Reklama

Kiedyś była inna. Ciepła, roztrzepana, trochę nieogarnięta, ale przez to właśnie tak bardzo moja. Potrafiła w sobotę o szóstej rano zaproponować wyjazd nad morze, a ja bez słowa wrzucałem do bagażnika ręczniki i kawę w termosie. Wtedy życie miało smak.

Reklama

Wszystko zaczęło się zmieniać kilka lat temu, kiedy zaczęła powtarzać, że „czasy są niepewne”. Wtedy myślałem, że przesadza — że to kolejna z jej faz, które przejdą tak, jak moda na zielone koktajle i bieganie po lesie. Ale tym razem nie przeszło. Najpierw notowała wydatki w zeszycie, potem zaczęła dzielić tabletki do zmywarki na pół, a w końcu... w końcu zaczęła liczyć łyżeczki cukru, które wsypuję do herbaty.

Z początku śmiałem się z tego, próbowałem ją rozbroić żartem. Dziś już się nie śmieję. W naszym domu nie było miejsca na spontaniczność, na zapach dobrego jedzenia, na śmiech. Był tylko porządek, rachunek, kontrola. Czasem łapałem się na tym, że bałem się otworzyć lodówkę, żeby nie usłyszeć pytania, „czy naprawdę potrzebuję tego dodatkowego plasterka sera”.

Nie wiem, kiedy dokładnie przestałem czuć się w naszym domu sobą. Ale wiem, że to się stało.

Eko-żona

Sobota. Późne popołudnie, słońce leniwie zaglądało przez firanki. W kuchni pachniało makaronem. Iwonie zawsze wychodziły takie proste obiady – z oliwą, ziołami i jej starą patelnią, której nigdy nie chciała wyrzucić, „bo jeszcze dobra”. Tym razem coś jednak było inaczej. Stała przy zlewie i przelewała wodę po gotowaniu makaronu do pustych słoików.

– Co ty robisz? – zapytałem, zerkając przez ramię.

Oszczędzam – odparła bez cienia uśmiechu. – Ta woda jest pełna minerałów. Jutro podleję nią kwiaty.

– O, no to może założymy firmę? „Eko-woda po spaghetti”. Brzmi jak biznes życia.

Nie zaśmiała się. Wcale. Spojrzała na mnie jak na intruza, który właśnie zbezcześcił jej rytuał.

– Śmiej się, śmiej, ale przynajmniej ja staram się coś zrobić dla planety. Ty tylko marnujesz.

– A ty marnujesz życie, Iwona – powiedziałem ciszej, niż planowałem.

Nastąpiła cisza, gęsta i ciężka. Tylko ten przeklęty kran kapał. Widziałem, jak jej dłoń drży, gdy zakręcała słoik.

– Ty nic nie rozumiesz – rzuciła po chwili. – Wszystko się kończy, Rafał. Woda, prąd, jedzenie… nawet my.

Zanim zdążyłem coś powiedzieć, odwróciła się do mnie plecami. Zmywała garnek z taką dokładnością, jakby od tego zależało jej życie. Wyszedłem z kuchni. Trzasnąłem drzwiami. Wiedziałem, że nie powinienem, ale miałem wrażenie, że jak zostanę tam dłużej, to uduszę się wśród tych słoików z makaronową wodą i jej milczenia.

W salonie usiadłem na kanapie. Z kuchni dochodził stukot naczyń – równy, miarowy, jak metronom. Patrzyłem na sufit i myślałem, że to był tylko żart, nic więcej. Tego dnia po raz pierwszy poczułem, że coś się kończy, choć jeszcze nie wiedziałem co dokładnie.

Odpady na kaloryferach

Kiedyś lubiłem wracać do domu. Ten moment, gdy otwierałem drzwi i słyszałem, że w kuchni gra radio, a Iwona śpiewa pod nosem. Teraz za każdym razem, gdy przekręcam klucz w zamku, czuję dziwny ucisk w żołądku. Jakby w środku czekało coś niebezpiecznego, choć przecież to tylko nasz dom.

Tego dnia wróciłem późno z pracy. Byłem zmęczony, chciałem tylko herbaty i ciszy. Ale od progu poczułem ten zapach — słodko–kwaśny, duszący. Rozejrzałem się. Na kaloryferach leżały równo rozłożone… skórki od pomarańczy. W salonie – słoiki z czymś, co wyglądało na wysuszone obierki.
W kuchni Iwona stała nad stołem, układając coś w małych pojemnikach.

– Co to jest? – spytałem ostrożnie.

– Skarby – odparła z uśmiechem, ale to nie był ten dawny uśmiech. – Suszę skórki, będą do herbaty. A tu – proszę bardzo – obierki ziemniaczane, wysuszone, można dodać do placków.

– Iwona, ty żartujesz, prawda?

– Nie. Zamiast śmieci mamy zapasy. Wiesz, że my już prawie nie produkujemy odpadów?

Spojrzałem na nią, potem na ten stolik pełen odpadków i poczułem, że nie dam już rady.

– Wiesz, że my już nawet śmieci nie mamy? Ty wszystko przerabiasz – wyrwało mi się.

– Bo śmieci to wymysł ludzi, którzy nie potrafią panować nad sobą – odpowiedziała z powagą, której się przestraszyłem.

– A może to ty próbujesz panować nad wszystkim, co się rusza?

Nie zareagowała. Wzięła słoik, poprawiła nakrętkę i postawiła go idealnie na środku półki. Milczenie między nami było jak ściana. Wtedy pierwszy raz pomyślałem, że ten dom jest jak klatka, w której wszystko ma swoje miejsce – oprócz mnie.

Wieczorem siedziałem na balkonie z papierosem, choć rzuciłem palenie lata temu. Patrzyłem, jak w kuchni Iwona wyciera blat do sucha. Długo, jakby usuwała z niego nie kurz, a wszystkie ślady normalności. Poczułem chłód. Nie od powietrza, tylko od niej. Od nas.

Sklejone mydełka i ultimatum

Wieczorem wróciłem wcześniej. W domu panowała cisza, ta nienaturalna, gęsta, w której słychać każde skrzypnięcie podłogi. Zawołałem ją, ale nie odpowiedziała. Poszedłem za dźwiękiem, który dochodził z łazienki.

Drzwi były lekko uchylone. Stała przy umywalce, pochylona nad małym, zniszczonym mydełkiem. Palcami sklejała je z innymi — kawałek po kawałku, jakby to było coś bezcennego.

– Iwona… co ty robisz? – zapytałem, choć odpowiedź była oczywista.

– Łączę. Jeszcze się nada. Po co wyrzucać coś, co można uratować? – powiedziała spokojnie, bez ironii.

Patrzyłem na nią, jakby była kimś obcym. W dłoniach trzymała resztki mydła, jak matka dziecko.

– Dość – powiedziałem ostro, aż się wyprostowała. – To nie jest życie, tylko jakiś twój eksperyment.

– Rafał, nie rozumiesz… ja tylko chcę, żeby nic się nie marnowało.

– A ja mam wrażenie, że marnujemy siebie.

Podniosła wzrok. W jej oczach było zmęczenie, ale i coś jeszcze – upór. Ten sam, który kiedyś tak podziwiałem.

– Wszystko się kiedyś kończy – wyszeptała. – Ludzie, miłość, rzeczy. Ja tylko chcę zatrzymać to, co się da.

Zrobiłem krok w jej stronę.

– Albo przestajesz żyć w ten sposób, albo ja odchodzę.

Cisza. Długa, jakby nawet ściany wstrzymały oddech. Iwona odłożyła mydło na krawędź umywalki, powoli, jakby odkładała serce. Spojrzała na mnie, ale nic nie powiedziała.

– Słyszysz mnie? – zapytałem.

– Słyszę – skinęła głową. – Ale nie wiem, czy potrafię inaczej.

Wiedziałem, że to, co powiedziałem, już się nie cofnie. To nie była groźba – to był krzyk człowieka, który tonie.

Cisza i dystans

Następnego ranka dom był tak czysty, że aż niepokojący. Wszystko błyszczało — podłogi, krany, nawet doniczki na parapecie wyglądały jak ustawione pod linijkę. Iwona krzątała się po kuchni w milczeniu, jakby wypełniała obowiązki, a nie żyła.

– Chcesz kawy? – zapytała tonem sekretarki, nie żony.

– Nie, dzięki – odpowiedziałem, choć marzyłem o kawie.

Usiadłem przy stole. Na blacie leżała lista — drobnym pismem zapisała, co trzeba zużyć, zanim się „zepsuje”: jogurty, ziemniaki, chleb. Wszystko rozpisane co do dnia. Obok druga kartka — harmonogram prania. Na poniedziałek białe, na środę ciemne. Na czwartek ręczniki.

Iwona, możemy pogadać? – spróbowałem.

– O czym? – nawet nie spojrzała.

– O nas. O tym, co wczoraj powiedziałem.

Wzruszyła ramionami, jakby to nie miało znaczenia.

– Wszystko w porządku. Zrobię ci zupę na obiad. Zostało trochę bulionu z wczoraj.

Wtedy zrozumiałem, że dotarliśmy do miejsca, w którym nawet kłótnia była czymś pozytywnym. Bo kłótnia to jeszcze emocje, a między nami nie zostało już nic oprócz chłodu i rutyny.

Wieczorem zadzwoniła córka.

– Cześć, tato. Co tam u was?

– W porządku – skłamałem.

– A mama?

– Też… w porządku, chyba.

Chciała coś jeszcze powiedzieć, ale głos jej zadrżał.

– Tato, mama zawsze wszystko chciała mieć pod kontrolą. Może tylko tak potrafi nie bać się.

– A ja już się boję tylko tego, że zostaniemy razem z przyzwyczajenia – wyszeptałem.

Po rozmowie długo siedziałem sam w salonie. Z kuchni dochodził zapach ziół i mydła – ten sam, który kiedyś lubiłem. Teraz był duszący. Patrzyłem na uporządkowany dom i pomyślałem, że w nim wszystko ma swoje miejsce. Ale ja – nie wiem, po co jeszcze tu jestem.

Odejście po cichu

Zawsze myślałem, że moment odejścia to coś głośnego. Drzwi trzaśnięte z hukiem, krzyk, łzy. Tymczasem było cicho. Słońce wlewało się do kuchni, a Iwona siedziała przy stole. Przed nią leżały papierowe torebki po herbacie — rozkładała je starannie, jedna obok drugiej, jakby to była jakaś układanka.

Spakowałem torbę bez pośpiechu. Kilka koszul, dokumenty, szczoteczka do zębów. W lustrze zobaczyłem twarz człowieka, który się poddał, ale może właśnie dlatego wreszcie odżył.

– Dokąd idziesz? – zapytała spokojnie, nie odrywając wzroku od stołu.

– Nie wiem jeszcze. Ale muszę.

Zawahałem się. Wciąż miałem nadzieję, że powie coś, cokolwiek. Że spróbuje mnie zatrzymać. Ale ona tylko wygładziła kartonik po herbacie, złożyła go na pół i wsunęła do słoika.

– Wiedziałam – wyszeptała. – Wszystko w końcu się zużywa. Nawet miłość.

Usiadłem naprzeciwko niej.

– Nie zostawiam cię przez biedę. Zostawiam cię, bo w tym domu nie ma już miejsca na ludzi, na życie i ciepło – powiedziałem cicho.

Na chwilę nasze spojrzenia się spotkały. Jej oczy były puste, jakby już dawno mnie z nich wymazała.

– Może kiedyś zrozumiesz – dodałem i wstałem.

Torba była ciężka, choć prawie nic w niej nie miałem. Nie oglądałem się za siebie. Wiedziałem, że gdybym to zrobił, nie miałbym odwagi odejść.

Po raz pierwszy od dawna poczułem, że oddycham naprawdę. Ale w środku coś bolało, jakby ten dom nadal ściskał mnie swoimi uporządkowanymi ścianami.

Wszystko się zmarnowało

Siedziałem w samochodzie zaparkowanym kilka ulic dalej. Nie potrafiłem jeszcze odjechać. Przede mną – dom, w którym spędziłem pół życia. Dom, w którym nic się nie marnowało. Ani woda, ani skórki, ani słowa. Tylko my.

Silnik mruczał cicho, ale ja nie mogłem nacisnąć gazu. Widziałem w lusterku nasze okno. Firanka poruszyła się lekko, jakby ktoś za nią stał. Może to była tylko gra światła, a może Iwona. Chciałem wierzyć, że wyszła zobaczyć, czy naprawdę odjechałem, ale znałem ją za dobrze. Ona nie wyglądała – ona liczyła, porządkowała, układała. Nawet teraz pewnie zapisywała w zeszycie, że „Rafał wyszedł o 10:27”.

Zastanawiałem się, kiedy dokładnie ją straciłem. Czy wtedy, gdy zaczęła suszyć obierki? Czy może wcześniej – gdy przestała się śmiać z moich głupich żartów i zaczęła liczyć każdą łyżeczkę cukru? A może wcale jej nie straciłem – może to ja odszedłem pierwszy, tylko jeszcze tego nie zauważyłem.

Wyobraziłem sobie ją sprzed lat – Iwonę z rozwianymi włosami, z kieliszkiem wina na plaży, z błyskiem w oku. Tamtą, którą pokochałem. Chciałem wierzyć, że ona wciąż gdzieś tam jest, zakopana pod warstwą lęku i kontroli, że może kiedyś się odnajdzie. Ale już beze mnie.

Odwróciłem kluczyk, silnik zawarczał głośniej. W lusterku dom malał, aż zniknął za zakrętem.
Po raz pierwszy od dawna nie wiedziałem, dokąd jadę. I może właśnie w tym było coś uwalniającego.

W głowie wciąż słyszałem jej słowa: „Nic się nie marnuje.” I pomyślałem, że to nieprawda. Bo w tym domu zmarnowało się wszystko, co miało wartość.

Rafał, 42 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama