Reklama

Nigdy nie uważałem się za ofiarę, ale z biegiem lat trudno było nie poczuć żalu. Zostałem na gospodarstwie, bo ktoś musiał. Rodzice nie dali mi wyboru – od dziecka byłem „tym odpowiedzialnym”, a brat miał „swoje ambicje”. Kiedy ja uczyłem się wiązać snopki i rozpoznawać chmury zwiastujące deszcz, on szlifował angielski i szykował się do wyjazdu do dużego miasta. Przez trzy dekady niemal nie miałem urlopu. Pracowałem nie tylko dla siebie – rodzice byli starzy, a gospodarstwo wymagało dwóch rąk do roboty. Gdy umarli, spadek podzielono po równo. I wtedy coś we mnie zawrzało.

Reklama

W polu od świtu do zmierzchu

Nie pamiętam, żeby ktoś mnie pytał, czy chcę zostać na wsi. To było oczywiste – najstarszy syn zostaje przy gospodarstwie. Tak było od pokoleń i nikt się nad tym nie zastanawiał. Ojciec tylko spojrzał na mnie tamtego dnia, kiedy brat oznajmił, że wybiera liceum w mieście.

– Ty zostaniesz, Mietek. Tu trzeba kogoś, kto zna tę ziemię – powiedział krótko i wrócił do cięcia gałęzi przy sadzie.

Miałem siedemnaście lat. Serce mi się rwało, chciałem iść dalej, spróbować czegoś więcej. Ale nie miałem w sobie tyle odwagi co brat. Albo może miałem zbyt wiele lojalności wobec rodziców. Od tamtego dnia wstawałem codziennie o piątej. Latem o czwartej. Krowy, świnie, zboże, warzywa. Traktor do naprawy, dach do załatania, babcia do zawiezienia do lekarza. Wszystko było na mojej głowie. Brat? Dzwonił czasem, opowiadał o wykładach, o kawie na mieście, o tym, jak ciężko jest w akademiku. A ja w tym czasie czyściłem obornik kalosze z łajna i liczyłem, ile zostało do następnych żniw. Matka powtarzała:

– Kiedyś ci się to opłaci, Mietku. Taki syn to skarb.

Tylko że ja nie chciałem być skarbem. Chciałem żyć. I choć nie mówiłem tego głośno, wieczorami, kiedy kładłem się zmęczony do łóżka, zaciskałem zęby. Bo tam, gdzie kończyła się lojalność, zaczynał się gniew.

Jakby sam papież nas odwiedzał

Brat przyjeżdżał na święta. Zawsze spóźniony, pachnący jakąś drogą wodą kolońską, w czystej kurtce bez ani jednej plamy z błota. Wnosił do domu gwar i opowieści. A matka... matka tylko się rozpromieniała, jakby sam papież ją odwiedził.

– No, Adaś, opowiadaj, jak tam u was w tej Warszawie! – zagadywała, nalewając mu rosołu, jakby od trzech dni nic nie jadł.

A on opowiadał. Że ma nową dziewczynę, że może zmieni pracę, że firma się rozwija. Że teraz dużo się je sushi, że rowery elektryczne, że ludzie żyją inaczej. Inaczej, czyli lepiej – to zawsze czułem między wierszami.

A ja? Siedziałem przy tym samym stole, w tej samej flanelowej koszuli, przesiąkniętej kurzem z obory i pyłem ze stodoły. Nikt mnie nie pytał, co u mnie. Bo co można powiedzieć? Że cztery świnie się prosiły, że plon taki sobie, bo było sucho, że dach przecieka i nie wiem, czy zdążę go naprawić przed zimą? Czasem ojciec rzucił jakiś komentarz:

– Mietek to cały rok zasuwasz, ale przynajmniej masz konkrety. Nie to, co w tych korporacjach…

Ale mówił to z takim tonem, jakby sam nie był pewien, czy te „konkrety” to rzeczywiście nagroda. A ja patrzyłem, jak brat obejmuje mamę, jak całuje ją w czoło, a ona się wzrusza. Jak mówi „zostanę dwa dni dłużej”, a ona się cieszy jak dziecko. I wtedy coś mnie ściskało w środku. Bo ja byłem codziennie. A jakby mnie wcale nie było.

Ojciec miał swoje plany

Ojciec był twardy. Nie mówił dużo, nie przytulał. Miał zasady – i miał swój świat, w którym wszystko miało być poukładane. Gospodarstwo przejmuję ja, bo jestem starszy, bo „tak trzeba”. Brat – ten zdolniejszy, wygadany – miał iść w świat. Ojciec często powtarzał:

– Na dwóch nie podzielisz ziemi. Jeden musi zostać, drugi uciec.

I tak zrobiliśmy. Jeden został, drugi uciekł. Czasem przy herbacie, kiedy matka już spała, ojciec mówił więcej. Szczególnie po cięższym dniu. Patrzył w okno i mruczał:

– Gdybyś był inny, Mietek, może bym to inaczej rozegrał. Ale ty jesteś taki... wierny. Ty się nie buntujesz.

Nie wiedziałem, czy to komplement, czy przytyk. Z czasem chyba sam już nie wiedziałem, kim jestem. Bo ile razy chciałem powiedzieć „mam dość”, to w gardle stawała mi ta herbata matki i to spojrzenie ojca. Najgorsze było to, że on naprawdę myślał, że robi dobrze. Że to uczciwe. Że jak odda mi kiedyś ziemię, to wszystko będzie wyrównane. Nie rozumiał, że ja już zapłaciłem – i to życiem. Młodością, planami, miłością, której nie było czasu szukać. A brat? Brat raz przysłał kartkę z wakacji. Było na niej morze, którego nigdy nie widziałem.

– Fajnie, że o nas pamięta – powiedziała mama.

A ojciec? Ojciec tylko westchnął i mruknął:

– Adaś zawsze był z głową do interesów. I dobrze. Ty tu będziesz miał swoje. On tam – swoje.

Tylko że jak przyszło do spadku... to nagle jego „swoje” było połową mojego.

Dla mnie to było całe życie

Pogrzeb ojca był w marcu. Ziemia była twarda, jeszcze nie puściła po zimie. Staliśmy z bratem nad grobem – ja w kufajce, on w wełnianym płaszczu. Długo patrzyliśmy, jak spuszczają trumnę, a potem się rozeszliśmy, każdy w swoją stronę. Bez słowa. Po wszystkim ksiądz zaprosił nas do plebanii na herbatę. Mama już nie żyła, więc nie było do czego wracać. Po drodze brat rzucił:

– Wiesz, Mietek… będziemy musieli pogadać o podziale. Notariusz mówił, że wszystko po połowie.

Nie odpowiedziałem. Nie byłem w stanie. Co miałem mu powiedzieć? Że przez trzydzieści lat żyłem w błocie, żeby on miał co dzielić? Po kilku dniach przyszły dokumenty. Czarna czcionka na białym papierze: „dziedziczenie w częściach równych”. Gospodarstwo, ziemia, maszyny. Po równo. Bez względu na to, że on w ciągu tych lat nie przejechał traktorem ani metra. Zadzwoniłem do niego wieczorem.

– Może chcesz się jakoś dogadać? Zostałem tu sam. Bez ludzi, bez rąk do pomocy. Ta ziemia to moje życie. Twoje życie jest gdzie indziej.

– Mietek, nie przesadzaj. To przecież też moja rodzinna ziemia. Co proponujesz?

– Odkupię twoją część, ale rozłożysz mi to na raty.

Długo milczał. W końcu westchnął.

– Dam ci czas, ale nie za darmo. Muszę coś z tego mieć.

Wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, że dla niego to była po prostu inwestycja. A dla mnie – całe życie.

Kiedy ziemia przestaje wystarczać

Pierwsze raty spłacałem bez zająknięcia. Sprzedałem dwa cielaki, trochę zboża, zrezygnowałem z nowego ciągnika. Potem przyszła susza. A po niej grad. Plony marne, ceny niskie. Kredyt w banku rósł, a brat dzwonił co miesiąc.

– Mietek, wiem, że ciężko, ale ja też mam zobowiązania. Wiesz, dzieci, rata za mieszkanie, wakacje już zapłacone…

– Wakacje? – powtórzyłem. – Ja od piętnastu lat nie byłem dalej niż u ciotki w Mławie.

– No tak, ale przecież to był nasz układ. Pamiętasz?

Pamiętałem. Wszystko pamiętałem. Tylko że on pamiętał jedynie te części, które były dla niego wygodne. Zacząłem pracować po nocach. Brałem fuchy u sąsiadów, orałem im pola, wywoziłem obornik. Spałem po cztery godziny, a w lustrze przestałem poznawać samego siebie. W międzyczasie przyszedł list z gminy – podatek od nieruchomości wzrósł dwukrotnie. Brat nie chciał się dokładać.

– Ale przecież to ty korzystasz z tego gospodarstwa – powiedział z pretensją. – Ja tylko mam udziały.

Wtedy się zaśmiałem. Śmiech taki, co nie cieszy. Suchy, pusty. Zacząłem myśleć, czy nie sprzedać tego wszystkiego. Zacząć od nowa. Gdzieś, gdzie nie pachnie kiszonką i starym żytem. Ale potem wracałem na podwórko, patrzyłem na drzewa sadzone ręką ojca, na studnię kopaną jeszcze przez dziadka – i nie mogłem. Ta ziemia miała moje imię. A jednocześnie... nie była już tylko moja.

Nie oddam jej nikomu

Bratu dobrze się powodzi. Ma nowy samochód, dzieci chodzą do prywatnych szkół. Wysłał mi zdjęcie z greckiej wyspy – uśmiechnięci, opaleni, w tle biały domek z niebieskimi okiennicami. Podpisał: „Pozdrawiamy z raju!”. Nie odpisałem. Co miałem napisać? Że właśnie spadł deszcz i zalało mi połowę buraków? Że znów nie wyrobię się z ratą? Że nie mam już siły?

Sąsiedzi patrzą na mnie jak na dziwaka. Mówią: „Taki uczciwy, a i tak musi spłacać brata za coś, co sam wypracował”. Czasem ktoś zapyta, czemu się nie zbuntowałem, nie poszedłem do sądu, nie walczyłem. Ale ja nie umiem walczyć w taki sposób. Nie przeciwko rodzinie. Nawet jeśli ta rodzina nie widzi, że właśnie mnie zostawiła na polu bitwy.

Zimą, kiedy nic nie ma do roboty, siadam czasem w kuchni przy piecu i myślę, co by było, gdybym wtedy, jako siedemnastolatek, powiedział „nie”. Może dziś miałbym własny gabinet dentystyczny, jak on. Może jeździłbym na wakacje. Może miałbym dzieci, które wołałyby „tato” nie tylko w moich snach. Ale powiedziałem „tak”. I zostałem. Z obowiązku. Z lojalności. A może ze strachu?

Jedno wiem na pewno – to ja miałem brud pod paznokciami, nie on. To ja nosiłem ojca na rękach, kiedy już nie miał siły wstać. To ja zamknąłem mu oczy. A ziemia, ta sama, którą dzielimy na papierze, dalej rodzi mi chleb. I choć kosztuje mnie więcej, niż powinna, nie oddam jej nikomu. Bo chociaż wszystko dzieliliśmy po równo, to życie rozdzieliło nas bardzo nierówno.

Mieczysław, 51 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama