Reklama

Kiedy wracałem wczoraj z pracy do domu, spadł deszcz. Całe miasto natychmiast utknęło w korkach, stałem więc w sznurze innych samochodów i bezmyślnie gapiłem się na latające mi przed oczami wycieraczki. Dłonie miałem zaciśnięte na kierownicy, o dach bębniły krople, a ja… czułem się przegrany i samotny. Wszystko zniszczyłem.

Reklama

Z niechęcią myślałem, że stanie w korku kiedyś się skończy i dotrę wreszcie pod odrapany blok, który zwykłem nazywać swoim domem. Wjadę stękającą windą na dziewiąte piętro, wyjdę na zatęchłą klatkę i doczłapię się do ostatnich drzwi w korytarzu, zaraz za zsypem. Otworzę, wejdę, włączę telewizor, wyciągnę z pustej lodówki butelkę. Tak jak zwykle, poza dwoma weekendami w miesiącu, kiedy była żona pozwala mi zabrać do siebie córkę. Wtedy mieszkanie jest wysprzątane, telewizor wyłączony, a w lodówce piętrzy się zdrowe jedzenie. W te dni jestem ogolony, nieźle ubrany i uśmiechnięty. Idziemy z Karolcią do kina, na lody, do centrum handlowego i wszędzie tam ja zgrywam fajnego tatusia, a ona miłą córeczkę. Tyle tylko, że oboje gramy. Od dawna, jeżeli kiedykolwiek, nie rozmawialiśmy o jej problemach, unikamy wszelkich drażliwych tematów. Wcinamy te cholerne lody, kupujemy jakąś bluzkę, nudzimy się na filmie. Dwa weekendy w miesiącu. A potem znów jestem sobą. Czyli nikim.

Kiedyś było inaczej. Paliło się we mnie jakieś życie. Wyrywałem losowi co lepsze ochłapy, cieszyłem się z sukcesów, śmiałem z porażek. A przede wszystkim… kochałem. Właśnie. Wtedy jeszcze umiałem kochać. Ewa. Jej twarz, blada, wychudła, o wielkich przerażonych oczach towarzyszy mi od… No właśnie, ile to lat? Dziewięć. Rany, dziewięć lat. Wtedy widziałem ją po raz ostatni. Rak odarł ją z urody, godności, z tego wszystkiego, czym dla mnie była. I zostawił szarą, obkurczoną powłokę.

Uciekałem w pracę, do kolegów, na delegacje

Byłem wtedy u szczytu swoich życiowych sukcesów. Dom, dobry samochód, kupa forsy w banku. Prowadziłem firmę sprzedającą materiały budowlane. Wszystko: od cegieł i cementu, poprzez stalowe dwuteowniki, po skomplikowane betonowe profile. Towar szedł jak woda, cała Polska budowała się na potęgę. Byłem bogaty. No i właśnie wtedy przyplątała się ta parszywa choroba. Ewa była wtedy moją żoną od półtora roku. Młodziutka, gibka, no po prostu śliczna dziewczyna. A do tego charakterna z niej była babka. Umiała za mną nadążyć, choć w tamtych czasach rozpierała mnie energia, wciąż siłowałem się z życiem.

A tu masz. Nowotwór. Najpierw wymacała sobie coś w piersi pod prysznicem. Grudka. Mała, nic wielkiego. Kazali zrobić badania. Z czasem odjęli jej obie piersi.

Zobacz także

– Będzie dobrze, zobaczysz – powiedziała mi, kiedy ją tylko wybudzili z narkozy. I jakoś tak głębiej niż zwykle, jakby pytająco, spojrzała mi w oczy.

Popatrzyłem wtedy na wystające z jej ciała sączki, z których kapała do butelki jakaś maź, na opatrunki w miejscu, w którym był kiedyś jej biust i odwróciłem wzrok. „Jakie dobrze?” – pomyślałem ze złością. A potem była chemioterapia. Ewa źle ją znosiła. Uciekałem w pracę, do kolegów, na delegacje. Byłem młody, głodny życia. Nie nadawałem się na kogoś, kto będzie siedział przy łóżku i trzymał ją za rączkę.

– Jest biznes do zrobienia – jakoś właśnie w tym czasie zagaił mnie Jurek, kolega jeszcze z wojska, obecnie młody rekin branży budowlanej. – Prawdziwy biznes, a nie taka zabawa dla małych chłopców, jak ta, w którą tutaj gramy.

