Reklama

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz miałem czas tylko dla siebie. Taki naprawdę mój, bez konieczności meldowania się, dokąd idę, po co i na jak długo. Moja żona skrupulatnie zarządza wszystkim – naszym domem, moim telefonem, a nawet... moim czasem w toalecie. Gdyby mogła, pewnie rozkładałaby moje dni na godziny, minuty i sekundy, jak harmonogram pociągów. Kiedyś wydawało mi się to urocze – jej troska, zaangażowanie. Dziś czuję się jak więzień, który zna dokładną godzinę porannej musztry. I tylko nikt nie dał mi prawa do apelacji.

Nie było mi do śmiechu

– Wstawaj, jest 6:10. Masz siedem minut na łazienkę, śniadanie o 6:20 – mówiła każdego ranka, zanim jeszcze zdążyłem otworzyć oczy.

Budzik nie był już potrzebny. Moja żona, Alina, działała z dokładnością szwajcarskiego zegarka i zarządzała porankiem, jakbyśmy codziennie szykowali się na start misji kosmicznej. Kiedyś się z tego śmiałem. Dziś nie było mi do śmiechu, gdy w poniedziałek o 21:00 przypomniała mi, że mam dziesięć minut na przygotowanie się do wtorkowego zebrania.

– O 22:15 gasimy światło. Wczoraj mówiłeś, że nie jesteś wyspany, więc śpij dziś tyle, ile trzeba – dodała tonem, który miał być troskliwy, ale brzmiał jak rozkaz.

Alina miała tabelki. Tabelki zakupów, obowiązków domowych, nawet nasz seks był w jednej z nich. W piątki po kolacji, dwadzieścia minut, wliczając prysznic. Pamiętam, że próbowałem kiedyś spontanicznie objąć ją w środę, gdy robiła zupę dyniową. Spojrzała na mnie jak na kogoś niespełna rozumu i powiedziała:

– W środę mam trening, a ty jesteś przypisany do kosza w pralni.

Nie żartowała. Przypisała mi konkretną godzinę na rozwieszanie prania, a ja – idiota – nawet nie zauważyłem, kiedy sam się na to zgodziłem. Wydawało mi się, że to tylko pomoc, kompromis, planowanie. Nie wiedziałem, że plan obejmie też moje westchnienia, kichnięcia i długość mycia zębów. Codzienność była rozpisana na tabelki. A ja? Byłem tylko jedną z komórek. Oznaczoną szarym kolorem, bo aktywność średnia, a podatność na bunt znikoma.

Sekundy wytchnienia w łazience

– Znowu cię nie było dziesięć minut. Myślałam, że ustaliliśmy maksymalnie siedem – powiedziała, gdy wyszedłem z łazienki, wycierając ręce o spodnie, bo ręcznik gdzieś zniknął. Może uciekł.

– Alina, miałem zatkany nos. Musiałem chwilę posiedzieć, wysmarkać się, żeby go oczyścić porządnie.

– To trzeba było wcześniej wstać – ucięła i spojrzała na zegarek. – Przez ciebie spóźnimy się trzy minuty na otwarcie sklepu.

To nie była hiperbola. Ona naprawdę zaplanowała naszą wspólną sobotnią wyprawę do marketu z dokładnością co do minuty. 9:58 – wejście, 10:00 – koszyk, 10:02 – dział z nabiałem. Kiedyś zamknąłem się w łazience na dłużej tylko po to, by w spokoju posiedzieć i pogapić się w ścianę. Taki mój cichy protest. Po pięciu minutach usłyszałem pukanie. Po siedmiu – głośniejsze. Po dziesięciu otworzyła drzwi kluczem, który miała na wszelki wypadek.

– Co ty robisz? Martwiłam się – powiedziała, choć wcale nie wyglądała na zmartwioną. Raczej... poirytowaną.

– Myślałem – mruknąłem, a ona tylko skrzywiła się z niedowierzaniem.

– Myślisz pod prysznicem, myślisz w drodze do pracy, myślisz w kolejce po chleb. Nie ma potrzeby, żebyś jeszcze myślał w toalecie – odpowiedziała spokojnie.

Nie wiedziałem, czy się śmiać, czy płakać. Toaleta była ostatnim miejscem, gdzie mogłem być sam. Moja jaskinia ciszy. Ostatnie schronienie. I właśnie tam postawiła swoją flagę. Jakby mówiła: „To terytorium należy do mnie”.

Nie mam praw, tylko obowiązki

Na lodówce wisiał kalendarz. Nie taki zwykły ze zdjęciami kotków czy gór. To był plan strategiczny. Każdy dzień rozpisany co do godziny, podzielony kolorami – niektóre paski symbolizowały moje „obowiązki domowe”, inne „czas relaksu”, chociaż nie przypominałem sobie, bym się wtedy relaksował.

– Jutro masz o 18:00 fryzjera, o 19:10 jesteś zapisany na siłownię, a potem od 20:00 masz czas na odpoczynek – oznajmiła pewnego wieczoru, siadając z notesem obok mnie na kanapie. – O 20:15 mamy wspólny serial.

A jeśli nie mam ochoty?

– Na co?

– Na fryzjera. Albo siłownię. Albo... serial – odpowiedziałem cicho.

Alina zamknęła notes i spojrzała na mnie z tą swoją cierpliwą miną, którą zazwyczaj rezerwowała dla dzieci w sklepie, które chciały batonika przed obiadem.

– Potrzebujesz rutyny. Bez niej się gubisz – stwierdziła. – Zobacz, jaki byłeś chaotyczny, zanim się poznaliśmy.

Zamilkłem. Bo miała rację. Tylko że wtedy byłem też... wolny. Może zabałaganiony, może zapominający o rachunkach, ale wolny. Teraz byłem jak pracownik firmy, który nie zna swoich praw, tylko obowiązki. Wszystko, co robiłem, musiało pasować do kalendarza. Nawet spotkania ze znajomymi. Kiedy zaproponowałem spontaniczne wyjscie z kolegą z pracy, Alina powiedziała:

– W przyszłą środę od 20:30 do 21:45 masz lukę. Pogodzę to z jogą i nie będzie kolizji.

Luka. Tak mnie nazwała. Luka w rozpisce.

Niedziela o 13:00 – mój bunt

Niedziela o trzynastej to był czas na spacer. „Rodzinny, odświeżający, nie za długi, nie za krótki” – jak mawiała Alina, wciskając mnie w grubo pikowaną kurtkę, nawet gdy temperatura wskazywała dumnie niemal dwadzieścia stopni.

– Trasa jak zwykle? – zapytałem, patrząc na zegarek.

– Oczywiście. Park, fontanna, potem alejka i powrót przez zieloną kładkę. Dokładnie 4,5 kilometra. Mieści się idealnie w godzinie.

Wtedy coś we mnie pękło. Nie wiem, dlaczego właśnie wtedy. Może miałem gorszy dzień, może pogoda była zbyt idealna, a może po prostu nie chciałem znowu przeżywać identycznej godziny jak tydzień wcześniej i tydzień wcześniej, i...

– Nie idę – powiedziałem.

Alina spojrzała na mnie jak na psa, który właśnie zasikał nowy dywan.

– Co znaczy, że nie idziesz?

– Znaczy, że zostaję. Włączę sobie mecz. Później może wyjdę na spacer, ale sam. Albo nie wyjdę. Zobaczę.

– Masz zły dzień?

– Nie. Mam swój dzień – odpowiedziałem i usiadłem na kanapie.

Zamilkła. Przez chwilę myślałem, że wybuchnie. Ale tylko stała, w tej swojej przesadnie dopiętej kurtce, z rękami w kieszeniach, nieruchoma jak pomnik. I wtedy powiedziała:

– Dobrze. Zrobisz po swojemu. Ale miej świadomość, że pewne rzeczy się sypią, kiedy wypadasz z rytmu.

Po czym wyszła. Trzasnęła drzwiami – idealnie o 13:02. Dwie minuty opóźnienia. Świat się nie zawalił. Wręcz przeciwnie. Miałem ochotę to powtórzyć.

Ostatnie pięć minut wolności

Kiedy po raz pierwszy zignorowałem harmonogram, poczułem się jak zbieg z więzienia, który znalazł klucz pod poduszką strażnika. To była tylko niedziela, tylko jeden spacer, ale dla mnie – rewolucja. W kolejnych dniach próbowałem więcej. Nie pojechałem po ziemniaki zaraz po pracy, mimo że miałem to w harmonogramie. Kupiłem je dzień później. Specjalnie. Żeby coś było po mojemu. Alina zauważyła.

– Chciałam dziś zrobić placki – powiedziała sucho.

– Możesz zrobić jutro. Albo coś innego. Na przykład naleśniki.

Popatrzyła na mnie z niedowierzaniem, jakbym właśnie zaproponował, żeby zamiast obiadu podała śrubki. Widziałem, jak ściska zęby. Jak walczy, żeby nie wybuchnąć, ale się powstrzymała. Zacząłem cenić takie małe nieposłuszeństwa. Spacerowałem bez planu, czasem przysypiałem na kanapie poza wyznaczoną porą. Wstawiałem pranie o 22:00, mimo że „pralka chodzi tylko do 21:30, bo sąsiedzi”. I wtedy zorientowałem się, że to moje drobne bunty przypominają ostatnie pięć minut przerwy przed powrotem do klasy. Te pięć minut, kiedy można jeszcze poczuć, że się żyje. Że nie wszystko jest w tabelce. Któregoś wieczoru, już leżąc w łóżku, zapytałem:

– Alina, pamiętasz, kiedy ostatni raz robiliśmy coś bez planu?

Milczała. Długo.

– Chyba na początku. Zanim... zanim życie zrobiło się trudne.

– To może spróbujmy... do tego wrócić?

Nie odpowiedziała. Ale nie wyciągnęła też mojego planera na kolejny tydzień. To był dobry znak. Może jeszcze nie wszystko przepadło.

Minutnik mojego życia

W poniedziałek rano nie obudziła mnie Alina. Nie było też dźwięku budzika, nie było sześciu minut na prysznic, ani przypomnienia o tym, że dziś mam wyjąć mięso z zamrażarki. Była cisza. Taka niepokojąca, jakby coś się popsuło. Wszedłem do kuchni, a ona siedziała przy stole, z kubkiem herbaty, patrząc w okno. Bez planera. Bez notesu. Bez telefonu.

– Nie nastawiłaś budzika – powiedziałem ostrożnie, jakby mówiąc do kogoś, kto może się zaraz rozsypać na kawałki.

– Wiem – odpowiedziała. – Nie spałam w nocy. Myślałam.

Usiadłem naprzeciwko.

– Ja też dużo myślę ostatnio – mruknąłem.

– Może przesadziłam – powiedziała cicho. – Chciałam mieć nad wszystkim kontrolę, bo się bałam, że jak ją stracę, to... przepadniemy. Ty i ja. Zostaniesz gdzieś w tle. I chyba... i tak się to stało, tylko wolniej.

Nie wiedziałem, co powiedzieć. Więc tylko sięgnąłem po jej dłoń i przez chwilę nic nie mówiliśmy. Minuty mijały. Bez liczenia. Bez planu. Może właśnie w tym był ratunek. Nie w wielkich gestach, ale w chwili, którą pozwolimy sobie nie zaplanować. Nie wiem, co będzie dalej. Może Alina wróci do swojego notesu, może znów rozrysuje mi życie w tabelkach. Ale teraz wiem, że nie muszę się na to godzić. Minutnik mojego życia ma pauzę. I to ja naciskam przycisk. Choćby na pięć minut dziennie – moje pięć minut.

Jan, 45 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama