Reklama

Jestem kierownikiem magazynu. Praca jak praca – przewidywalna, bez szaleństw, ale stabilna. Po ośmiu godzinach wracam do domu, gdzie czeka na mnie żona. A właściwie czeka lista rzeczy do zapłacenia, lista zachcianek i pretensji. Karolina kiedyś była moją wielką miłością. Dziś trudno mi sobie przypomnieć, kiedy ostatnio się do mnie uśmiechnęła tak szczerze, bez pytania o pieniądze w tle. Nie pracuje, siedzi w domu. Niby opiekuje się nim, ale ja mam wrażenie, że bardziej niż mopem operuje telefonem i kartą płatniczą. Co chwilę „potrzebuje” – kosmetyczka, nowe serum, paznokcie, buty. Wczoraj powiedziała:

Reklama

– Marek, przelej mi pięć stów. Mam zabieg w sobotę. I muszę kupić krem, bo się skończył.

– Karolina, nie mamy na to pieniędzy – westchnąłem.

– To znajdź lepszą pracę – rzuciła obojętnie. – Ja przecież nie będę wyglądać jak zaniedbana kura domowa.

Zabolało. Bo ja nie wiem, kiedy ostatni raz mnie dotknęła. Nie pamiętam żadnego „kocham cię”. Są tylko faktury, przelewy i cisza. Czuję się jak bankomat. I chyba coraz mniej jak mąż.

Czułem się jak bankomat

Wieczór jak każdy. Siedzimy razem w salonie, telewizor brzęczy coś o kolejnych celebrytach, których nie znam. Karolina przegląda telefon. Zerkam na nią ukradkiem. Dawno już nie wyglądała na zainteresowaną czymkolwiek, co dotyczyło mnie.

– Pamiętasz, jak się poznaliśmy na weselu Kasi i Maćka? – próbuję zagaić.

– Mhm – burknęła, nie odrywając wzroku od ekranu.

– Wtedy powiedziałaś, że wyglądam jak typ, który nie umie tańczyć, ale może całować przyzwoicie.

– No i się nie pomyliłam – rzuciła z cieniem uśmiechu, ale bez ciepła.

Przez chwilę milczymy.

– Wiesz, co mnie boli najbardziej? – zaczynam, patrząc w jej kierunku. – Że czuję się jak bankomat. Jakby tylko to się we mnie liczyło. Że zarabiam. Nic więcej.

Odłożyła telefon. Spojrzała na mnie chłodno.

– Może dlatego, że jedyne, co mi dajesz, to pieniądze?

Zatkało mnie. Powiedziała to bez cienia emocji. Jakby komentowała pogodę.

– Wiesz co? Lepiej by było, gdybyśmy się nigdy nie pobrali – wyrzuciłem z siebie.

Chwila ciszy. Potem tylko jej zimny głos:

– No to może czas coś z tym zrobić.

To już nie była zwykła kłótnia. To było coś więcej. W tej jednej chwili zrozumiałem, że coś pękło – może na dobre.

To była agonia miłości

Rano w kuchni pachniało kawą, ale nie było w tym zapachu nic ciepłego. Karolina krzątała się przy blacie, udając, że mnie nie widzi. Usiadłem przy stole i przez chwilę tylko ją obserwowałem. Tyle lat razem, a czułem się jak gość we własnym domu.

– Karolina – zacząłem cicho. – Musimy pogadać. Bez cichych dni, bez ironii. Chcę wiedzieć, co nas jeszcze trzyma razem.

Zatrzymała się, ale nie spojrzała na mnie.

Mamy wspólne konto. Wystarczy?

– Nie. Nie wystarczy. Powiedz mi szczerze – gdyby nie pieniądze, jeszcze byś tu była?

Długo milczała. Potem tylko wzruszyła ramionami.

– Może nie. Ale ty też się zmieniłeś, Marek. Wracasz z pracy jak trup. Ciągle zmęczony, wiecznie zły.

– Bo wszystko jest na mojej głowie! Rachunki, kredyt, życie. A ty? Ty tylko wymagasz. A ja coraz bardziej czuję, że jestem tu potrzebny tylko wtedy, kiedy przychodzi wypłata.

Odwróciła się wreszcie i spojrzała mi prosto w oczy.

– Może gdybyś mnie jeszcze czasem dotknął... poczułabym, że żyję. A nie tylko mieszkam z tobą w jednym mieszkaniu.

To zabolało. Ale nie zaprzeczyłem. Bo miała rację. Zatraciliśmy się w rachunkach i przemilczanych pretensjach. Spojrzałem na nią jeszcze raz. Taką obcą. I nagle zrozumiałem, że to już nie jest tylko kryzys. To powolna, cicha agonia czegoś, co kiedyś nazywaliśmy miłością.

Jej słowa były bolesne

Wróciłem wcześniej z pracy. Zamiast klucza, włożyłem kartę do zamka cicho, żeby jej nie wystraszyć. Nie wiem, dlaczego tak zrobiłem. Coś mnie tknęło. Usłyszałem jej głos, jeszcze zanim zdjąłem buty.

– …on już mnie nie interesuje. Gdyby nie to, że płaci za wszystko, dawno bym go zostawiła – mówiła cicho, ale wyraźnie.

Zamarłem. Przylgnąłem do ściany jak złodziej.

– Nie, Magda, serio. Nie pamiętam, kiedy się ostatnio śmiałam z jego żartów. Bo ich nie ma. Wróci, zje, zalegnie na kanapie i tyle. Zero czułości. Zero rozmów. Zniknął. I chyba ja też.

Nie wiem, jak długo tam stałem. Słowa Karoliny wwiercały mi się w głowę. Jak śruby, jedna po drugiej. Czułem, że coś mnie w środku rozrywa. A przecież nie było zdrady. Nie fizycznej. Ale to… to bolało jeszcze bardziej.

Wszedłem do salonu, udając, że nic nie słyszałem. Ona spojrzała na mnie zaskoczona, ale szybko wróciła do swojej obojętnej miny. Wieczorem, po kolacji, po prostu nie wytrzymałem.

– Słyszałem, co mówiłaś do Magdy – powiedziałem cicho. – Może powinniśmy to zakończyć, skoro już nie jesteśmy dla siebie ważni.

Spojrzała na mnie bez złości. Spokojnie. Zrezygnowana.

– Może.

Tylko tyle. I właśnie to „może” zabolało najmocniej. Bo znaczyło więcej niż tysiąc słów. Znaczyło: „Już mi nie zależy”.

Gdzie popełniłem błąd?

Po tamtym wieczorze musiałem się przewietrzyć. Poszedłem do siostry. Kasia zawsze potrafiła mnie wysłuchać, nawet jeśli mówiłem w emocjach.

– Nie wiem, gdzie popełniłem błąd – westchnąłem. – Może w tym, że za bardzo chciałem, żeby wszystko się udało.

– A może po prostu dobrałeś się z Karoliną nie na miłość, tylko na poczucie bezpieczeństwa? – odpowiedziała spokojnie. – Ona zawsze lubiła mieć wszystko poukładane. Stabilnie. Ty byłeś tym gwarantem. Tylko że ludzie się zmieniają. I uczucia też.

Patrzyłem przez okno na szarą ulicę. Pamiętałem, jak pierwszy raz przyprowadziłem Karolinę do tego mieszkania. Kasia wtedy powiedziała:

– Ma coś w oczach. Tylko nie wiem, czy to ogień, czy chłód.

Chyba już wiem, co to było. Wróciłem późno. W domu panowała cisza. Karolina leżała na kanapie, przykryta kocem, z telefonem w dłoni. Nawet nie spojrzała. Wyszedłem z kuchni i poszedłem na spacer po osiedlu. Było chłodno, ale nie czułem zimna. Czułem pustkę. Taką, której nie da się czymkolwiek zasłonić. Nie płakałem. Ale wewnątrz mnie coś się kruszyło. Jakby ktoś wyciągał cegłę po cegle z fundamentów, które i tak już ledwo się trzymały. Myśl wracała jak echo. Czy my jeszcze coś możemy uratować? Czy to już tylko dekoracja udawanego małżeństwa?

Nie chciałem tak żyć

Wieczorem usiadłem przy stole w kuchni. Bez słowa postawiłem przed Karoliną dwa kubki z herbatą. Usiadła naprzeciwko. Cisza trwała zbyt długo.

– Karolina… nie chcę tak żyć. Nie chcę wracać do domu, w którym jestem nikim. Gdzie nie ma czułości, szacunku. Gdzie milczenie mówi więcej niż tysiąc słów.

Spojrzała na mnie zmęczonym wzrokiem.

– Myślisz, że mi z tym dobrze? – zapytała. – Że się budzę rano i marzę, żeby tak to wyglądało?

– To dlaczego nic z tym nie robisz?

– Bo się boję. Bo nie wiem, jak bym sobie poradziła sama. Bez ciebie. Bez tych pieniędzy, tej stabilizacji.

– A ja nie wiem, jak żyć z kimś, kto jest tylko fizycznie. A emocjonalnie… dawno cię nie ma – powiedziałem i poczułem, jak głos mi drży.

Milczała. Tylko patrzyła. Po chwili odezwała się cicho:

– Nie mam już siły walczyć. Nie wiem, czy jeszcze coś czuję. Ale wiem jedno – tak dalej być nie może. Może czas coś zmienić…

W tej jednej chwili przestałem czuć złość. Była w niej bezradność. I prawda. Smutna, ale prawda. Wstałem od stołu, zabrałem tylko swoją herbatę.

– Zastanów się, Karolina. Ja też muszę pomyśleć sam nad sobą.

Zostawiłem ją samą. Nie trzaskałem drzwiami. Nie wykrzykiwałem nic ostatecznego. W głowie miałem tylko jedno, czy to właśnie był koniec, czy może szansa na nowe?

Marek, 35 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama