Reklama

Moja żona kiedyś była kobietą praktyczną. Dbała o dom, gotowała, troszczyła się o mnie i dzieci. Wszystko miało swoje miejsce – obiad był na stole punktualnie, podłogi lśniły, a pranie pachniało świeżością. Ale od pewnego czasu coś się zmieniło. I to bardzo. Teraz całe dnie spędza z różańcem w ręku. Modli się, odmawia nowenny, jeździ na pielgrzymki. Dom wygląda jak po przejściu wichury, a z obiadu zostały wspomnienia. Czasem myślę, że wpadła w jakąś religijną obsesję. A ja… Ja po prostu chciałbym zjeść ciepły posiłek i wrócić do normalnego życia.

Miałem modlitwę zamiast obiadu

– Zjesz sobie parówki, są w lodówce – powiedziała, nie odrywając wzroku od obrazu Matki Boskiej, który zawiesiła w kuchni zamiast zegara.

– Parówki? – spojrzałem na nią z niedowierzaniem. – Jest siedemnasta. Wróciłem z roboty, głodny jak wilk, a ty mi parówki proponujesz?

– Dziś jest środa. Dzień poświęcony św. Józefowi. Mam nowennę – odparła z przejęciem, jakby miało mi to wszystko wyjaśnić.

Nie chciałem się kłócić, ale w środku aż mnie gotowało. Cały dzień na nogach, zlecenie za zleceniem, a w domu cisza, bałagan i zimna lodówka. Przeszedłem się po kuchni – na blacie pootwierane książeczki do nabożeństw, jakieś święte obrazki, różaniec rozłożony przy czajniku. Jakbym nie do swojego domu wszedł.

– A dzieci coś jadły? – zapytałem, zaglądając do lodówki. W środku tylko wspomniane parówki i jakiś jogurt przeterminowany trzy dni.

– Zrobiły sobie tosty – mruknęła. – Poza tym pościć też warto. Dobrze robi na duszę.

Oparłem się o framugę i przyglądałem jej uważnie. Klęczała na poduszce, z zamkniętymi oczami, szeptała coś pod nosem, jakby świata poza modlitwą nie było. Kiedyś była inna. Kiedyś czekała na mnie z obiadem, pachniała kompotem i pieczonym kurczakiem. Teraz pachniała woskiem kościelnym i kadzidłem. A ja… czułem się coraz bardziej, jak lokator we własnym domu.

– Ile to jeszcze potrwa? – zapytałem.

– Zostało mi tylko dwanaście dni. Ale potem zaczynam nową nowennę. Do św. Rity.

Pokręciłem głową. Nie poznawałem jej. I nie poznawałem siebie – jak to się stało, że w tym wszystkim zostałem sam?

Dom jak po huraganie

Najpierw były tylko drobiazgi. Nieumyta patelnia, sterta prania piętrząca się w koszu, kurz na półkach. Myślałem – zmęczona, zapomniała, zdarza się. Ale potem przestała nawet udawać, że ogarnia. Wchodziłem do domu i miałem wrażenie, jakby ktoś wysadził granat w środku.

– Nie wiesz, gdzie są moje skarpetki? – zapytałem któregoś ranka, szukając ich po całej sypialni.

– A ja wiem? Szukaj, może św. Antoni pomoże – zaśmiała się, jakby to był jakiś żart.

Na stole leżały okruszki po wczorajszym chlebie, obok pognieciony obrus z plamą po barszczu sprzed tygodnia. W salonie dzieciaki rozwalały chipsy na dywanie, a ona… siedziała w fotelu z zamkniętymi oczami, palce przesuwały się po paciorkach.

– Może byś, chociaż w weekend coś posprzątała? Albo razem ogarnijmy – zaproponowałem.

– Wolę modlitwę. Dzisiaj zaczęłam kolejną nowennę pompejańską. Wiesz, że to bardzo ważne?

– A dzieci? Dom? Ma się samo poskładać? – głos mi się podniósł, ale nie mogłem się powstrzymać.

