Reklama

Pamiętam, że kiedy odwoziłem Marysię na porodówkę, niemal unosiłem się w powietrze ze szczęścia. Będę miał dziecko! Córeczkę! Zawsze marzyłem o córce, może dlatego, że miałem trzech braci i żadnej siostry. Tamtego dnia byłem tak przejęty, że moje marzenie wreszcie się spełni, że nawet przez moment nie przyszło mi do głowy, jak ogromną cenę za nie zapłacę. Przecież mamy XXI wiek, kobiety przeważnie nie umierają przy porodzie. Niestety, serce Marysi nie wytrzymało, miało ukrytą wadę, której wcześniej nie wykryto. I tak zostałem z Julią sam.

Reklama

Byłem zły i bezsilny

Moi rodzice i teściowie mieszkali w innych miastach. Mama została u mnie przez tydzień, by pomóc mi przy córce, a potem musiała wracać do domu, do pracy. Być może kiedyś opiszę, jak uczyłem się być tatomamą, bo nauka była skomplikowana, straszna, ale i cudowna… Największy stres miałem na początku, kiedy bałem się, że moje wielkie niezdarne ręce zrobią krzywdę tej drobince. Kiedy pierwszy raz kąpałem Julkę sam, trząsłem się strasznie, spociłem jak mysz i bałem się wziąć dziecko, by opłukać je w wanience. Leżało takie całe namydlone na ręczniku i patrzyło na mnie niewidzącym jeszcze wzrokiem, machając cienkimi rączkami, które tak łatwo można było złamać.

– Nie dam rady, drobinko – jęknąłem. – Twoja mama pewnie przewraca się w grobie, patrząc na mnie, pacana.

Poczułem łzy pod powiekami. Boże, jak strasznie tęskniłem za Marysią! I wtedy nieoczekiwanie przypomniałem sobie to, co powiedziała, gdy żegnaliśmy się przed drzwiami porodówki:

– Pamiętaj, cokolwiek się stanie, zawsze będę przy tobie. Zawsze będę cię kochać.

Zobacz także

– A co się ma stać? Nie gadaj głupot – pocałowałem ją w piegowaty nos. – Urodź szybko i wracajmy do domu z Julką.

Jakby przeczuwała…

Popatrzyłem na namydloną córeczkę i westchnąłem z żałością.

– Obiecałaś być przy mnie cały czas – powiedziałem do żony. – Całe życie chwaliłaś się, że zawsze dotrzymujesz obietnic. I co? Zostawiłaś mnie samego z całym tym ambarasem. Jak ja mam sobie poradzić?

Skądś powiało chłodem, rozejrzałem się, ale wszystkie okna i drzwi były zamknięte. Skąd ten przeciąg? Jeszcze mała się przeziębi!

Nagle strach minął, pojawiła się determinacja. Oczywiście kąpiel okazała się sukcesem i chociaż gdy układałem córkę do snu, byłem wykończony, jakbym przerzucił tonę węgla, to czułem też ogromną dumę. Jakbym uratował cały świat. I tak się to potoczyło. Julka była cichym, spokojnym, a jednocześnie radosnym dzieckiem. Opiekowanie się nią było czystą przyjemnością, a ja byłem wspaniałym ojcem… Tak, chciałbym, żeby tak było. Gdy teraz patrzę wstecz, wiem, że sam bym nie dał rady.

Czułem obecność żony

Na przykład taka sytuacja. Julka ma trzy miesiące i płacze. Chodzę i ją kołyszę. Płacze strasznie. Wygina się. Zaraz sąsiedzi zaczną sprawdzać, czy dzieciaka nie biję… I wtedy z kuchni dochodzi mnie stukot, jakby coś upadło. Położyłem Julkę do łóżeczka i poszedłem do kuchni. A tam jedna z górnych szafek otwarta, a na blacie rozsypane torebki z przyprawami, herbatami. Co jest, pomyślałem, przeciąg? Pozbierałem torebki. Jedna leżała na podłodze. Kiedy ją podnosiłem, odruchowo przeczytałem: herbatka koperkowa.

Zamierzałem odłożyć ją na półkę, kiedy wypadła mi z ręki. Co jest? Znów podniosłem i znów mi wypadła, jakby ktoś mi ją z dłoni wybił. No to kiedy złapałem ją mocno, przeczytałem opis – i stało tam, że koperek dobry jest na wzdęcia. Olśnienie. Julka ma wzdęcia, boli ją brzuszek, dlatego płacze. Zrobiłem herbatkę i wreszcie dziecku przeszło.

