Reklama

Zostałem lekarzem, ale czy naprawdę tego pragnąłem? Gdy szczerze odpowiedziałem sobie na to pytanie, okazało się, że wcale nie… Tylko co ja mam zrobić ze swoim życiem?

Reklama

Panuje powszechna opinia, że medycyna to najtrudniejsze studia. Dostać się nie jest łatwo, a skończyć – jeszcze trudniej. Potwierdzam. To absolutna masakra. Tylko że potem… potem robi się jeszcze gorzej. Studia to dopiero początek drogi przez mękę. Ja się dostałem bez problemu. Dobrze zdana matura rozszerzona plus „pochodzenie”, czyli oboje rodzice lekarze. W dodatku już od czwartej klasy podstawówki byłem delikatnie skłaniany ku przedmiotom mającym mi ułatwić owe studia medyczne. Tak się teraz przygotowuje przyszłych lekarzy, od małego. Lepiej niż piłkarzy. Moi rodzice doskonale wiedzieli, co robią. Też tak uważałem. Do czasu.

Zakochałem się

Pierwsze wątpliwości pojawiły się po trzecim roku. Wtedy poznałem Agnieszkę, studentkę matematyki. Chociaż nasza znajomość trwała tylko rok, zostały mi po niej miłe wspomnienia i szacunek do rachunku prawdopodobieństwa oraz do statystyki, bo ją te zagadnienia w matematyce pasjonowały najbardziej. Plus ziarno wątpliwości, które we mnie zasiała.

– Wiesz, to jak w tym polskim filmie – mówiła. – Najważniejsze to zadać sobie pytanie, co się chce w życiu robić, a potem to robić. Tylko wtedy można być szczęśliwym. Ty jesteś szczęśliwy?

– Przy tobie? Nieustająco – zapewniłem skwapliwie.

Ale jej pytanie ze mną zostało. Czy jestem szczęśliwy? W sposób, jaki ona to rozumie, czyli czy robię w życiu to, co chcę i lubię? Jakoś nie chciałem się nad tym zastanawiać. Wiedziałem jedno: byłem w niej zakochany, a zatem szczęśliwy w pewien szczególny sposób. Studia i moja lekarska przyszłość to już inna sprawa, nie tak oczywista. Wkuwanie anatomii po nocach, by recytować po łacinie nazwy najmniejszych kosteczek, czy zajęcia w prosektorium… Te rzeczy raczej nie dawały mi zadowolenia, o szczęściu nie wspominając.

Jednak brnąłem dalej, bo rzucić medycynę po trzech latach mordęgi to byłoby jakieś nieodpowiedzialne i głupie, zwykłe marnotrawstwo. Zamiast tego rozstałem się z dziewczyną, bo przez miłość nie miałem czasu na naukę, no i przy Agnieszce coraz częściej ogarniały mnie niewygodne wątpliwości. Co ja robię? Dokąd zmierzam? Tam, gdzie muszę, prawda?

W ogóle tego nie czułem

Ojciec był chirurgiem, matka anestezjologiem. Wybrałem jej drogę, bo krojenie ludzi nie mieściło się w moich na nowo definiowanych kategoriach życiowego szczęścia. Usypianie ich do krojenia też nie za bardzo, ale budzenie ich do życia mogło mi dać jakąś namiastkę satysfakcji. Więc chwyciłem się tej myśli i naprawdę zacząłem się starać. Resztę studiów przeleciałem na samych piątkach i czwórkach, nawet z tej cholernej anatomii. Pierwsza praca, staż, rezydencja i pierwsze rozczarowanie – wszystko to spadło na mnie jednocześnie. Zamiast z wiedzy korzystałem z pomysłowości, bardzo często musiałem improwizować, pewnych rzeczy nie mogłem robić. A te, które mogłem, robiłem źle, zdaniem mojego opiekuna.

Rezydent w szpitalu stoi w hierarchii mniej więcej na poziomie pielęgniarki z dwuletnim stażem. Bo już ta z trzyletnim jest od niego zazwyczaj mądrzejsza. A ta z pięcioletnim jest najmądrzejsza, bo już wyjechała do pracy za granicę. Podczas gdy on, ten stażysta, tkwi w jakiejś nieokreślonej przestrzeni między prawdziwym lekarzem, do którego mu daleko, a drzwiami do sali operacyjnej. Do których ma bliżej, ale tylko odrobinę.

W dodatku praca jest nienormowana, dyżurów rezydenci mają tyle co oficerowie wywiadu, tylko odpowiedzialność większa, a pensja mniejsza. Dlatego w rzadkich chwilach spokoju, wśród nocnej ciszy, przerywanej bulgotami ekspresu do kawy, znów wracało do mnie pytanie mojej pierwszej i jak dotąd jedynej dziewczyny. Czy jestem szczęśliwy, robiąc to, co robię? Szczera odpowiedź na to pytanie zwykle wgniatała mnie w kozetkę, na której wierciłem się, próbując złapać choć kwadrans snu.

Wyjechałem do Anglii

Światełko w tunelu zobaczyłem krótko po zakończeniu stażu. Wezwał mnie na rozmowę dyrektor i bez zbędnych wstępów powiedział:

– Panie Jacku, przyjaźniłem się z pana ojcem na studiach, więc mam propozycję. Znajomy szuka anestezjologa do pracy. Zainteresowany?

– Czyli tutaj nie zostaję? – wolałem się upewnić.

Spojrzał na mnie jak na wariata, a potem zaśmiał się sucho.

– Zapomniałem dodać, że praca jest w Birmingham. W Anglii, znaczy się. Płacą tyle, że sam bym pojechał i rzucił to wszystko w diabły.

– Więc czemu pan nie jedzie?

– Bo jestem kardiologiem, a ten znajomy szuka anestezjologa.

Pomyślałem przez chwilę.

– W porządku. Niech już nie szuka.

Miesiąc później wyjechałem z Polski. Bez żalu. Bo czego miałem żałować? Praca na Wyspach to było zupełnie coś innego. Warunki doskonałe, szacunek ze strony pacjentów i pracodawcy, wynagrodzenie prawie pięciokrotnie wyższe niż w kraju, oczywiście w przeliczeniu na złotówki. Po prostu bajka. Wytrzymałem dopiero trzy lata i wciąż czułem, że to nie jest to.

Musiałem złapać oddech i dystans

Mogłem poprawić sobie nastrój i podnieść samoocenę jakąś nagrodą. Wybór padł na egzotyczne wakacje. Pierwsze od ukończenia studiów.

– Dave, jakie były twoje najlepsze wakacje? – spytałem mojego najlepszego kolegę z pracy.

Na jego twarzy pojawił się uśmiech.

– Kraków, Polska, rok temu… – powiedział rozmarzonym głosem. – Polskie dziewczyny są przepiękne, a piwo tańsze niż woda w butelkach.

– No może… Ale ja myślałem o czymś wiesz, bardziej egzotycznym, więc Polska, ze zrozumiałych względów, odpada.

– No tak – zaśmiał się. – Hm, mam kumpla, świetny facet. Jeździ regularnie do Tajlandii i mówi, że to istny raj na ziemi. Mogę was ze sobą skontaktować, bo chyba niedługo znów się tam wybiera.

Poznałem nowego kumpla

Owym kumplem był Dragan, emigrant z Chorwacji. Od razu załapaliśmy wspólne fale, szybciej niż z Dave’em, może dlatego, że kulturowo byliśmy sobie bliżsi. Rzeczywiście, wyjeżdżał za dwa tygodnie i nie miał nic przeciwko mojemu towarzystwu. Chętnie zostanie moim przewodnikiem, bo był w Tajlandii chyba dziesięć razy, po piątym przestał liczyć. Londyn od Bangkoku dzieli prawie dziesięć tysięcy kilometrów i lot samolotem trwa ponad dwanaście godzin. Minęły nie wiedzieć kiedy.

Dragan okazał się wspaniałym kompanem również do pogawędki. Prawdę mówiąc, nigdy jeszcze nie spotkałem kogoś tak wyluzowanego, otwartego na świat, przyjacielskiego, a zarazem pewnego siebie. Już po godzinie lotu znał całą historię mojego życia. Może nie była to saga na trzy tomy, ale wyciągnął ze mnie wszystko, nawet tę moją rozmowę z Agnieszką dawno temu. Kiedy mu o niej opowiedziałem, uśmiechnął się jakoś melancholijnie.

– A ty? Czy ty jesteś szczęśliwy? – rzuciłem zaczepnie.

Roześmiał się, tym razem głośno.

– No wiesz, poznałem fajnego kumpla, lecę z nim do Tajlandii, gdzie będziemy przez dwa tygodnie bawić się… Jasne, że jestem szczęśliwy!

– Ale czy ten stan będzie trwał również po powrocie? – drążyłem temat. – Robisz to, co lubisz, co daje ci satysfakcję i pozwala zarobić tyle, żeby latać do Bangkoku, kiedy masz ochotę?

– Oczywiście – potwierdził.

Ta absolutna, bezdyskusyjna, pozbawiona cienia wątpliwości pewność zrobiła na mnie gigantyczne wrażenie.

– Czym ty się właściwie zajmujesz? Możesz zdradzić? Bez konieczności zabicia mnie potem? – zażartowałem.

– Mogę.

On kochał to, co robił

No i mi powiedział. Skończył uniwersytet w Zagrzebiu i zrobił doktorat z matematyki. Potem wyjechał, tułał się trochę po Europie, aż trafił do Londynu. Mógł sobie pozwolić na dostatnie życie i wycieczki, bo zajmował się zakładami bukmacherskimi.

– Czyli jesteś hazardzistą?

– Broń Boże! – zaprzeczył. – Ja na tym zarabiam, stosując wiedzę naukową. Mam kilka systemów, obstawiam kilka dyscyplin, działam z kilkudziesięciu kont użytkowników i mam konta w trzydziestu kilku bankach. Dla mnie samo życie to hazard, w pewnym sensie. W pracy natomiast staram się myśleć i działać na chłodno, korzystając ze swojej wiedzy i doświadczenia. Emocje zabijają radość z pracy, bo przeważnie są negatywne. Słyszałeś kiedyś o pozytywnych emocjach w pracy?

– Strasznie to skomplikowane…

– Na pierwszy rzut oka. Jeśli jesteś ostrożny, systematyczny i rozważny, to możesz powiększyć swój kapitał początkowy o osiem do dziesięciu procent w miesiącu. Żadna lokata bankowa ci tyle nie da.

– Interesujesz się sportem?

– Niespecjalnie.

Po dwunastu godzinach podróży zyskałem pewność, że Dragan robi to, co lubi. Ja o swojej pracy opowiedziałem mu w dwadzieścia minut, on mi o swojej nawijał przez dwanaście godzin i ponoć nie dotarł nawet do połowy. Zaproponował, żebyśmy drugą część tej rozmowy odbyli w drodze powrotnej, bo tymczasem Bangkok czekał u naszych stóp. To były cudowne i szalone dwa tygodnie.

Droga powrotna i kolejne dwanaście godzin w samolocie mijały nam na bardzo konkretnych rozmowach o mojej przyszłości. Dragan nie miał nic przeciwko temu, żeby bezinteresownie „sprzedać” mi całą swoją wiedzę. Nawet zaproponował, żebyśmy wspólnie potestowali kilka jego nowych pomysłów. On się cieszył, ja byłem zachwycony, bo oprócz narzędzi dostawałem też jego nieocenione wsparcie.

Podjąłem odważną decyzję

Po powrocie do Anglii wziąłem się ostro do pracy. Nie zaniedbywałem szpitala, ale powoli i do reszty traciłem serce do mojego wyuczonego zawodu. Kiedy więc po pół roku skończył się mój kontrakt, zdecydowałem się go już nie przedłużać. Byłem więc gotów do pracy na cały etat w moim nowym zawodzie inwestora sportowego, jak nazywał ten fach Dragan. Za kapitał startowy posłużyły oszczędności, które zostały mi po tajlandzkich wakacjach, i zacząłem się szybko wdrażać. Początkowo zyski nie przekraczały u mnie tych magicznych ośmiu procent, no i nie inwestowałem więcej niż jednej czwartej mojego kapitału miesięcznie. Ale powoli, stopniowo dochodziłem do coraz większej wprawy i nabierałem coraz większej śmiałości.

W efekcie zarabiałem coraz więcej, bo miałem odwagę i pewność siebie, więc inwestowałem też więcej. I tak to się kręciło. Najważniejsze jednak było to, że po raz pierwszy w dorosłym życiu doskonale się bawiłem i jednocześnie zarabiałem więcej niż kiedykolwiek.

– Słuchaj… – zagadnął mnie któregoś dnia Dragan. – Nie żebym cię zniechęcał, po prostu jestem ciekaw… Czy nie masz wrażenia, że zmiana branży na bukmacherkę to dla ciebie jednak jakiś krok w tył?

– Pod względem prestiżu zawodowego? – spytałem.

Potaknął, a ja uśmiechnąłem się krzywo.

– To jakiś mit. Prestiż to ma chirurg z trzydziestoletnim stażem albo pan profesor od ważnych badań medycznych, ale zwykły anestezjolog? Zaraz po stażu? Wolne żarty. Tak naprawdę wszyscy wokół tylko udają, że nas szanują. A niech tylko coś pójdzie nie tak, pojawią się jakieś kłopoty, to rugają nas z góry do dołu, i jeszcze sądem straszą.

Dragan zaśmiał się mało wesoło.

– Byłem przez kilka lat nauczycielem akademickim i miałem podobne odczucia. Prestiż zawodowy to straszak na dzieciaki, żeby się uczyły i zdobywały szanowane profesje, bo inaczej skończą w fabryce. Tyle że robotnik nierzadko zarabia więcej niż nauczyciel czy lekarz.

– Święta prawda. I żeby nie było, ja nikomu kasy nie żałuję, ale powinny być zachowane jakieś proporcje, jakaś stosowna wycena odpowiedzialności. Nauczyciele i lekarze dzierżą w rękach ludzkie życie i przyszłość świata. I co? I są głównie sfrustrowani oraz zmęczeni zamiast dumni i należycie uhonorowani.

– A ty? Ty już nie jesteś sfrustrowany? Wreszcie odnalazłeś swoje szczęście? W rozumieniu twojej byłej dziewczyny, której jak ostatni kretyn pozwoliłeś odejść?

– Bez wątpienia – potaknąłem. – Z opinią o kretynie też się zgadzam.

– To spróbuj ją odnaleźć.

– Agnieszkę? Po co?

– Najpierw jej podziękuj. Dużo czasu ci to zajęło, nim wreszcie skorzystałeś z jej rady. A potem padaj do nóg, jeśli nadal zgrabne, i błagaj, może ci wybaczy, a potem pomoże, i z miłością, i w pracy, skoro taka zdolna z niej matematyczka… – wymownie poruszył brwiami.

Byłbym złym lekarzem

Męskie żarciki męskimi żarcikami, ale Dragan miał rację. Powinienem podziękować Agnieszce, tej mądrej dziewczynie, która już jako młódka znała receptę na dobre życie, tylko ja byłem zbyt głupi, by się do niej zastosować. Dopiero po latach zdałem sobie sprawę, że wcale nie chciałem być lekarzem. Moi rodzice tego pragnęli, a ja podążałem za tym ich życzeniem, za rodzinną tradycją, bo nie miałem innego pomysłu na siebie. Niestety, z takim nastawieniem nigdy nie byłbym dobrym lekarzem.

Nie chodzi o brak kompetencji, ale o brak pasji, bez której trudno radzić sobie z problemami, zniechęceniem czy wypaleniem. Dopiero teraz dostrzegłem, jak źle się czułem z tym cholernym poczuciem obowiązku, z tą nieustającą odpowiedzialnością, z tym strachem przed popełnieniem błędu, czego nie łagodziła miłość do zawodu, no bo jej nie czułem.

Reklama

Zabrnąłem w ślepą uliczkę i w niej tkwiłem, bojąc się wycofać. Stałem pod ścianą, choć wiedziałem, że na tej drodze nie znajdę szczęścia. Bałem się odwrócić, zmienić kierunek, bo nie wiedziałem, co mnie czeka za zakrętem. Ale zmiany nie są złe. Zmiany mogą rodzić nowe trudności, wiadomo, ale zarazem pozwalają iść dalej z lżejszym sercem.

Reklama
Reklama
Reklama