„Żona znikała na weekendy, a wracała chłodna i obojętna. Odkryłem, kto miesza jej w głowie i zaraża swoim jadem”
„Nie wiem, kiedy dokładnie zaczęło się psuć. Anita coraz częściej znikała na swoje weekendy oddechu, wracając obca, chłodna, jakby z innego świata. Miłość ustępowała ciszy, a rozmowy zastępowało milczenie. Zrozumiałem, że ktoś miesza jej w głowie i zatruwa swoim jadem. Musiałem poznać prawdę”.

- Redakcja
Nie wiem, kiedy dokładnie zaczęło się psuć. Anita kiedyś lubiła wieczory na kanapie, pod kocem. Teraz częściej wybierała „weekendy oddechu” z Klaudią. Tak to nazywała – „muszę złapać dystans, odpocząć od wszystkiego”. Wszystkiego. Czyli też ode mnie.
Kiedy wracała, pachniała nowymi perfumami i miała minę człowieka, który wrócił z innego świata. Jakby była gdzieś, gdzie nie jestem potrzebny. Mówiła wolniej. Patrzyła inaczej. Przez kilka dni po takim powrocie chodziła po mieszkaniu, jakby mnie nie było. I nie pytała: „Jak ci minął dzień?”.
Zacząłem się czuć jak duch. Otwierałem usta, ale jej uwaga była gdzie indziej. Może przy Klaudii. Może przy sobie. A może przy myślach, których nawet nie próbowała mi wytłumaczyć. Bo Anita przestała się dzielić. Kiedyś opowiadała mi wszystko – od plotek w pracy po swoje lęki. A teraz zostawały mi resztki. Tyle, co przy stole. Tyle, co przy praniu. Tyle, co musiała powiedzieć.
Nie robiła mi awantur. Nie krzyczała. Po prostu... znikała. W milczeniu. I tylko czasem patrzyła mi w oczy tak długo, że aż czułem się winny – choć nie wiedziałem, za co. Najgorsze było to, że nadal ją kochałem. Kochałem jej głos, nawet jeśli milczała. Kochałem jej zapach, nawet jeśli był mi już obcy. Kochałem ją, nawet jeśli powoli przestawała być moją żoną. I nie wiedziałem, jak to zatrzymać.
Zimna jak lód
– Długo cię nie było – powiedziałem, gdy tylko weszła do mieszkania.
Nie odpowiedziała. Zdjęła buty, rzuciła klucze na półkę i minęła mnie bez słowa. W kuchni nalała sobie wody. Piła, jakby mnie nie słyszała.
– Anita, próbuję rozmawiać z tobą – podszedłem bliżej.
– Michał, co znowu? – westchnęła, nawet na mnie nie patrząc.
– Co znowu? – powtórzyłem po niej, jak idiota. – Może to, że znikasz na dwa dni, a potem wracasz jak z jakiegoś resetu i nawet nie powiesz, jak było?
– Fajnie było – rzuciła chłodno. – Spokojnie. W końcu o to chodziło.
– A ja? Mnie w tej wersji twojego spokoju już nie ma?
Spojrzała na mnie pierwszy raz, ale bez cienia ciepła. Jakby oceniała, czy warto się w ogóle wdawać w dyskusję.
– Nie przesadzaj.
– Nie przesadzaj? – podniosłem głos. – Po każdym tym twoim weekendzie jesteś inna. Zimna jak lód. Jakbyś wracała z sesji terapeutycznej, na której uczą cię, jak być obojętną.
– Może czasem dobrze być trochę obojętną – powiedziała cicho.
Zatkało mnie. Nie tego się spodziewałem.
– Czy ty w ogóle mnie kochasz? – spytałem. Wprost. Bez uników.
Chwilę milczała. A potem wypowiedziała dwa najgorsze słowa, jakie można usłyszeć od osoby, którą się kocha.
– Nie wiem.
Zrobiło się tak cicho, że słyszałem szum lodówki i swoje własne serce, które nagle zaczęło bić jak oszalałe.
– To się dowiedz, zanim znowu pojedziesz na swój „weekend oddechu” – rzuciłem i wyszedłem z kuchni. Drzwi trzasnęły za mną, aż zaszczekał pies sąsiadów.
Zamknąłem się w sypialni i usiadłem na łóżku. Wpatrywałem się w ścianę. W głowie miałem tylko jedno: „Nie wiem”. Jak można nie wiedzieć?
Zacząłem analizować. Te same słowa. Te same frazy. „Muszę odpocząć. Muszę być sobą. Muszę się poskładać”. Jak mantra. Ale to nie brzmiało jak Anita. Brzmiało jak... ktoś inny. Jak Klaudia.
Klaudia zawsze była zła na świat. Cyniczna. Sarkastyczna. W jej ustach słowo „małżeństwo” brzmiało jak przekleństwo. A teraz, nagle, Anita mówiła jej językiem. Czy to możliwe, że ktoś sączy jej w głowę ten jad? Może to nie tylko „weekendy oddechu”… może to programowanie.
Moje śledztwo
Wstałem wcześnie. Przeglądałem telefon, szukając czegoś, co mogłoby mi pomóc. Miejsca, gdzie mogłyby pojechać. Numery rejestracyjne. Wynajem samochodów bez podania celu. W głowie miałem jedno: muszę wiedzieć, co się tam dzieje. Muszę zobaczyć to na własne oczy.
– Masz jakieś plany na weekend? – zapytałem Anitę przy śniadaniu.
– Myślałam, że z Klaudią gdzieś wyskoczymy – odparła spokojnie, nie patrząc mi w oczy.
– Jasne – rzuciłem i wstałem od stołu. – Miłego „oddechu”.
Jeszcze tego samego dnia wynająłem auto. Niewyróżniające się, szare, z przyciemnianymi szybami. Miałem wymówkę gotową w pracy – wziąłem dwa dni wolnego „na sprawy rodzinne”. Nie kłamałem. To były bardzo rodzinne sprawy. Po prostu moja rodzina się rozlatywała i nikt poza mną nie chciał tego zauważyć.
Zadzwoniłem do sąsiadki, pani Gieni, kobiety, która zawsze wiedziała wszystko o wszystkich. Powiedziałem jej półsłówkami, że „chciałbym pomóc Anicie, ale coś mi nie gra”. Że może ktoś źle na nią wpływa. Nie oceniałem. Pani Gienia nie zadawała pytań. Powiedziała tylko:
– Michał, jak ci zależy, to rób, co musisz. Ale pamiętaj – jak się grzebie w cudzych myślach, można znaleźć więcej, niż się chce.
Wieczorem spakowałem torbę, zatankowałem samochód, przygotowałem się jak do akcji. Miałem plan – ruszę za nimi, dowiem się, gdzie jadą, poczekam, obserwuję.
Byłem rozdarty. Z jednej strony czułem się jak detektyw z taniego thrillera, z drugiej... jak facet, który już nic innego nie ma. Żadnych narzędzi. Żadnego wpływu. Tylko obserwacja. „Nie mogę dłużej tylko patrzeć, jak ktoś mi zabiera żonę” – powtarzałem sobie w myślach.
Odkrywam prawdę
Zobaczyłem je, gdy wsiadały do auta Klaudii. Czarny SUV, przyciemniane szyby, jakby specjalnie wybrany tak, by nikt nie zaglądał do środka. Ruszyłem za nimi. Trzymałem dystans. Czułem się idiotycznie, jakby ktoś miał zaraz krzyknąć: „Panie, co pan robi, to nie CSI!”.
Jechały długo. Droga wiła się przez lasy, mijaliśmy wsie, gdzie nie było nawet stacji benzynowej. W końcu skręciły w boczną drogę i zatrzymały się pod drewnianym domkiem przy jeziorze. Wszystko wyglądało na sielski wypoczynek – cisza, przyroda, spokój. Ale ja wiedziałem, że to nie o wypoczynek chodzi.
Zaczekałem, aż zgasły światła. Podszedłem bliżej, po cichu, jak złodziej. Schowałem się za stosem drewna pod ścianą domku. Przez lekko uchylone okno słyszałem rozmowę.
– Nie jesteś sobą przy nim – mówiła Klaudia. Jej głos był spokojny, opanowany. Jakby recytowała tekst, który znała na pamięć.
– Ale ja czasem naprawdę czuję, że go kocham – odparła Anita, cicho.
– To nie miłość. To przyzwyczajenie. A przyzwyczajenie to forma zniewolenia. Sama mi to mówiłaś. Zapomniałaś?
Zapadła cisza. Ale nie taka zwykła. To była ta ciężka, gęsta cisza, po której człowiek czuje się, jakby ktoś wyssał z niego tlen. Nie wytrzymałem. Wszedłem do środka. Otworzyłem drzwi z impetem, który sam mnie zaskoczył. Obie spojrzały na mnie jak na ducha.
– Co ty tu robisz?! – Anita zerwała się z miejsca.
– Przyszedłem cię posłuchać. Ale słyszałem tylko ją.
– Michał… – próbowała coś powiedzieć, ale przerwałem.
Spojrzałem prosto na Klaudię.
– Nie jesteś terapeutką. Jesteś tylko rozgoryczoną kobietą, która chce zarazić innych swoim bólem.
Klaudia się nie odezwała. Tylko zacięła szczękę. Zwróciłem się do Anity.
– Nie jesteś nieszczęśliwa. Jesteś tylko przez kogoś przekonana, że powinnaś być.
Oczy miała szkliste. Jakby wreszcie ktoś przebił ten kokon wokół niej.
– Wiesz, co jest najgorsze? – mówiłem dalej. – Że miłość może przegrać nie z brakiem uczuć, ale z czyimiś słowami. Wystarczy, że ktoś codziennie będzie ci mówił: „Zasługujesz na więcej”, aż w końcu uwierzysz. Nawet jeśli nie wiesz, na co. Wyszedłem sam.
Powrót do domu i rozstanie
Wróciliśmy razem, ale nie razem. Siedzieliśmy w jednym samochodzie, a czułem się, jakby dzieliły nas kilometry. Anita patrzyła przez okno. Milczała. Ja prowadziłem w skupieniu, ręce miałem zaciśnięte na kierownicy, jakby mogły coś uratować.
W domu zrobiła sobie herbatę. Nie spytała, czy też chcę. Usiadła przy stole, ja naprzeciwko niej. Po raz pierwszy od miesięcy nie było napięcia. Była pustka.
– Nie wiem już, które myśli są moje, a które jej – powiedziała cicho.
Spojrzałem na nią. Zmęczona. Wyczerpana. Jakby przez te weekendy nie odpoczywała, tylko jeszcze bardziej się w sobie gubiła.
– Może daj sobie czas. Bez niej. Beze mnie. Tylko ty – odparłem.
Unikała mojego wzroku. Zaczęła bawić się uszkiem kubka.
– Boję się – przyznała to tak cicho, że ledwo usłyszałem. – Boję się, że już nie umiem być sobą. Że całe to „musisz być szczęśliwa” nie znaczy nic, kiedy nie wiesz, czego chcesz.
– Nie musisz tego wiedzieć od razu.
Znowu ta cisza. Ale tym razem inna. Jakby coś się domykało.
– Michał… – spojrzała mi w oczy. – Ja muszę wyjść z tego sama.
Skinąłem głową. Nie miałem już siły walczyć. Nie o nią. O siebie też nie.
W sypialni zaczęła pakować walizkę. Nie zatrzymałem jej. Nawet nie spytałem, dokąd idzie. Tylko patrzyłem, jak zamyka torbę. Jakby pakowała lata wspólnego życia w rzeczy, które się zmieściły w dwóch kieszeniach. Gdy wyszła, dom był martwy. Siedziałem tylko. W tej ciszy, którą kiedyś nazywaliśmy spokojem.
Była w niej jakaś lekkość
Minęły dwa miesiące. Mieszkanie wciąż było ciche, ale cisza już nie gryzła. Sprzątałem po sobie, gotowałem obiady na jeden talerz, ale coraz częściej łapałem się na tym, że to nie samotność, tylko spokój. W soboty wychodziłem na spacer, bez celu. Czasem nad rzekę, czasem po prostu przed siebie. I pierwszy raz od dawna nie czułem się, jakbym przed czymś uciekał.
Nie dzwoniliśmy do siebie. Nie było potrzeby. Coś się domknęło, ale nie z hukiem. Aż któregoś dnia spotkaliśmy się przypadkiem — w tej samej kawiarni, w której kiedyś zaczynał się każdy nasz weekend.
Usiadłem przy stoliku. Po chwili zobaczyłem ją. Stała przy ladzie, uśmiechała się do kelnerki. Wyglądała spokojnie. Nie inaczej, nie obco. Po prostu spokojnie.
Spojrzała w moją stronę. I wtedy coś się w niej rozświetliło. Podeszła.
– Cześć – powiedziała.
– Cześć – odpowiedziałem.
Usiadła naprzeciwko mnie, jak dawniej.
– Michał, muszę ci coś powiedzieć. Długo mi zajęło, żeby zrozumieć, że nie trzeba uciekać, żeby się odnaleźć – powiedziała cicho.
Patrzyłem na nią. Była w niej jakaś nowa lekkość, jakby zrzuciła ciężar, którego ja nie potrafiłem zdjąć.
– Czasem wystarczy się zatrzymać – odparłem.
Uśmiechnęła się. Tym swoim dawnym, ciepłym uśmiechem, którego tak bardzo mi brakowało.
– Wiesz… myślę, że oboje potrzebowaliśmy ciszy. Tylko po to, żeby zrozumieć, jak bardzo jest nam potrzebny drugi głos.
Milczeliśmy chwilę. Ale to nie było niezręczne milczenie. Raczej to dobre — które wypełnia przestrzeń spokojem. Kiedy wstała, sięgnęła po płaszcz i spojrzała na mnie raz jeszcze.
– Może wypijemy herbatę bez tego wszystkiego między nami – powiedziała z uśmiechem.
– Może – odpowiedziałem.
Patrzyłem, jak wychodzi. Ale tym razem nie bolało. Wiedziałem, że jeśli los zechce, jeszcze się spotkamy. A jeśli nie — to i tak dobrze. Bo to, co mieliśmy, zostanie. Nie w żalu, tylko w wdzięczności.
Dopiłem herbatę i pomyślałem tylko jedno: Czasem miłość nie znika. Po prostu zmienia formę. I uczy nas.
Michał, 35 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „W dzień Wszystkich Świętych miałam dość uwag teściowej. Gdy po raz 3 przestawiła mój znicz, nie gryzłam się w język”
- „1 listopada tonęłam w żalu. Stojąc przy rodzinnym grobie, usłyszałam głos, który wybudził mnie z marazmu”
- „Odwołałam wesele, bo teściowa we wszystko się wtrącała. Zamiast kompromisów jasno wskazałam jej miejsce w szeregu”