„Żona sołtysa ma świecić przykładem, a ja szalałam z kościelnym. Mąż mi nie wybaczy, a ksiądz nie rozgrzeszy”
„Siedzieliśmy blisko siebie. I w tej ciszy, przerywanej tylko stukaniem młotka, poczułam, że coś się zmienia. On mówił jeszcze coś o swoim dzieciństwie, ale ja już nie słuchałam. Patrzyłam, jak porusza palcami, jak miękko składa dłonie. I w głowie krążyło mi jedno: że gdyby teraz mnie dotknął, nie odsunęłabym się”.

- Redakcja
Nazywam się Elżbieta. Mam czterdzieści pięć lat i jestem żoną sołtysa we wsi, której nazwa większości ludzi nic nie mówi. Ot, paręnaście domów, kościół, sklepik i przystanek, z którego i tak już nic nie jeździ. Mój dom stoi naprzeciwko figury Matki Boskiej – tej samej, którą w zeszłym roku pomalowali nową farbą i przystroili w wieniec z suszonych kwiatów. Czasem myślę, że patrzy na mnie z wyrzutem. Ale wtedy się śmieję. Przecież jestem porządną kobietą. Żoną sołtysa.
Z zewnątrz moje życie wygląda jak marzenie każdej wiejskiej kobiety: schludny dom, własny ogród, mąż szanowany we wsi. Ludzie mówią: – Elżbieta to szczęściara, niczego jej nie brakuje. Ale oni nie wiedzą, że w tym domu od lat już się nie kocha, tylko żyje obok siebie. Że mój Antoni od czasu, gdy został wybrany na sołtysa, widzi tylko zebrania, pola i ludzi. A mnie? Ja już dawno przestałam dla niego istnieć jako kobieta. Jestem mu potrzebna do gotowania, sprzątania i uśmiechania się podczas gminnych dożynek. Przypominam sobie, kiedy ostatni raz mnie dotknął. Chyba wtedy, gdy rozlałam barszcz i chciał zobaczyć, czy się nie oparzyłam.
Mam swoje zajęcia – ogród, kury, czasem koło gospodyń, choć tam też częściej słucham, niż mówię. Dzień jak dzień – o szóstej kawa, potem karmienie, potem ogarnianie, potem obiad. Czasem czuję, jakbym sama znikała. Że jestem tylko cieniem kobiety, którą kiedyś byłam.
Jedyną rzeczą, która regularnie wybija mnie z tej rutyny, jest nasze ogrodzenie. A to się przechyli, a to jakaś sztacheta się poluzuje. I wtedy zawsze przychodzi on – Jurek. Kościelny. Skromny, cichy, z tym swoim przepraszającym spojrzeniem, jakby nie chciał się narzucać. Zawsze z tą samą torbą, zawsze gotowy, żeby pomóc. Mój Antoni nie cierpi majsterkowania, więc od lat to Jurek naprawia to, czego mąż nie chce.
Pierwszy raz poczułam coś dziwnego, kiedy podał mi młotek, a nasze palce się dotknęły. Spojrzał mi wtedy w oczy i... nie wiem. Coś się zatrzymało. Może to ja. A może czas. Od tamtej pory – ilekroć coś się dzieje z ogrodzeniem – serce bije mi trochę szybciej. I coraz trudniej mi wmówić samej sobie, że to tylko wdzięczność.
Ciągnęło mnie do niego
Tamtego dnia nie było żadnej wichury, a jednak ogrodzenie znowu się przechyliło. Kiedy to zobaczyłam przez okno kuchenne, prawie się ucieszyłam. Zadzwoniłam na plebanię, jak zawsze. I jak zawsze usłyszałam jego głos: cichy, uprzejmy, nieco zmęczony.
– Nie ma problemu, pani Elżbieto, zajrzę po południu – powiedział.
Przyszedł przed piętnastą. Niósł ze sobą torbę z narzędziami, ale zanim w ogóle ją otworzył, spojrzał na mnie tak, jakby chciał coś powiedzieć, lecz nie wiedział, czy może.
– Co znowu? – zapytałam z uśmiechem, niby żartem. – Przeklęte deski?
– Może one po prostu nie chcą pani odpuścić – odpowiedział. – A może... przyciągają mnie do pani.
Stanęłam jak wryta. Serce zabiło mi mocniej. Spuściłam wzrok, udając, że nie dosłyszałam. On zaczął majstrować przy sztachetach, a ja zaproponowałam herbatę. Skinął głową.
Wróciłam z dwoma kubkami. Podałam mu jeden. Usiadł na skraju ławki, zmęczony.
– Ma pani piękne dłonie – powiedział, patrząc, jak przestawiam filiżankę.
Zawahałam się. Nie usłyszałam komplementu od lat. Od Antoniego słyszałam głównie: „Gdzie postawiłaś cukier?” albo „Sprawdź, czy ktoś nie dzwonił z gminy”.
– Naprawdę tak pan uważa? – zapytałam cicho.
– Tak. Pani dłonie są... wyjątkowe. Widać w nich życie i pasję.
Zarumieniłam się. Wstyd mi było, że to sprawia mi radość. A jednak poczułam ten dreszcz. Usiadłam obok niego.
– Panie Jurku, niech pan nie mówi takich rzeczy. Ludzie mogą usłyszeć.
– A pani się boi, że ktoś usłyszy prawdę?
Nie odpowiedziałam. Tylko siedzieliśmy, blisko. Za blisko. I w tej ciszy, przerywanej tylko stukaniem młotka, poczułam, że coś się zmienia. On mówił jeszcze coś o tym, jak w dzieciństwie marzył o tym, żeby zostać stolarzem, o tym, że lubi zapach drewna. Ale ja już nie słuchałam słów. Patrzyłam, jak porusza palcami, jak miękko składa dłonie. I w głowie krążyło mi jedno: że gdyby teraz mnie dotknął, nie odsunęłabym się.
Zamknęłam oczy na moment, a kiedy je otworzyłam, patrzył na mnie. Nie śmiał się. Nie pożerał wzrokiem. Po prostu patrzył – jakby widział mnie całą. Nie tę gospodynię w fartuchu, ale kobietę, która jeszcze czuje.
Kiedy wrócił na plebanię, długo stałam w kuchni, trzymając pusty kubek. Czułam się, jakby coś we mnie się obudziło. A potem przyszło to, czego się spodziewałam – wyrzuty sumienia. Przecież jestem żoną sołtysa. Przecież nic się nie stało. Przecież to był tylko komplement.
Ale mimo to, kiedy zasypiałam tej nocy, miałam przed oczami jego dłonie. I w sercu coś, czego dawno tam nie było.
Plotki błyskawicznie się rozeszły
– Coś ty taka zamyślona dzisiaj? – Waleria szturchnęła mnie łokciem, gdy usiadłam obok niej na ławce pod sklepem. – Sernik przypaliłaś czy znów ci się ogrodzenie rozlazło?
Spojrzałam na nią i od razu wiedziałam, że powinnam się pilnować. Waleria miała nos jak pies gończy i potrafiła wyczuć każdy sekret, zanim się samemu zorientowało, że się go w ogóle ma.
– A tam, ogrodzenie – mruknęłam, rozkładając reklamówkę z chlebem. – Wiesz, że ono już stare, co chwilę coś trzeba przybić albo poprawić.
– No tak, no tak – pokiwała głową, wbijając we mnie wzrok. – Ale ten twój Jurek to coś ostatnio często u ciebie się kręci, nie? Jak nie gwoździe, to furtka, jak nie furtka, to deska jakaś niby się poluzowała...
Zachłysnęłam się powietrzem. Wiedziałam, że nie jestem ostrożna, ale nie sądziłam, że ludzie już to zauważyli. Zmusiłam się do śmiechu.
– Oj, Walerka, przestań. Kościelny, to i pomaga, gdzie może. Przecież dobrze wiesz, że Antoni nawet młotka do ręki nie weźmie.
– Pomaga, pomaga... – Waleria spojrzała w stronę sklepu, po czym zniżyła głos. – Ale ty też jakoś inaczej ostatnio wyglądasz. Taka jesteś... jakby rozpromieniona.
– Wymyślasz – parsknęłam, ale w środku już się gotowałam. Wiedziałam, że nie dam rady długo tego ukrywać. – Przecież ja nawet z nim nie rozmawiam, tylko tyle co dzień dobry, dzień dobry...
– No nie wiem, Elka. Ja to widzę, a ludzie gadają. Zresztą, wiesz, jak jest na wsi – rzuciła na koniec, odwijając bułkę z papieru.
Potakiwałam, ale myślami byłam gdzie indziej. W głowie dźwięczały słowa: „ludzie gadają”. Co dokładnie mówią? Ile wiedzą? Czy Antoni coś podejrzewa?
W drodze do domu nie mogłam przestać myśleć o tym, jak łatwo to wszystko się wymyka spod kontroli. Przecież to tylko rozmowy przy ogrodzeniu. Przecież nikt nikogo nie dotknął, nie pocałował. Ale już wystarczyło, żeby rozeszły się plotki.
Wieczorem, gdy Antoni jak zwykle oglądał wiadomości, ja siedziałam przy oknie i patrzyłam na figurę Matki Boskiej. Czułam się jak dziewczyna przyłapana na czymś nieprzyzwoitym, choć nie zrobiłam nic. A może właśnie to było najgorsze – że nie zrobiłam nic, ale chciałam wszystkiego.
W głowie kotłowały mi się słowa Walerii, jej ton, jej mina. Czy już mnie oceniła? A może tylko ostrzegała? Pomyślałam o Jurku. O jego spokojnym głosie, cichym „dobranoc”, kiedy odchodził. Nie chciałam tego kończyć. Choć wiedziałam, że to wszystko może mnie zgubić, nie umiałam się zatrzymać.
Sytuacja wymknęła się spod kontroli
Usłyszałam je przez przypadek. Właściwie nie miałam zamiaru podsłuchiwać, ale akurat podlewałam kwiaty przy płocie, a głosy niosły się z drugiej strony ulicy. Regina i Waleria siedziały na ławeczce pod płotem Reginy i sączyły kompot z butelki po oranżadzie.
– Mówię ci, Walerka, ona to już całkiem się puściła. – Regina była w formie, mówiła głośno, pewnie, z wyraźnym zadowoleniem.
– Elżbieta? – zapytała Waleria, jakby jeszcze trzeba było to doprecyzować.
– No a kto inny! – Regina sapnęła. – I to z kościelnym. Figura Matki Boskiej przy ich bramie pewnie się rumieni.
Zamarłam. Nawet nie dlatego, że mówiły o mnie. Bardziej dlatego, że mówiły o mnie jak o czymś oczywistym. Nie było tam wątpliwości. Nie było może. Było tylko stwierdzenie faktu.
Woda z konewki rozlała się po ścieżce, ale nie ruszyłam się z miejsca. Czułam, jak serce mi wali, jakby chciało się wydostać z piersi i uciec. Przecież to nieprawda. Przecież nic się nie stało. Ale ich głosy były jak wyrok.
Nie pamiętam, jak weszłam do domu. Pamiętam tylko, że dłonie mi drżały, a oczy piekły. Usiadłam na krześle w kuchni, próbując się uspokoić. A wtedy usłyszałam trzaśnięcie drzwi. I kroki Antoniego.
Wszedł zamaszyście, rzucił czapkę na kredens i spojrzał na mnie tak, jakby mnie pierwszy raz widział.
– Co się dzieje? – zapytałam, choć przeczuwałam, że wiem.
– Od Reginy się dowiedziałem – powiedział, nie patrząc mi w oczy. – Cała wieś się ze mnie śmieje. Elżbieta i kościelny. No pięknie. Sołtysowa, co daje się kościelnemu pod płotem. Gratuluję.
– To nieprawda – zaczęłam, ale głos mi zadrżał. – To ludzie gad...
– Ludzie? Ludzie widzą, Elżbieta. Ty myślisz, żeś taka niewinna? – podszedł bliżej. – Myślisz, że nie widzą, jak się na niego patrzysz? Jak on przy tobie staje jak baranek? Cała wieś o tym gada, a ja... Ja siedzę na zebraniach, słucham, jak mnie chwalą, a potem czuję, jak obrzucają mnie błotem za plecami.
– Nic między nami nie było – szepnęłam.
– Może jeszcze! – wrzasnął. – Ale po co ci więcej? Tobie wystarczy, że ktoś się na ciebie spojrzy. Że ci powie, że masz ładne ręce! Żebyś się zapomniała, tak? Żebyś zapomniała, że jesteś żoną!
Milczałam. Bo miał rację. Nie zrobiłam nic, ale pragnęłam wszystkiego. Pragnęłam tego spojrzenia, tych słów, tego dreszczu, którego przy nim nie czułam od lat.
– Zabieraj się – powiedział w końcu cicho. – Zabieraj się z mojego domu. Nie chcę cię tu więcej widzieć.
Wyszedł z kuchni, zostawiając mnie z jednym zdaniem, które dźwięczało mi w uszach: „Nie chcę cię tu więcej widzieć”. Tyle lat razem, a wystarczyły słowa dwóch kobiet za płotem.
Spakowałam rzeczy do torby. Tyle co najpotrzebniejsze. I wyszłam. Obok figury Matki Boskiej spojrzałam w górę. Miała ten sam wyraz twarzy co zawsze. Ale teraz rzeczywiście wyglądała, jakby się rumieniła.
Wszystko się posypało
Chodziłam po wsi jak cień. Nikt nie powiedział niczego wprost, ale spojrzenia mówiły wszystko. Odwracali wzrok, przechodzili na drugą stronę drogi. Nawet sklepowa przestała pytać, co u mnie. Waleria udawała, że mnie nie widzi.
Próbowałam spotkać się z Jurkiem. Czekałam pod kościołem, potem kręciłam się przy plebanii. W końcu wyszedł. Spojrzał na mnie, zaskoczony, ale nie zatrzymał się. Dogoniłam go.
– Jurek, porozmawiaj ze mną.
Zatrzymał się. Długo patrzył w ziemię, zanim się odezwał.
– Elżbieto... Nie możemy. To był błąd. To wszystko... to nie powinno się wydarzyć.
– Ale przecież nic się nie wydarzyło – wyszeptałam.
– Właśnie. A i tak wszystko stracone. Proboszcz widzi. I ludzie widzą. A ja... ja nie mogę tego dźwigać.
Odwrócił się i odszedł. Nie obejrzał się ani razu.
Stałam na środku drogi, z pustką w środku większą niż kiedykolwiek. Straciłam wszystko – dom, męża, przyjaciółki, a teraz jego. Ludzie odwracali ode mnie wzrok, jakbym była trędowata. A ja? Chciałam tylko poczuć się znów kobietą. Przez chwilę.
Elżbieta, 45 lat
Czytaj także:
- „Zamiast byczyć się na Bali, będę moczyć się w bałtyckiej brei. Mąż wywalił w błoto 7 tysięcy i moje marzenia”
- „Nie stać mnie było nawet na truskawkowy jogurt za 2,49 zł. Wolałam klepać biedę w Warszawie, niż być krezuską na wsi”
- „Odbierałam sobie od ust, byle moja mama nie odczuła biedy. Przypadkiem odkryłam, że fortunę ukryła głęboko pod ziemią”