„Zostawiłam narzeczonego dla kochanka. Myślałam, że jest moją bratnią duszą i bardzo się zawiodłam”
„Zobaczyłam mężczyznę stojącego na peronie. Rozglądał się nerwowo, jakby kogoś szukał. Nie wiem, jak opisać to, co wtedy poczułam. To było jak nagłe przebudzenie. Serce waliło mi jak oszalałe, nie mogłam złapać tchu. I nie chodziło o to, że był przystojny, czy mi się podobał. Po prostu poczułam, że… on jest mój. Moja druga połówka, bratnia dusza”.
- Dorota, 50 lat
Lubię ludzi i ich historie, dlatego gdy widzę kogoś po raz pierwszy, zawsze proszę, by mi opowiedział o tym, jak spotkał swojego partnera. Nasłuchałam się wielu niesamowitych historii. Ale naprawdę nikogo, powtarzam, nikogo nie spotkało coś tak niezwykłego jak mnie… To zdarzyło się dwadzieścia pięć lat temu, 30 sierpnia. Kwadrans po szóstej. Na stacji kolejowej w Gdyni. Do dziś pamiętam każdy szczegół. Konduktor zagwizdał, machnął chorągiewką. Pociąg drgnął.
Stałam w korytarzu przy oknie. Gapiłam się bezwiednie na peron. Myślami byłam już w Krakowie, ze swoim chłopakiem, który wkrótce miał zostać moim mężem. I nagle…
Zobaczyłam mężczyznę stojącego na peronie. Rozglądał się nerwowo, jakby kogoś szukał. Nie wiem, jak opisać to, co wtedy poczułam. To było jak nagłe przebudzenie. Serce waliło mi jak oszalałe, nie mogłam złapać tchu. I nie chodziło o to, że był przystojny, czy mi się podobał. Po prostu poczułam, że… on jest mój. Moja druga połówka, bratnia dusza. Dostrzegł mnie, podniósł rękę. Zrozumiałam, że też mnie poznał.
Roztrącałam ludzi, biegłam do wyjścia. Nie obchodziło mnie, że walizka została w przedziale. Za wszelką cenę chciałam wyskoczyć z pociągu. Ale on toczył się coraz szybciej. Nie bacząc na to, gorączkowo szarpałam drzwi. Wreszcie ustąpiły. Już miałam skoczyć, gdy konduktor mocno chwycił mnie za rękę. Próbowałam się wyrwać, ale mnie nie puszczał.
– Kobieto, co ty wyprawiasz? – krzyczał.
– Muszę natychmiast wysiąść!
Facet trzymał mnie mocno. W końcu odciągnął mnie od wyjścia.
– Jeśli chcesz się zabić, to z mostu sobie skacz, a nie z pociągu. Ludzie chcą spokojnie wrócić z wakacji do domu – warknął i zablokował na dobre drzwi.
Stanęłam przy oknie. Byłam załamana. Z przeraźliwą jasnością uświadomiłam sobie, że już nie odnajdę tamtego mężczyzny, że go straciłam. Wyjęłam papierosa. Próbowałam zapalić, ale dłoń mi drżała. Ktoś podał mi ogień. Nie podniosłam głowy, żeby nie widział moich łez. Ale ten ktoś delikatnie chwycił mnie pod brodę. Nieśmiało spojrzałam mu w oczy i… zamarłam. To był on.
– Ledwie zdążyłem wskoczyć do pociągu. Nie mogłem cię stracić – wyszeptał.
Nie wiem dlaczego, ale mocno się do niego przytuliłam. I poczułam, że już kiedyś byłam w jego ramionach. Rozum podpowiadał, że to niemożliwe, ale serce mówiło coś innego.
Zaczęliśmy rozmawiać. Już po kilku minutach zrozumieliśmy, że wiele o sobie wiemy. Robert bezbłędnie odgadł, że lubię jeździć konno, że maluję i zaczytuję się w starych angielskich romansach, ja, że on wspina się po górach, dużo podróżuje i ma nad łopatką znamię w kształcie koniczynki. Gdy okazało się, że ta ostatnia informacja jest prawdziwa, oboje zbledliśmy. Czuliśmy, że między nami dzieje się coś tajemniczego, niezwykłego, coś, co nie mieści się w głowie. Pamiętaliśmy siebie, choć spotkaliśmy się po raz pierwszy.
A więc już kiedyś istnieliśmy, kochaliśmy się. W innym życiu…
Potem wszystko potoczyło się w zabójczym tempie. Ja jeszcze tego samego dnia zwróciłam pierścionek zaręczynowy narzeczonemu, Robert zerwał wieloletnią znajomość z dziewczyną. Miesiąc później wzięliśmy ślub. Znajomi dziwili się, że tak się śpieszymy, ale my byliśmy pewni swoich uczuć. Nie chcieliśmy żyć bez siebie nawet sekundy…
Zbliżały się trzydzieste urodziny Roberta. Mój ukochany postanowił wyprawić je w górskim schronisku. Nie chciałam tego. Byłam dziwnie niespokojna. Często śniły mi się koszmary. Te trzydzieste urodziny kojarzyły mi się z czymś bardzo złym. Nie mogłam sobie jednak przypomnieć, o co chodzi. Kiedy na kilka dni przed uroczystością Robert postanowił wybrać się na miejsce, żeby wszystko omówić i przygotować, wpadłam w histerię. Błagałam go, żeby nie szedł w góry, został ze mną. Nie posłuchał.
– Nie martw się, nic złego mi się nie stanie – powiedział z uśmiechem.
Następnego dnia dostałam wiadomość, że nie dotarł do schroniska. Jego ciało znaleziono kilka godzin później. Niemal oszalałam z rozpaczy. I przypomniałam sobie, że już tak kiedyś za nim rozpaczałam. Gdy tuż przed trzydziestymi urodzinami poszedł w góry.
Na pogrzebie nie uroniłam nawet jednej łzy. Wszyscy byli zdziwieni, a niektórzy nawet oburzeni. Bo skoro tak szaleńczo go kochałam, to dlaczego nie płakałam? A ja? Ja po prostu nie miałam ochoty płakać. Byłam zła na Roberta. Wściekałam się, że znów wywinął mi ten numer, zostawił mnie samą. Na jak długo, nie wiem. Ale jestem pewna, że się jeszcze spotkamy. W kolejnym życiu.