– Bóg się zatroszczy. Ja oddaję wszystko w Jego ręce – powiedziała z błogim uśmiechem.

Patrzyłem na nią jak na obcą. Jakby wszystko, co kiedyś było między nami, wyparowało. Była tylko ona i jej modlitwy, a my… cała reszta – dzieci, dom, ja – znikaliśmy jej z oczu coraz bardziej. Czasem miałem wrażenie, że gdyby zgasł piec, albo sufit się zawalił, ona by się tylko przeżegnała i szeptała dalej.

Kiedyś była zupełnie inna

Pamiętam, jak się poznaliśmy. Uśmiechnięta, wygadana, z włosami pachnącymi malinowym szamponem. Pracowała wtedy w bibliotece – mówiła, że lubi ludzi i porządek. Mówiła też, że lubi dbać o innych. I naprawdę to robiła. Gotowała najlepiej na świecie, organizowała nam wyjazdy nad jezioro, potrafiła mnie wysłuchać po ciężkim dniu. Wtedy czułem się jak najważniejszy facet pod słońcem. A teraz? Gdy próbuję z nią porozmawiać, odbijam się od ściany.

– Pamiętasz, jak jeździliśmy do Kazimierza? – zapytałem kiedyś wieczorem, siadając obok niej na kanapie.

– Cicho, mam różaniec on-line – przerwała mi. – Potem pogadamy.

Ale potem była litania, koronka, rozważania, a później – już zasypiała. I tak codziennie. Czasem zaglądałem do starych albumów, żeby sobie przypomnieć, jak to kiedyś było. Zdjęcie znad morza – ona w zielonej sukience, trzyma mnie za rękę, śmieje się. Obok ja – opalony, dumny, zakochany. Patrzyłem na to zdjęcie i nie mogłem uwierzyć, że to ta sama kobieta, która teraz odmawia dziewiąty raz zdrowaśkę, bo się pomyliła przy piątym dziesiątku. Kiedyś miała marzenia – chciała otworzyć małą kawiarnię, piec ciasta. Miała zeszyt z przepisami i planem wystroju. Teraz ten zeszyt gdzieś zniknął, może nawet spłonął przy świecach, które pali codziennie przy obrazie. Zastanawiałem się, co się stało z tą kobietą, którą kochałem. I czy jeszcze kiedykolwiek ją odzyskam.

A co ludzie powiedzą?

Zawsze mi powtarzała, że trzeba dbać o wizerunek. Że sąsiedzi patrzą, rodzina się przygląda, dzieci wyniosą z domu to, co zobaczą. A teraz? Jakby przestało jej zależeć. Chodziła po osiedlu w znoszonym polarze, włosy w nieładzie, czasem w kapciach z krzyżem na czubku. Nie przeszkadzało jej, że ktoś się obejrzy, szepnie coś za plecami. Wręcz przeciwnie – wyglądała, jakby była z tego dumna.

– Modlą się ze mną tylko ci, którzy mają silną wiarę. A reszta? Niech się śmieją – mówiła, patrząc na mnie z wyrzutem, gdy zwróciłem uwagę, że przesadza.

– Ludzie myślą, że oszalałaś. Naprawdę, już nawet Stefan od śmieciarki pytał, czy wszystko u nas w porządku – próbowałem przemówić jej do rozsądku.

– Nie przejmuj się Stefanem. Lepiej się za niego pomódl – odpowiedziała spokojnie, jakby rozmawiała z dzieckiem.

Przestaliśmy zapraszać znajomych, bo i tak nie mielibyśmy czym poczęstować. Kiedy moja siostra wpadła z ciastem i kawą, żona nawet nie wstała z modlitwy. A przecież dawniej potrafiły siedzieć przy stole godzinami, rozmawiając o wszystkim i niczym. Dzieci też zaczęły się wycofywać. Starszy syn nie chciał zapraszać kolegów, bo wstydził się matki. Młodsza przesiadywała u sąsiadki, gdzie zawsze pachniało zupą i grało radio, nie litanie. Czułem, że coś tracimy. Że zaczynamy być rodziną tylko z nazwy. A ja byłem w samym środku tego cyrku, nie wiedząc, czy jeszcze można to zatrzymać, czy już za późno.

Ona naprawdę się zatraciła

Któregoś dnia wróciłem wcześniej z pracy. Zmęczony, głodny, wkurzony, bo klient się nie zjawił, a ja zrezygnowałem z innego zlecenia. Wchodzę do domu – cisza. W kuchni świece palą się jak na pogrzebie, na stole leży Biblia i pusta miska po jakimś zupo podobnym czymś. W przedpokoju buty dzieci rozrzucone, jakby huragan przeszedł.

– Halo? – zawołałem. – Ktoś w ogóle tu żyje?

Z sypialni wyszła ona. W długiej spódnicy, z chustą na głowie, oczy jakby gdzieś daleko.

– Pojechałam na rekolekcje, dopiero wróciłam – powiedziała cicho.

– A dzieci? Kto je odebrał ze szkoły? Zjadły coś?

– Zosia zabrała je do siebie. Zadzwoniłam rano. Mówiła, że nie ma sprawy.

– Zosia to twoja siostra, nie matka naszych dzieci – wyrwało mi się. – Ty się naprawdę zatraciłaś.

Patrzyła na mnie przez dłuższą chwilę, jakby ważyła każde słowo. A potem usiadła, westchnęła i powiedziała:

– Ja też czasem nie wiem, co się ze mną dzieje. Ale w tym wszystkim czuję spokój. Taki, jakiego nigdy wcześniej nie znałam. A przecież w domu zawsze było napięcie, narzekanie, wieczne pretensje…

– Bo życie to nie klasztor. Tu trzeba i ugotować, i zrobić zakupy, i dziećmi się zająć. A nie tylko modlić się i czekać, aż samo się ułoży.

– Może właśnie tego mi brakowało. Ciszy. Boga. Może nie chcę być tylko panią domu, tylko kimś więcej.

Usiadłem naprzeciw niej i spojrzałem prosto w oczy.

– Albo razem to ogarniemy. Albo ja już nie dam rady.

Coś się w nas rozpadło

Siedzieliśmy naprzeciwko siebie, w tej naszej kuchni, która jeszcze kilka lat temu tętniła życiem. Teraz była jak pusta scenografia – naczynia w zlewie, światło przygaszone, świece wypalone do połowy. Ona z różańcem w dłoniach, ja z rękami zaciśniętymi na kubku zimnej herbaty. I cisza. Taka, która nie koi, tylko drapie od środka.

– To, co dalej? – zapytałem.

Nie odpowiedziała od razu. Przesunęła palcem po paciorku, spojrzała gdzieś za moje ramię, jakby liczyła, że ktoś jej podpowie.

– Nie chcę cię stracić – powiedziała w końcu. – Ale nie potrafię już żyć tak, jak wcześniej. Czuję, że coś mnie woła. Że mam iść głębiej.

– A ja czuję, że coraz bardziej jestem sam. Że wszyscy tu jesteśmy sami, tylko ty masz wrażenie, że jesteś bliżej nieba. Tylko że my żyjemy tu, na ziemi – odparłem spokojnie.

Milczenie między nami było jak ściana. Z jednej strony jej wiara, z drugiej moje zmęczenie. Gdzieś pośrodku nasze dzieci, dom, wspomnienia. Coś trzeba było zrobić. Coś pękło. Ale może da się to jeszcze posklejać, jeśli oboje naprawdę tego chcemy. Wstałem pierwszy. Włożyłem buty, sięgnąłem po kurtkę.

– Jadę po dzieci. Potem usiądziemy i ustalimy, jak dalej żyć. Razem. Albo każde po swojemu.

Kiwnęła głową, a ja nie wiedziałem, czy to zgoda, czy pożegnanie. Wyszedłem. Za mną została cisza. I zapach kadzidła, który zamiast pocieszać, przypominał mi tylko, że coś bardzo ważnego się w naszym życiu rozpada.

Wojciech, 42 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama