Reklama

Miałam kiedyś wszystko, co dla wielu oznacza „porządne życie”. Stałą pracę w banku, męża, dwupokojowe mieszkanie z balkonem, kota, który nie niszczył firanek. Każdy dzień wyglądał niemal identycznie – poranna kawa w kubku z napisem „szefowa własnego losu”, potem droa tramwajem do pracy, godziny spędzone przy biurku, drożdżówka w przerwie i powrót do domu z głową pełną cyfr, kredytów hipotecznych i planów oszczędnościowych. A potem... jakby ktoś powyrywał kartki z mojego terminarza.

Moje życie się zawaliło

Najpierw rozwód – bez dramatu, ale i bez sentymentów. „Nie chcę już tak żyć”, powiedział mój mąż i po prostu wyszedł. Potem przyszła redukcja etatów w banku – niby wszystko zgodnie z procedurami, ale kiedy odbierasz papier z informacją, że już cię nie potrzebują, coś w tobie pęka. Zostałam bez pracy, bez faceta, z kredytem i... kompletnym brakiem pomysłu na siebie.

Nie wiedziałam, kim jestem bez garsonki, grafiku i „zespołu sprzedażowego”. Czasem patrzyłam w lustro i nie poznawałam kobiety, która wpatrywała się we mnie z pustką w oczach. Chodziłam po mieszkaniu jak duch. Przetwarzałam wszystko – dosłownie i w przenośni. Dynię na dżem, jabłka na przecier, ogórki na kiszonki, byle zabić czas. Tylko z własnym życiem nie umiałam zrobić nic sensownego.

– Joasia, ty znowu siedzisz w domu? – zapytała kiedyś sąsiadka, mijając mnie pod drzwiami. – A te twoje ogórki w słoikach to gdzie masz zamiar trzymać, jak już ci się szafka pod zlewem skończy?

– Robię, bo przynajmniej mam zajęcie – burknęłam.

– No to może byś wyszła z tym na targ? Ludzie teraz szukają takich swojskich rzeczy...

Zaśmiałam się. Tylko że wieczorem, siedząc w kuchni przy trzecim słoiku konfitury z mirabelek, ta myśl wróciła. „A gdyby tak... spróbować?” Nie miałam nic do stracenia. Tylko dumę. Ale tej i tak miałam coraz mniej.

Nie mogłam się przyzwyczaić

Pamiętam ten poranek aż za dobrze. Wstałam godzinę wcześniej niż zwykle, chociaż i tak nie zmrużyłam oka. W mojej głowie kłębiły się myśli. Ubrałam kurtkę puchową, związałam włosy w byle jaki kucyk i stanęłam przed lustrem. Wyglądałam, jakbym szła na wykopki, nie do ludzi. Ale to nie był czas na strojenie się. Chwyciłam torby z słoikami, które przygotowywałam przez ostatnie dni – ogórki, buraczki, dżem z porzeczek – i ruszyłam na targ.

Nie wiedziałam nawet, czy ktoś mi pozwoli postawić tam ten mój stoliczek. Na szczęście jeden z panów, który handlował jajkami i sadzonkami, tylko skinął głową i wskazał miejsce. Było na uboczu, trochę w cieniu, ale z dachem nad głową. Rozłożyłam ceratę, poustawiałam słoiki i usiadłam. Patrzyłam na przechodzących ludzi, próbując się uśmiechać.

Z każdą minutą coraz bardziej przypominałam sobie, kim byłam jeszcze kilka miesięcy wcześniej – panią z banku, która doradzała klientom, ile mogą zaoszczędzić na kredycie refinansowym. Zawsze umalowana, elegancka, z telefonem w ręce. A teraz siedziałam na straganie, z reklamówką po kapuście u stóp i wymuszonym uśmiechem, który miał przykryć wstyd. Pierwszy klient podszedł niepewnie. Starszy pan, może siedemdziesiątka. Zmarszczył brwi, spojrzał na słoik z przecierem jabłkowym, potem na mnie.

– To pani robiła?

– Tak... sama. Domowe, bez chemii.

Wziął słoik do ręki, obrócił go, podniósł do światła, jakby chciał zobaczyć, co jest w środku. A potem położył banknot na stole i odszedł bez słowa. Przez chwilę myślałam, że mi się przewidziało. Spojrzałam na pieniądz, potem na puste miejsce na stole, gdzie stał słoik, i poczułam dziwne ukłucie pod żebrami. Nie radość, nie duma, bardziej ulga. Z sąsiedniego stoiska uśmiechnął się do mnie niski mężczyzna w polarze.

– Nie przejmuj się, każdy tu jakoś zaczynał.

Chciałam coś odpowiedzieć, ale tylko skinęłam głową. Wtedy po raz pierwszy przyszła mi do głowy myśl, która trzymała się mnie przez resztę dnia: „Czy ja naprawdę tu pasuję? Czy to już moje życie?

Szło mi coraz lepiej

Minęło kilka tygodni. Słońce zaczęło wstawać później, a ranki zrobiły się chłodne, takie, że człowiek marzył tylko o kubku gorącej herbaty i czymś ciepłym pod palcami. Ale ja każdego dnia pakowałam słoiki do kosza i szłam na targ, jakby to był najważniejszy obowiązek na świecie. I może rzeczywiście nim był.

Zaczęłam rozpoznawać ludzi. Pan w okularach – zawsze kupował dwa słoiki dżemu dyniowego i zostawiał resztę, mówiąc, że to „na rozwój interesu”. Pani z psem w kurtce, która lubiła moje konfitury z wiśni i co tydzień pytała, czy jeszcze coś nowego zrobiłam. A najbardziej lubiłam czwartki, bo wtedy przychodziła pani Maria. Wysoka, siwa, kobieta z werwą. Kiedyś była nauczycielką matematyki, a teraz chodziła o lasce, chociaż energii jej nie brakowało.

– Tylko twój zakwas, Joasiu. Po innych mnie brzuch boli. Ten jest jak z dawnych lat. Naturalny. Jak ty.

Spojrzałam na nią zdziwiona, ale nie zapytałam, co miała na myśli. Może widziała coś, czego ja jeszcze nie umiałam w sobie dostrzec. Telefon zadzwonił tego dnia w południe. Numer miałam zapisany jeszcze z czasów banku.

– Joanna, to ty? Matko, naprawdę to robisz? Sprzedajesz ogórki?

Nie odpowiedziałam od razu. Przez chwilę patrzyłam na słoiki ułożone w równe rzędy. Ludzie przechodzili, zaglądali, pytali o smak, o skład, o cenę. Ja kiwałam głową, uśmiechałam się i próbowałam nie myśleć o tym, co powiedzieć.

– Robię to, co umiem. I co lubię.

Po drugiej stronie zaległa cisza. Nie słyszałam już ironii, tylko niezrozumienie. Jakby ktoś nie potrafił pojąć, dlaczego ktoś miałby zrezygnować z kariery, żeby kisić buraki. Rozłączyłam się i nie wróciłam już do tej rozmowy. I do wielu innych też nie. Nie miałam już ochoty nikomu się tłumaczyć. Ani z przeszłości, ani z tego, kim się staję.

Skończyłam z przeszłością

Zima przyszła szybko. Targ stał się cichszy, ludzie przychodzili rzadziej, ale dla mnie każdy dzień miał już sens. Przetwory stały się rytuałem – kroiłam warzywa, mieszałam z przyprawami, nalewałam soki do butelek i układałam słoiki na półkach. Zapach kiszonek i konfitur wypełniał kuchnię, a ja czułam coś, czego dawno nie znałam – błogi spokój.

Pewnego dnia w lokalnym domu kultury poproszono mnie o poprowadzenie warsztatów kiszenia dla dzieci. Stałam przed nimi, tłumacząc, jak przygotować ogórki, a w odpowiedzi słyszałam pytania pełne śmiechu i ciekawości: „Pani Joasiu, a czosnek nie jest za ostry?” albo „Dlaczego to bąbelkuje?” Patrzyłam na ich zaangażowane twarze i pierwszy raz od dawna pomyślałam, że robię coś prawdziwego, coś, co ma smak – dosłownie i w przenośni.

– Joanna, one cię uwielbiają. Myślałaś o czymś stałym? – zagadnął pracownik domu kultury.

– Ja? Stałym? – uśmiechnęłam się niepewnie. – Ja się boję planować, co będzie jutro...

Po raz pierwszy poczułam, że nie muszę już kontrolować wszystkiego. Moje życie wreszcie znalazło własny rytm. Aż pewnego sobotniego poranka, gdy przygotowywałam słoiki do sprzedaży, zobaczyłam go – był tu, na targu, przy moim stoisku. Nie wierzyłam własnym oczom. Mój były mąż, stojący jak obcy człowiek, patrzył na mnie z niedowierzaniem. Uśmiech miał wymuszony, oczy pełne zaskoczenia.

– Nie sądziłem, że upadniesz aż tak nisko.

– Nie upadłam. Podniosłam sie i w końcu odżyłam.

Stałam tam w fartuchu, otoczona klientami, którzy podchodzili i pytali o słoiki. W jego obecnośći poczułam lawinę emocji: gniew, dumę, wstyd, ulgę. Wiedziałam, że nie jestem już tą samą Joanną, którą znał. Po jego odejściu usiadłam w samochodzie, zamknęłam oczy i pozwoliłam łzom spłynąć po policzkach. Dlaczego tak bardzo bałam się być sobą? Długo szukałam odpowiedzi, aż poczułam, że koniec z przeszłością.

Teraz żyję po swojemu

Kilka tygodni później zadzwoniła do mnie właścicielka lokalnego sklepu ekologicznego. Chciała, żebym dostarczała do niej moje przetwory. Stałam w kuchni z jeszcze ciepłym od pasteryzacji słoikiem w dłoniach, słuchając jej słów.

– Ludzie szukają czegoś prawdziwego. Ty to masz.

– Nie wiem, czy jestem gotowa – odpowiedziałam cicho.

Zaczęłam myśleć o tym, jak daleko zaszłam. Kilka miesięcy temu nie wiedziałam, kim jestem, teraz prowadziłam swoje małe stoisko, eksperymentowałam z nowymi smakami, a ludzie wracali po więcej. Nie czułam już presji ani poczucia porażki, ale jednocześnie nie chciałam wracać do świata, z którego uciekłam.

Każdego ranka przygotowywałam słoiki, uśmiechałam się do klientów, odpowiadałam na ich pytania, a w środku czułam spokój. Byłam tu i teraz, nie planując wielkiej kariery ani ogromnego sukcesu, ale mając pewność, że to moje życie i moje decyzje. Wiedziałam, że przede mną jeszcze wiele wyzwań, że nadal czasem będę się bać, że samotność czasem uderzy, ale przynajmniej teraz nie wstydziłam się być sobą.

Kiedy stałam na straganie, wśród słoików pełnych warzyw i owoców, czułam spokój. Nie wszystko w moim życiu było idealne – wciąż bywałam samotna, wciąż pojawiały się chwile zwątpienia – ale już nie czułam, że życie wymknęło mi się z rąk. Przetwory stały się czymś więcej niż jedzeniem. Każdy słoik, każda butelka soku była symbolem mojej odwagi, mojej determinacji, mojego nowego sposobu życia.

Pewnego razu podeszła do mnie nowa klientka, dziewczyna w kurtce z kapturem. Chwyciła słoik ogórków, powąchała i zapytała:

– Co pani dodaje do tych ogórków, że są takie dobre?

Uśmiechnęłam się i odparłam:

– Miłość do gotowania i odrobinę odwagi. No i trochę czosnku.

Czułam dumę. Przez ostatnie miesiące nauczyłam się, że bycie sobą wymaga pracy, cierpliwości i odwagi, ale daje prawdziwe poczucie wolności. Może nie jestem już tym, kim byłam w banku, nie mam przewidywalnego życia sprzed rozwodu, ale w końcu wiem, kim jestem. Nie potrzebowałam już aprobaty byłego męża, nie musiałam nikomu się tłumaczyć. Byłam tu, robiłam to, co sprawiało mi przyjemność, i w tym małym świecie słoików i zapachów odnalazłam siebie.

Joanna, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama