pracy paluchy. Niewiele było napisane, ale i tak nie chciało mi się czytać.
– Co to, do pierona, jest? Kwity na węgiel? – nie miałem cierpliwości na te babskie gierki.
– Wynik badania krwi na okoliczność ciąży, głupolu! – zaśmiała się. – Z pozytywnym wynikiem – dodała po chwili milczenia.
Nie będę owijał w bawełnę – oszalałem ze szczęścia. Dziecko miało się co prawda pojawić w naszym życiu nieco wcześniej niż planowaliśmy, ale jaka to różnica – po ślubie czy przed – u licha? Od razu też zmiękłem. Dobra, zgodziłem się rzucić robotę na dole. Ale jeszcze nie teraz, nie tak od razu.
– Najpierw zarobię na wyprawkę i remont kawalerki po babci – zarządziłem. – A kiedy już maleństwo przyjdzie na świat, pal sześć! Pójdę na szofera.
To miał być mój ostatni zjazd pod ziemię
Zwolnienie lekarskie szybko minęło i wróciłem do kopalni. Z nowymi chłopakami, w nowej brygadzie. Patrzono na mnie z szacunkiem. W ich oczach, po przeżyciu pierwszego poważnego wypadku, byłem już doświadczonym górnikiem. Szybko się zżyliśmy i polubiliśmy. Byliśmy jak palce jednej ręki. Pod ziemią nie potrzebowaliśmy zbyt wielu słów, żeby każdy i tak wiedział, gdzie jego miejsce. Rąbaliśmy węgiel, ładowaliśmy na taśmociąg, przekraczaliśmy normy. W tym czasie brzuszek mojej Heli rósł, a ona sama piękniała z każdym dniem. Wzięliśmy ślub, ale mieszkaliśmy jeszcze u jej rodziców. Remont pokoju po babci trwał w najlepsze. Myślałem, że Helena zapomniała o naszej rozmowie sprzed kilku miesięcy, ale okazało się, że nie.
– Za miesiąc mam termin – oznajmiła pewnego poranka. – Składaj wypowiedzenie.
Próbowałem protestować, targować się jeszcze o rok, pół roku.
– Dałeś słowo! – wbiła we mnie srogie spojrzenie. – Chcę, żebyś był z nami, bezpieczny, kiedy już synek będzie na świecie.
Cóż było robić, z ciężkim sercem położyłem przed sztygarem wypowiedzenie.
Mój chłopak lada dzień miał przyjść na świat, a ja zjechałem windą do kopalni po raz ostatni. Chłopaki klepali mnie po plecach, pocieszali, zapowiadali, że po szychcie idziemy na piwo. Było mi jednak żal. Czy podjąłem właściwą decyzję? Miałem już zaklepaną nową robotę w firmie transportowej. Też nie najgorsze pieniądze. Ale prestiż już nie ten sam. Czy trochę aby nie przesadziłem, rezygnując z ulubionej pracy z powodu jednego snu, a wcześniej majaczenia rannego ojca?
A cóżeś myślał, że kto po ciebie tu wlizie?
Byłem tak pogrążony w tych smętnych rozmyślaniach, że nie od razu dotarło do mnie, co się dzieje. Nagle wszystko się zatrzęsło, ziemia jęknęła jak zranione zwierzę i zapadła dusząca pyłem węglowym ciemność. Kaszląc i trąc oczy, uruchomiłem lampkę na kasku. I przeraziło mnie to, co ujrzałem. Wszędzie wokół zalegały zwały gruzu, sufit był tuż nad głową, koledzy zniknęli pod zapadliskiem. Tąpnięcie! Przysypało nas!
Przez następne godziny – a może dni? – ze wszystkich sił starałem się jakoś przetrwać i nie oszaleć ze strachu. Bateria na kasku się wyczerpała, wszystko wokół spowijała smolista czerń. Nie miałem wody ani jedzenia, spróbowałem więc pić własny mocz. Czując, że coraz trudniej mi nabrać w płuca powietrza, nasłuchiwałem głosów ratowników, ale nic do mnie nie docierało. Żaden dźwięk niosący choćby cień nadziei. Byłem sam, pogrzebany za życia.
Popadłem w stan odrętwienia. Coś pomiędzy jawą a snem. Oddychałem płytko i szybko, ciało zalewał mi pot. Myślałem więc, że to złudzenie, kiedy nagle, za zwałami połamanych stempli, gruzu i ziemi, dostrzegłem słabą poświatę. Chwilę później usłyszałem szuranie, czyjś przyspieszony oddech, jakiś chrobot. I ujrzałem jeszcze więcej światła. Czyżby ratownicy? Zerwałem się na kolana, podparłem łokciami i zajrzałem do wąskiego otworu, z którego dobiegał blask. Ujrzałem czyjąś rękę, chwyciłem ją więc, pociągnąłem. Otwór się poszerzył, osypał się jakiś miał, błysnęła jasna elektryczna biel. Oślepiony, zamrugałem powiekami, zasłoniłem ręką oczy.
– Będziesz tak kucał, czy pójdziesz ze mną, pieronie? – moich uszu dobiegł lekko zasapany, dawno niesłyszany głos.
Nie mogłem w to uwierzyć.
– Tata?
– A cóżeś myślał, że kto po ciebie tu wlizie? Pewnie, że to ja, ratownicy zostali daleko w tyle. Idź za mną, to zobaczysz swojego syna. Właśnie tej nocy przyszedł na świat.
Oszołomiony brakiem tlenu i tym, co zobaczyłem, poczołgałem się za nim. Otwór był wąski i pełen pyłu, właściwie widziałem przed sobą tylko słabe, rozmigotane światło. Nie mam pojęcia, ile czasu przebijaliśmy się przez zawalisko. Miałem wrażenie, że zwały ziemi napierają na mnie ze wszystkich stron, gniotą, wyciskają życie. Dawno bym się poddał, gdyby nie nerwowe ponaglenia ojca.
– No, to doszliśmy! – oznajmił w końcu. – Ratownicy fedrują zaraz za tym załomem. Dalej musisz już iść sam – polecił.
– Dziękuję, tato – tylko tyle byłem w stanie z siebie wydusić.
– Nie dziękuj, synek – odparł ze złością. – Nie posłuchałeś mnie. A losu tak łatwo nie da się już odmienić. Wyżebrałem dla ciebie dwadzieścia lat. Rozumiesz? Ani dnia dłużej.
Chciałem jeszcze coś dodać, zapytać, ale jego światło szybko zaczęło się oddalać. Przez moment nawet wahałem się, czy nie podążyć za nim, kiedy tuż obok rozległy się głosy ratowników:
– Tam, tam poruszyła się ziemia! Ktoś tam jest! Żywy! Rany, sam się spod tego zawaliska wygrzebał!
Trudno było uwierzyć w moje cudowne ocalenie, którego sekret znałem wyłącznie ja.
Tylko ja wiem, że mój czas tutaj dobiega końca…
Dwadzieścia lat. Kawał życia. Mnie jednak zleciało jak jedna chwila. Odchowałem syna, jest teraz dorosłym, porządnym chłopakiem. Poszedł na studia, w przeciwieństwie do mnie ma poukładane pod sufitem. Nie muszę dodawać, że ani myśli zostać górnikiem. Odkąd wyjechał na naukę do innego miasta, mamy z Helą więcej czasu dla siebie. Żona wspomina coś o wakacjach, powrocie do czasów młodości. Miło się tego słucha. Ale ja wiem, że nic z tego.
Dwadzieścia lat minie zaraz po Wielkanocy. Postaram się dobrze ten czas wykorzystać. Ostatni raz uściskać odwiedzającego nas syna, ucałować żonę, być dla nich wesołym i kochanym. Chcę zostawić po sobie dobre wrażenie, zanim nadejdzie dzień, kiedy znowu zobaczę ojca.