Reklama

Szału nie było. Samochód nie był ani nowy, ani ładny. Kolor – sraczka. Stan blachy – tragedia. Rocznik – późne lata 90. Miał jednak pewną zaletę.

Reklama

Była nią cena – 2,5 tysiąca złotych.

– Przebieg jest prawdziwy? – spytałem bez przekonania.

– Jak najbardziej – odparł z uśmiechem pracownik komisu. – Jeździła nim emerytka. Tylko do kościoła i z powrotem.

– To ile ona była na emeryturze? – zdziwiłem się. – Przeszło 30 lat?

Zobacz także

– Wcześniej wóz należał do innego emeryta. Starsza pani go od niego kupiła.

Uśmiech handlowca nie tracił nic na szczerości i pewności siebie

Westchnąłem

– Czy samochód miał jakieś wypadki? – dociekałem.

Z wyrazem świętego oburzenia na twarzy, pokręcił przecząco głową.

– Stłuczki? Naprawy blacharskie? – nie ustępowałem. – Bo widzi pan, ta sraczka z tyłu ma nieco ciemniejszy odcień niż z przodu… Uśmiech sprzedawcy nieco przybladł.

– Drobne otarcie – wycedził. – Stłuczona lampa, zdaje się. To co, bierze pan?

– Dam 2 tysiące – spróbowałem targu.

Dobra, bierz go człowieku! – podejrzanie gładko przyjął moją propozycję.

Stałem się więc posiadaczem pierwszego w życiu samochodu. Poloneza starszego ode mnie niemal o dziesięciolecie, w którym – kiedy dodawałem gazu – na chwilę przygasały światła. No, ale czego może oczekiwać skromny student, który dopiero co zrobił prawo jazdy?

Odebrałem więc kluczyki oraz komplet dokumentów i wsiadłem za kółko. Już sto metrów za bramą komisu zrozumiałem, że łatwo nie będzie. Niektórzy twierdzą, że samochody mają dusze. Jeśli to prawda, to mój „Poldek” miał duszę rogatą. Ja mu w gaz, a on przygasa. Cisnę hamulec, a on śmiga dalej. Mało tego! Chcę skręcić w lewo, więc redukuję bieg, a tu czwórka ani myśli wyskoczyć! Żeby więc na skrzyżowaniu nie zgasić grata, pojechałem dalej…

Nie jeździłem tam, gdzie auto nie chciało się zapuszczać

I tak już było zawsze. Nie powiem, wóz nigdy mnie nie zawiódł. Zapalał nawet podczas październikowych i listopadowych przymrozków, nigdy mi się nie rozkraczył. Ale te jego humory… Początkowo strasznie mnie wkurzało, że auto raz reaguje na ruch kierownicy z wrażliwością bolidu Formuły 1 i zawraca niemal w miejscu, a innym razem… niemal w ogóle. Doszło do tego, że nigdy nie mogłem być pewny, czy uda mi się wykonać zaplanowany manewr. Zupełnie jakby ten polonez był żywym (a do tego upartym) stworzeniem. Na szczęście, trasę z domu na uczelnię pokonywaliśmy zawsze gładko, a i wieczorne wypady do pizzerii Vera, gdzie spotykała się moja paczka znajomych, nie stanowiły problemu.

Powoli więc zaczęliśmy się ze sobą docierać. Starałem się nie jeździć tam, gdzie auto ewidentnie nie chciało się zapuszczać (np. wylotówka na Warszawę) i w razie „konfliktowego” kursu – wsiadałem po prostu w autobus. Zadzierzgniętej nici sympatii nie popsuła nawet wizyta w warsztacie, po stempel przeglądu technicznego, kiedy to mechanicy oświadczyli, że polonez musiał brać udział w poważnym wypadku.

– Panie, cały tył został na nowo dospawany – złapał się za głowę jeden z nich.

– Ktoś musiał solidnie tej limuzynie wjechać w du… szę. Nie możemy przepuścić takiego składaka!

Mój mizerny wygląd ubogiego studenta w końcu chyba wzbudził w nich litość, bo z dużą rezerwą, ale wbili mi jednak stempel w dowodzie rejestracyjnym.

I tak zostaliśmy ze sobą na dobre i na złe. Początkowo trochę się bałem, że kaprysy mojego auta doprowadzą kiedyś do wypadku. Bo przecież nigdy nie byłem pewien, czy wóz zareaguje na wciśnięcie hamulca albo skręt kierownicy. Czy bieg uda się w porę zredukować, a koła nieoczekiwanie się nie zablokują. Jednak jakoś zawsze tak się składało, że w sytuacjach awaryjnych – przed pasami dla pieszych albo przy omijaniu bezceremonialnie wypadających z drogi podporządkowanej luksusowych SUV–ów i limuzyn, mój „Poldek” zawsze reagował bez zarzutu. Natomiast zaczynał grymasić, kiedy na ulicy było pusto i bezpiecznie.

A może tylko tak mi się zdawało?

Na wszelki wypadek, starałem się jeździć nie za szybko i dużo wcześniej planować manewry. To stało się w listopadzie. Siąpił deszczyk, porywy wiatru huśtały drzewami i ulicznymi latarniami. Do tego była już noc. Trochę się zasiedziałem w Verze, bo tamtego wieczoru na pizzę wpadła Agnieszka, dziewczyna z pierwszego roku, w której się podkochiwałem. Postawiłem jej więc lody i kawę, sporo ze sobą rozmawialiśmy, na koniec obiecaliśmy sobie, że odnajdziemy się na Facebooku.

Aga nie zgodziła się, żebym ją podwiózł. Zadzwoniła po tatusia. Zajechał pod lokal wypasionym terenowym mercedesem, nieomal spychając z chodnika swym chromowanym zderzakiem „Poldka”.

Dziewczyna zerwała się z miejsca, pomachała wszystkim i pognała do czekającego w wyłożonej białą skórą kabinie taty. Czy mi się zdawało, czy zatrzymała na mnie spojrzenie nieco dłużej niż na innych?

No, bryką to ty jej raczej nie zaimponujesz! – klepnął mnie w ramię Piotrek, z którym ostatnio często trzymaliśmy się razem – a reszta towarzystwa wybuchła gromkim śmiechem.

Wszystko wskazywało na to, że tamten pojazd jest w pobliżu

Zmarkotniałem. Miał rację. Ale nie musiał tak bezceremonialnie pozbawiać mnie świeżo rozbudzonych złudzeń…Wyszedłem pięć minut później. Zapaliłem silnik i ruszyłem w stronę domu. Dzięki Agnieszce ogarnął mnie dość refleksyjny nastrój, włączyłem więc radio (staroświeckie – wyjmowane) i wybrałem ulubioną stację. Zamiast muzyki puszczali jednak jakiś komunikat.

Policja apeluje do mieszkańców o ostrożność, a najlepiej, w miarę możliwości, o pozostanie w domach – chrypiał głośnik. – Z zakładu karnego przy ulicy Armii Krajowej zbiegł niebezpieczny przestępca, prowadzony jest właśnie za nim pościg. Bandyta jest uzbrojony w pistolet odebrany jednemu ze strażników i bardzo niebezpieczny. Osobom postronnym, w żadnym wypadku nie wolno podejmować prób zatrzymania zbiega.

Jakby na potwierdzenie dobiegających z radia słów, gdzieś w dali zawyła syrena radiowozu. Chciałem nawet wyłączyć, ale spiker akurat umilkł i w eterze zabrzmiał nareszcie jakiś fajny rockowy kawałek. Dojechałem do skrzyżowania, na którym trzeba skręcić do mojego domu, ale… polonez znowu odmówił mi posłuszeństwa! Bieg zaciął się na czwórce, kierownica z potwornym opóźnieniem zareagowała na mój ruch i omal nie wypadłem z drogi. Tradycyjnie już, ratując się przed zdławieniem silnika, pojechałem prosto.