Podobne sytuacje przydarzały mi się często, ale jedna zapadła mi w pamięć bardziej niż inne. Julka miała wtedy niecały rok. W środku nocy w sypialni zapaliło się górne światło, obudziło mnie. Wstałem, by zgasić światło, postanawiając w duchu następnego dnia sprawdzić instalację oświetlenia, a wtedy usłyszałem dzwoneczki karuzeli nad łóżeczkiem stojącym pod ścianą. Podszedłem do łóżeczka. Julka była rozkopana i dziwnie różowa. I oddychała jakoś tak płytko…

Szybko sprawdziłem temperaturę, prawie 39 stopni! Wezwałem pogotowie. Gdybym się nie obudził… Mała miała zapalenie płuc. Okazało się, że w żłobku kilkoro dzieci zachorowało, jedno zmarło.

Często też widziałem, jak Julka jakby z kimś „gadała” swoim gaworzącym językiem, jakby coś widziała, bo patrzyła w jakieś miejsce z wielkim zainteresowaniem. Ale ja nigdy nic tam nie widziałem. Cóż, wyobraźnia dzieci nie ma granic. Słyszałem o wymyślonych przyjaciołach, które dzieci traktują jak realne postacie. Tylko kiedy powiedziałem o tym mojej mamie, ta zdziwiła się:

– U rocznego dziecka? To raczej niemożliwe.

Nieważne, pomyślałem wtedy. Ważne, że dzieje się tak zawsze wtedy, gdy muszę mieć chwilę spokoju, by popracować albo zająć się domowymi obowiązkami. Więc cokolwiek to jest, mnie pasuje.

Było o krok od nieszczęścia

Dopiero gdy Julka miała dwa lata, zorientowałem się, co się dzieje. Miałem akurat w pracy ciężki czas, walczyłem o przetrwanie, bo grożono zwolnieniami. Dużo pracowałem, także w domu. Dlatego nawiązałem kontakt z agencją, która wysyłała opiekunki na godziny. Tamtej soboty musiałem iść do pracy. Zadzwoniłem do agencji i wynająłem opiekunkę na osiem godzin. O ósmej rano u moich drzwi stanęła młoda dziewczyna, na oko licealistka, ale okazało się, że studentka. Bardzo sympatyczna.

Przekazałem jej, co trzeba, dałem Julce buziaka i wybiegłem do pracy. Dzwoniłem do domu co godzinę, by upewnić się, że wszystko jest okej. Było. O godzinie 13.25 zadzwonił mój telefon. Dom. Odebrałem połączenie.

– Coś się stało? – rzuciłem zaniepokojony.

Ale nie usłyszałem odpowiedzi, tylko głośną muzykę i w tle głos Julki, która jakby z kimś „rozmawiała”. Niepokój się nasilił. Powiedziałem szefowi, że muszę wyskoczyć na pół godziny, bo mam problem z dzieckiem, i pojechałem taksówką do domu. Była 13.45. Wszedłem do mieszkania. Muzyka grała, Julka stała na krześle przysuniętym do otwartego okna.

– Ptaśki chcem… mama, ptaśki! – wołała i próbowała wejść na parapet, lecz wyraźnie coś jej to utrudniało.

Chwilę stałem, zdjęty strachem i zadziwiony tą sytuacją. I wtedy Julka odwróciła się i spojrzała na mnie.

– Tata – krzyknęła – ptaśki!

Podszedłem na miękkich nogach i wziąłem córkę na ręce. W kuchni opiekunka robiła sobie kanapki… Wywaliłem babę i obiecałem zrobić raban.

Reklama

Czułem się strasznie. Tragedia była o krok. Nie po raz pierwszy. Ile razy Julka była w niebezpieczeństwie, bo albo spałem, albo nie pomyślałem, albo zdałem się na innych… Kiedy wieczorem kładłem córkę spać, musiałem przyjąć do wiadomości, że moja żona dotrzymała słowa. Gdziekolwiek jest, wciąż jest przy mnie. Przy nas. I dzięki Bogu, bo czasem czuję, że naprawdę nie daję rady.

Reklama
Reklama
Reklama