Reklama

Przyniosła kota w worku

Aniela wróciła z pracy kompletnie padnięta. Gdy otworzyłem drzwi, spojrzałem w jej podkrążone oczy i tylko odsunąłem się na bezpieczną odległość. Żona minęła mnie niczym na autopilocie, wtoczyła się do salonu i padła na kanapę. Wielką jak stodoła torbę zsunęła z ramienia prosto na podłogę.

Reklama

– Spać! – ziewnęła. – Nienawidzę końców miesiąca. Niedobrze mi od tych zestawień, podsumowań i nadgodzin. Niepłatnych…

– Aż tak było źle?

– Tak, bo Jolka jest na urlopie, a Hania się rozchorowała. Zostałyśmy w biurze we dwie. Dałyśmy sobie wprawdzie radę, ale jestem nieprzytomna. Zajrzałam tylko do sklepu i przyjechałam prosto do domu. Nie mam sił, chyba się położę i…

Potok żalów i planów mojej żony został przerwany przez najmniej oczekiwany odgłos w całym wszechświecie. Coś w okolicach jej stóp miauknęło rozdzierająco. Spojrzeliśmy na siebie oszołomieni.

– Ty też to słyszałeś? – zapytała Aniela.

Kiwnąłem głową.

Miauknięcie się powtórzyło. W tym miejscu warto zaznaczyć, że nie powinno. Nie mieliśmy w domu kota ani nie planowaliśmy mieć. Zgodnie nie lubiliśmy zwierząt. Zaczęliśmy się nerwowo rozglądać po pokoju, ale nic nie wypatrzyliśmy.

– Może to za oknem?

Nagle torba mojej żony zaczęła się poruszać, po czym przewróciła się na bok. Miauczenie przybrało na sile, gdy z wnętrza torby wytoczyła się kulka futra.

– Kot! – wykrzyknęła Aniela na wypadek, gdyby były jakiekolwiek wątpliwości. – Prawdziwy, żywy kot! Skąd on się tam wziął?

Kociak wyglądał na równie skołowanego jak my. Rozglądał się po wnętrzu salonu z ostrożnym zaciekawieniem. A potem – jak gdyby nigdy nic – odbił się od podłogi i skoczył Anielci na kolana. Pogłaskała go odruchowo.

– Jakie ma milutkie futerko – zakomunikowała, a kot zamiauczał, być może zadowolony z komplementu.

Ja tymczasem zajrzałem do torby żony na wypadek, gdyby czekało tam na nas więcej sierściuchowych niespodzianek. Jednak zamiast kolejnego kota wyciągnąłem tylko wędlinę w plasterkach. Opakowanie było rozszarpane, ktoś – wiadomo kto – już się nią poczęstował.

– No i to wszystko wyjaśnia – stwierdziłem. – Przyniosłaś w torbie pasażera na gapę.

– Ojej! – Aniela nadal głaskała kota, który coraz pewniej czuł się na jej kolanach. – Musiał wskoczyć na przystanku, gdy na chwilę położyłam torbę na ziemi. A byłam taka zakręcona, że niczego bym nie zauważyła, nawet gdyby wskoczył tam słoń!

– Mówiłem ci, że kupowanie torby bez zamka to kiepski pomysł – przypomniałem.

– Tak, ale bałeś się raczej, że mnie okradną. Nie, że trafi się taki gratis!

Co teraz z nim zrobić?

Aniela się śmiała, mnie bynajmniej do śmiechu nie było. Oto mieliśmy nagle w domu kota i zero pojęcia, co z nim zrobić.

– Dobra – postanowiłem. – Daj, wyniosę go na dwór.

Nie podobał mi się ten plan, jednak było już za późno, zaczęło padać

– No co ty? – rzuciła żona. – Widziałeś te chmury na niebie? Zaraz będzie padać.

– I co z tego? Przecież to podwórkowy kot, jest przyzwyczajony…

Aniela jednak kręciła głową. Patrzyłem na nią i czułem, że szykują się problemy. Uzgodniliśmy dawno temu, że nie lubimy zwierząt i ich nie chcemy, ale… Teraz kociak siedział na jej kolanach i mruczał na cały regulator, a ja widziałem, jak zmienia się jej twarz. Anieli całkiem się to podobało.

– Zobacz, jaki on słodki – powiedziała. – Nie masz serca, jeśli chcesz go wyrzucić w taką pogodę.

– To co chcesz z nim zrobić?

– No nie wiem… – zaczęła, chociaż czułem, że ma już bardzo konkretny plan. – Może zostanie u nas jedną noc, a rano zabiorę go do weterynarza… Jest gabinet na dole, tuż obok naszego bloku. On nam poradzi, co zrobić ze znajdą.

Nie podobał mi się ten plan – to oczywiste. Jednak było już późno, a w parapet uderzały pierwsze krople deszczu. Patowa sytuacja. Wyszedłbym na ostatniego buca, gdybym się upierał przy eksmisji kota. A gdyby to jeszcze widziała pani Gienia – sąsiadka z parteru i kociara pełną gębą – pewnie by wezwała jakąś zieloną policję albo inne służby od znęcania się nad zwierzętami. Miałbym się z pyszna.

– A co ten kot będzie jadł? I gdzie spał?

– Menu już sam wybrał – Aniela wskazała rozmemłaną szynkę ze sklepu. – A do spania damy mu jakiś stary koc…

Anielcia już nie wyglądała na zmęczoną, wręcz przeciwnie. Miziała kota, bawiła się z nim sznureczkiem i cała aż pojaśniała. Coraz silniej przeczuwałem problemy.

– Zobacz, jaki on sprytny – zachwycała się. – Jakie ma łapki… I te wąsiki!

Wystarczyło pół godziny, żeby została kupiona przez tego sierściucha! Nie poznawałem własnej kobiety.

– Chcesz jeść, maluchu? – świergotała. – Chodź, damy papu.

Aniela oszalała na jego punkcie

Cały kolejny wieczór i noc były… Przedziwne. Żona wysłała mnie do pani Gieni pożyczyć kuwetę (bo istnieją też inne czynności fizjologiczne poza jedzeniem i spaniem, o czym przekonaliśmy się, gdy niemal poślizgnąłem się na kałuży na parkiecie). Sąsiadka była zachwycona, oczywiście miała zapasową kuwetę, a nawet wcisnęła mi jakieś kocie chrupki.

Aniela spędziła kolejny kwadrans, klęcząc na podłodze w kuchni i zachwycając się, jak ślicznie kotek chrupie, podczas gdy ja sprzątałem te nieszczęsne siuśki. Potem Aniela poszła do łazienki, a kot podreptał za nią. Nagle zostali najlepszymi kumplami. Więcej nawet, bo futrzak tak długo darł się pod zamkniętymi drzwiami, aż go wpuściła. Oburzające! Ze mną już od dawna nie chciała się kąpać…

W tym czasie przygotowałem dla kota posłanie w korytarzu, tuż przy drzwiach. Żeby rano było blisko do wyjścia… Nie ma się co przywiązywać, prawda? Jednak buras nie zamierzał tam zostać, o nie! Gdy tylko się położyliśmy i zgasiliśmy światło, wpakował nam się do łóżka!

– O nie, kolego – zaprotestowałem, wygrzebując go z pościeli i stawiając z powrotem na podłodze. – Sio!

Przez kolejne dwie godziny walczyłem z burą mendą. Kot wskakiwał na kołdrę, ja go przeganiałem. W końcu zamknąłem drzwi od sypialni, ale wtedy urządził taki koncert, że poważnie się obawiałem interwencji wezwanej przez sąsiadów straży miejskiej. Otworzyłem drzwi, kot ponownie władował się do łóżka.

– No już, weź go zostaw – narzekała Aniela. – Jestem zmęczona, chcę spać!

Kot zwinął się w kłębek między nami i zaczął mruczeć. Stanowił idealne, wyposażone w pazury zasieki oddzielające mnie od żony. Przegrałem z kretesem. Rano obudziłem się z kotem na głowie. Cały wylizany i w futrze.

– Widzisz – cieszyła się Aniela. – lubi cię!

Został już na zawsze

Miałem na ten temat inne zdanie. Widać uznał mnie za cieniasa, po czym przeprowadził zwycięski aneks mojego terytorium. Mały cwaniak.

– Bierz go do weterynarza – mruknąłem pod nosem.

Chciałem dodać: „I najlepiej tam zostaw”, jednak już nie byłem taki pewny swego. Nie, gdy widziałem roziskrzone oczy Anieli, gdy podnosiła kota i ponownie pakowała go do swojej wielkiej torby. Miałem naprawdę paskudne przeczucia. I rzeczywiście, pół godziny później Aniela wróciła… Z kotem.

– To okaz zdrowia – powiedziała z dumą. – Dostał tylko coś na odrobaczenie i jakieś witaminy. Poza tym wszystko okej.

– Świetnie – wycedziłem przez zęby. – Ale sądziłem, że ktoś miał go zabrać.

– Niestety – posmutniała, ale tylko na niby. – Aktualnie nie ma miejsc w żadnym domu tymczasowym. Może niedługo coś się zwolni, ale tak sobie pomyślałam…

Popatrzyła na mnie tymi wielkim oczami, a kot, którego trzymała już w ramionach, a nie torbie, zrobił dokładnie to samo.

Reklama

Przegrałem, przegrałem z kretesem. Przypadkowy pasażer na gapę został z nami na dłużej. Z czasem do Burego dołączył jeszcze Szarak… I Czarna Dama… No więc taki był finał naszego nielubienia czworonogów. Zamiast wysłać kociaka do domu tymczasowego, sami nim zostaliśmy, i teraz przygarniamy znajdy z całego miasta. No i bardzo się polubiliśmy. Z weterynarzem i panią Genią.

Reklama
Reklama
Reklama