Co ty wyprawiasz! – fuknąłem. – Nigdy dotąd nie robiłeś mi na tym skrzyżowaniu problemów!

Nadąsany prowadziłem dalej na Warszawę, planując skręcić w następną przecznicę.

– Tym razem zwolnię i zredukuję dużo wcześniej, bratku! – wycedziłem.

I wtedy muzyka raptownie ucichła, a z głośnika popłynął kolejny komunikat:

– Z ostatniej chwili! Nasz wysłannik z terenu donosi, że uciekający przestępca uprowadził mercedesa GL, biorąc jako zakładników dwoje pasażerów. Terenowy wóz pędzi w tej chwili bocznymi uliczkami, kierując się najprawdopodobniej w stronę wylotówki na Warszawę.

Zmartwiałem. Zdjąłem nogę z gazu. Ostrożnie rozejrzałem się wokół. Wszystko wskazywało na to, że tamten pojazd był gdzieś w pobliżu. Może zaraz wypadnie z bocznej drogi? I co wtedy mam robić? Przecież go nie dogonię!

Niepokoiło mnie jeszcze coś. W radiu powiedzieli: mercedes GL. Właśnie do takiego auta wsiadła 10 minut temu Agnieszka. Ale to chyba niemożliwe, żeby akurat samochód jej ojca padł łupem porywacza? Aż taki zbieg okoliczności? Z drugiej strony jednak… Ile terenowych mercedesów jeździ tej nocy po naszym prowincjonalnym mieście?

Powinienem już skręcić, ale nawet nie próbowałem ruszyć kierownicy. Raz, bo coś mi podpowiadało, że „Poldek” znów się zbuntuje, a dwa, bo martwiłem się o Agę. Wlokłem się więc coraz bardziej pustą ulicą, która za kilkanaście kilometrów łączyła się z obwodnicą biegnącą w stronę stolicy. Gdzieś w oddali słyszałem syreny radiowozów, wokół mnie nie było jednak żadnych aut. Co robić? Wracać? Czy nadal strugać samotnego szeryfa na wyliniałej szkapie?

Niespodziewanie oślepił mnie blask ze wstecznego lusterka. Dwieście metrów za mną, z podrzędnej uliczki, wyskoczyła wielka terenówka. Nawet z tej odległości usłyszałem ryk potężnego silnika, a jej światła zaczęły się do mnie rozpaczliwie szybko zbliżać.

Wstrzymałem oddech. Zacisnąłem dłonie na kierownicy. Bezwiednie musiałem jednak docisnąć też pedał gazu, bo polonez wystrzelił nagle do przodu. Tamten, za moimi plecami, szybko się jednak zbliżał. Różnica prędkości i mocy silników była zbyt duża. Mercedes (widziałem go już w lusterkach wyraźnie) zbliżył się na 50, potem 30 i 20 metrów. Przeskoczył na lewy pas i właśnie miał mnie wyprzedzić, kiedy… Kierownica nagle omal nie wyrwała mi się z rąk. Szarpnęła w lewo, jakbym najechał na wielką, leżącą na środku jezdni przeszkodę. Ale przecież żadnej przeszkody nie było!

Tak, czy inaczej, „Poldek” w ostatniej chwili zajechał mercedesowi drogę. Mój manewr był tak raptowny, że tamci nie mieli szans i… z rozpędem wbili się w tył mojego auta.

Spojrzałem na zmasakrowaną karoserię i ogarnął mnie żal

Ogłuszył mnie huk. Świat zawirował. W nozdrzach poczułem drażniącą woń dymu. A potem niespodziewanie wszystko ucichło. Czas jakby zwolnił. Siedziałem zakleszczony w pogiętej puszce samochodu. Oddychałem. Żyłem. Nie czułem bólu ani strachu. Tylko żal, jakbym utracił kogoś bliskiego.

Po chwili wszędzie wokół rozbrzmiały syreny radiowozów. Ciemną ulicę rozświetliły migotliwe błyski kogutów. Wokół mnie pojawili się ludzie w mundurach. Policjanci, strażacy, ratownicy medyczni. Jeden z nich przyniósł potężne hydrauliczne nożyce i kilkoma kłapnięciami odciął powykrzywiany dach poloneza. Byłem wolny. Jeszcze raz spojrzałem na zmasakrowaną karoserię i ponownie niemal ogłuszył mnie żal. Jakbym był świadkiem śmierci kogoś bliskiego. Przyjaciela…

– Co z nimi? – spytałem, przytomniejąc, i wskazałem na mercedesa z rozbitym przodem.

– Wygląda na to, że ojciec i dziewczyna nie są nawet draśnięci – odpowiedział strażak. – Ale ten facet, który zwiał z więzienia…

Zawiesił głos, a ja ujrzałem ciemną sylwetkę nakrytą jakąś plandeką, która bez ruchu leżała na środku jezdni.

Nie miał zapiętych pasów – dokończył strażak.

W tym momencie, w drzwiach karetki pogotowia, dostrzegłem Agnieszkę. A więc rzeczywiście, to mercedes jej ojca został porwany. Dziewczyna była blada jak płótno, ale spokojna. Przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy rozdzieleni krzątającymi się wokół wraków ludźmi. A potem jej usta ułożyły się w bezgłośne słowo:

– Dziękuję.

Drzwi karetki zatrzasnęły się, a do mnie podszedł lekarz, bezwzględnie żądając, abym położył się na noszach.

– Musimy pana zawieźć do szpitala – oznajmił. – Aż trudno uwierzyć, że wyszedł pan z tego… – wskazał na kłębowisko blach, które jeszcze kilka minut temu było moim polonezem – bez szwanku.

Następnego dnia zadzwonili do mnie z prokuratury.

Czy czuje się pan na siłach, żeby przyjść i złożyć zeznania? – spytał śledczy.

Byłem obolały, ale się zgodziłem.

Jak najszybciej chciałem to mieć za sobą. Wciąż czułem dziwny, ale przejmujący na wskroś żal po stracie bliskiej osoby. A raczej, samochodu.

– Muszę zaprotokołować, że jest pan sprawcą wypadku – oznajmił kilka godzin później prokurator. – Ale proszę się nie martwić – dodał szybko. – Złożę wniosek do sądu o odstąpienie od wymierzenia panu kary. Kierowały panem szlachetne pobudki, chciał pan zatrzymać przestępcę. A prywatnie… – spojrzał na mnie z uśmiechem – dodam tylko, że zachował się pan bardzo odważnie. Gdyby pan nie zajechał temu mercedesowi drogi, facet mógłby się wymknąć z obławy. Był już bardzo blisko obwodnicy.

Skinąłem głową, podpisałem protokół, pożegnałem się i ruszyłem do wyjścia. Byłem już w drzwiach, z dłonią na klamce, kiedy ponownie dobiegły mnie słowa prokuratora:

– A wie pan? To dziwne.

Nadstawiłem uszu.

– Ten zbiegły przestępca… – funkcjonariusz zerknął w leżące na biurku akta. – To wyjątkowy drań. Miał na sumieniu wiele przestępstw, ale tak sprytnie lawirował, że albo unikał kary, albo wyłgiwał się jakimś niewielkim wyrokiem.

– Powiedział pan, że to był polonez? – spytałem.

– Tak! Niesamowite, że facet rozpoczął i zakończył karierę przestępcy dokładnie tak samo – kręcił głową policjant. – Od wjechania w tył poloneza.

Nie odpowiedziałem. Zamknąłem za sobą drzwi i dopiero na korytarzu szepnąłem do siebie:

Reklama

Od wjechania w tył tego samego poloneza.

Reklama
Reklama
Reklama