– A tak bardziej do rzeczy? – spytałem.

– Bardziej do rzeczy, to trzeba jechać do Anglii – wyjaśnił. – Tam to dopiero jest boom budowlany! Tamtejsi inwestorzy i deweloperzy szukają polskich fachowców. Bo nasi są tani, wszechstronni, mają dobrą renomę.

– Chcesz jechać do Brytoli, żeby machać kielnią? – zaśmiałem się.

– Nie! – oburzył się. – Chcę tam otworzyć dużą firmę budowlaną. My swoich zatrudnimy! A potem wystartujemy w przetargach i zgarniemy co lepsze zlecenia.

Jurek szukał wspólnika z kapitałem. Trzeba było kupić w Wielkiej Brytanii sprzęt, maszyny, wynająć biuro i walnąć reklamę. Interes miał się jednak w trymiga zwrócić.

Dobrze to wyglądało! Ale jak tu wyjechać z kraju, kiedy Ewka chora? Łamałem się z tym tematem przez kilka dni. Byłem nawet na nią trochę zły. No bo, ile można się leczyć? Od operacji minął już rok, a ona ciągle musiała brać kolejne chemie. Nowotwór rozlał się po jej organizmie i nie zamierzał odpuścić, lekarze zostawiali coraz mniej nadziei. Snuła się więc po domu słaba i podłamana, a mnie na jej widok po plecach przechodził dreszcz. Coraz częściej przyłapywałem się na myśli: „Ile to jeszcze potrwa?”.

A czas uciekał. Jurek nie ukrywał, że nie zamierza czekać w nieskończoność.

– Trzeba łapać ten biznes, bo konkurencja nie śpi – tłumaczył. – Chyba nie myślisz, że tylko my dwaj wyczuliśmy koniunkturę.

– No tak, rozumiem, ale wiesz… Ewa – jęczałem.

– Ewa, Ewa – obruszał się. – Samarytanin jesteś? Zostaw ją tutaj, niech się spokojnie wyleczy, albo… No wiesz, dziecko nie jesteś. Bierz się do roboty, bo jak nie, to kogoś innego na wspólnika poszukam.

W sumie to nadal miałem jeszcze wątpliwości, wahałem się – jechać czy nie? Anglia niby niedaleko, ale wiadomo jak jest, kiedy się rozkręca interes. Trzeba się poświęcić na sto procent, nie miałbym czasu żeby wpadać do żony choćby raz na miesiąc. Co robić?

Jakoś tak wyszło, że Ewa sama mi ułatwiła decyzję. Pewnego wieczoru zaczęła mi robić wyrzuty. Że ciągle mnie nie ma w domu, że nawet do szpitala musi jeździć autobusem, a kiedy tam leży, to jej nie odwiedzam.

– A co ja jestem? Dobry samarytanin?! – zaperzyłem się, bezwiednie powtarzając argument Jurka. – Ty sobie stroisz fochy, a ja muszę harować!

– Jeśli jestem dla ciebie tylko ciężarem, to po co się ze mną męczysz? Odejdź! – oświadczyła z dumą.

Pewnie liczyła, że przywoła mnie w ten sposób do porządku, że się opamiętam. Tymczasem… wykorzystałem okazję i już miesiąc później byłem w Londynie. Rozwód przeprowadziliśmy korespondencyjnie.

Czułem się jak król życia. Sielanka miała trwać wiecznie

Początkowo biznes szedł świetnie. Zlecenie goniło zlecenie, funty płynęły na konto strumieniem. Byłem zajęty. W euforii, w ciągłym natarciu. Ani razu nie zadzwoniłem do Ewy zapytać, jak się trzyma. Zresztą… bałem się tego, co mogę usłyszeć. Kiedy wyjeżdżałem, szykowała się do chemioterapii „ostatniej szansy”, jak to leczenie określali lekarze. Wolałem już nic nie wiedzieć.

A potem poznałem Małgośkę. Polkę, która działała w branży turystycznej. Ostra, przebojowa, wiedziała, czego chce od życia. Była menedżerką w jednym z londyńskich hoteli. Miała tyle energii, co kiedyś Ewa. Ale nie miała jej radości życia. Była zimna jak głaz. I tak samo twarda. To odkryłem jednak dopiero później.

Byliśmy z Gośką pół roku po ślubie i spodziewaliśmy się dziecka. Wielki krach finansowy, globalny kryzys. Najbardziej, poza bankami, ucierpiała budowlanka. Z dnia na dzień nasza firma przestała być opłacalna. Początkowo się nie przejmowałem, mieliśmy zaskórniaki. Tyle tylko, że pewnego dnia, kiedy wciąż jeszcze cieszyłem się z narodzin Karolinki, mój wspólnik dał dyla. Razem z naszą forsą. Zostałem bankrutem.

I wtedy skończyła się sielanka. Gośka oświadczyła, że jestem nieudacznikiem, z którym nie będzie marnować sobie życia. Wystąpiła o rozwód, a potem – z angielskim zasiłkiem – wróciła do Polski. Ja przez kilka lat próbowałem jeszcze utrzymać się na powierzchni. Imałem się różnych prac. Jako inżynier załapałem się w jakimś biurze projektowym, potem byłem brygadzistą na budowie, w końcu sam musiałem chwycić za łopatę.

Życie nauczyło mnie pokory. Zostałem sam, roztyłem się, zaniedbałem. To wtedy, wracając do wynajętego pokoju, zacząłem wspominać Ewę. Jedyną kobietę, z którą byłem kiedyś szczęśliwy. Starałem się nie myśleć o czasie, kiedy zachorowała. Wolałem wcześniejsze, lukrowane wspomnienia. Ale wbrew mojej woli, obraz jej bladej, skurczonej cierpieniem buzi zaczął dominować nad słodkimi obrazkami. Dotarło do mnie, jak bardzo ją skrzywdziłem, zawiodłem. Porzuciłem ją w chorobie, umierającą. Rany!

– Nie, to wcale nie było tak! – szeptałem sam do siebie, wyglądając przez okno na nocne londyńskie ulice, które o każdej porze tętniły życiem. – Odszedłem, bo nie miałem siły już dłużej patrzeć, jak ona cierpi. Kochałem ją przecież i nie mogłem znieść bezsilnego towarzyszenia jej w nieuleczalnej chorobie.

Doskonale jednak czułem, jak naciągane jest to tłumaczenie. Nie, nie było dla mnie usprawiedliwienia. I choć chciałem zapomnieć, zająć się czymś innym, poczucie winy codziennie przypominało o sobie.

– Wybacz mi, wybacz… – jęczałem nocami, nie mogąc spać i miotając się w łóżku.

Do kogo kierowałem tę prośbę? Do Boga czy do zmarłej (nie miałem co do tego wątpliwości) byłej żony? Sam już nie byłem pewien…

Byłem dumny z tej roboty

Skapitulowałem pod koniec ubiegłego roku. Miałem dość samotności w obcym kraju. Wolałem już samotność wśród swoich. Wróciłem do Polski. Dopisało mi szczęście. Dość szybko, dzięki niezłym referencjom i porządnemu CV, znalazłem pracę. I to całkiem przyzwoitą. Jedna ze sporych firm budowlanych potrzebowała kierowników budowy do nadzoru swoich największych inwestycji. Pensja, jaką dostałem, nie umywała się rzecz jasna do tego, co zarabiałem kiedyś, jako właściciel firmy, ale była dość przyzwoita. Na tyle, że stać mnie było na kupno starego auta i wzięcie kredytu na mieszkanie w bloku.

Nadeszło lato i czas ożywienia w budownictwie. Miałem pełne ręce roboty. A tu szef dowalił mi jeszcze nadzór nad renowacją starej, XIX-wiecznej kamienicy w śródmieściu.

– To dla nas prestiżowa robota – tłumaczył. – Budynek został kupiony od prywatnego właściciela przez wielką, międzynarodową firmę. Ma być w przyszłości siedzibą polskiego oddziału tego koncernu. Remontem interesuje się osobiście prezydent miasta i dziennikarze, a konserwator zabytków oraz nowy właściciel będą nam patrzeć na ręce. Dlatego daję to tobie. Potrzebuję na miejscu doświadczonego kierownika.

Przez chwilę poczułem nawet coś na kształt dumy, że to mnie wybrano do nadzorowania prac. A potem pojechałem na miejsce. I złapałem się za głowę. Budynek był w opłakanym stanie! Stropy groziły zawaleniem, ściany były przesiąknięte wilgocią. Od tamtej pory jeździłem tam codziennie. Pod moim okiem ustawiono rusztowania i rozpoczęto skuwanie elewacji. Zaraz oczywiście pojawiły się skargi okolicznych mieszkańców na hałas, kierowcy pomstowali, że uliczkę zastawiają ciężarówki i kontenery, a konserwator kręcił nosem, twierdząc, że moi ludzie zbyt mocno rozwalają zabytkowe mury.

– Przygotuj się – powiedział mi przedwczoraj przez telefon szef. – Jutro odwiedzi cię pani prezes.

– Pani prezes? – nie zrozumiałem.

– Prezes firmy, która kupiła ten dom.

Jeszcze tego mi brakowało!

Przez cały czas zastanawiałem się – co dalej?

Przyjechała około południa. Omal jej nie przeoczyłem. Spodziewałem się wypasionego mercedesa albo beemki, tymczasem przy bramie zaparkowała zwykła toyota. Ruszyłem w stronę auta, żeby powitać gościa. Jaka będzie ta pani prezes? Pewnie zaraz zasypie mnie gradem pretensji i dociekliwych pytań… I wtedy otworzyły się drzwi po stronie kierowcy. Z samochodu wysiadła…

– Ewa?! – poczułem, że serce podjeżdża mi do gardła.

Wysoka, szczupła, ale nie chuda, ubrana w idealnie dopasowany żakiet, który podkreślał jej smukłą talię. Wyglądała pięknie! Była opalona, długie włosy spadały jej na ramiona, spódnica tuż za kolana odsłaniała kształtne łydki. Poznałem ją od razu. Prawie nic się nie zmieniła od czasu, gdy… Gdy byliśmy szczęśliwi. Zanim jeszcze rozdzieliła nas ta przeklęta choroba.

Spojrzała na mnie badawczo. Dopiero wtedy zauważyłem, że moja była żona jednak się zmieniła. A raczej zmieniło się jej spojrzenie. To już nie był wzrok potulnej łani. Wciąż miała piękne, niebieskie oczy, ale teraz patrzyła władczo, intensywnie, prześwietlając mnie na wylot. Zdałem sobie sprawę, że mnie nie poznała…

– To ja, Darek – wychrypiałem przez zaciśnięte gardło.

Nagle jej oczy się rozjaśniły. Uśmiechnęła się, jakby pomiędzy nami nie było wykopanej przeze mnie przepaści.

– A więc ty… – nie dokończyłem.

– Tak – od razu zrozumiała, co chciałem powiedzieć. – Żyję. I jestem zdrowa. Pamiętasz chemię „ostatniej szansy”? Zadziałała.

A potem serdecznie mnie uścisnęła. Czując jej dotyk, mając ją znów w swoich ramionach, poczułem, jak do oczu napływają mi łzy. Ewa. Moja Ewa. Chociaż, chyba jednak nie moja… Nic na to nie poradzę, że – kiedy już oderwaliśmy się od siebie – wzrok osunął mi się w dół, na jej dekolt, który subtelnie odsłaniał zgrabny biust.

– Rekonstrukcja – usłyszałem jej głos. – Chirurgia plastyczna dokonuje teraz prawdziwych cudów.

Powiedziała to lekkim tonem, bez cienia zażenowania. Widać było, że świetnie poradziła sobie – także w sferze psychicznej – ze swoją chorobą. Była silna, pewna siebie i, jak dawniej, pozytywnie nastawiona do świata i ludzi. Nawet do mnie.

Oprowadziłem ją po budowie, odpowiedziałem na wszystkie pytania. Przez cały czas zastanawiałem się jednak – co dalej? Jak to spotkanie się zakończy? Nie miałem odwagi, żeby zaproponować jej kolejne. Albo poprosić o numer telefonu. Krzywda, którą jej kiedyś wyrządziłem, zablokowała mnie. Z jednej strony chciałem ją błagać o wybaczenie, tłumaczyć się, przepraszać. A z drugiej… bałem się choćby słowem napomknąć o tym, co kiedyś między nami zaszło. Żeby nie spłoszyć tej kruchej równowagi, która między nami wystąpiła.

Po cichu liczyłem, że Ewa sama wywoła temat. Zawiodłem się jednak. Była miła, niemal serdeczna, ale czułem, że oddziela mnie od niej niewidzialny mur. Grzecznie wysłuchała, co mam do powiedzenia na temat remontu, a potem życzyła mi powodzenia i skierowała się do samochodu.

– Przyjedziesz tu kiedyś? – zapytałem w desperackiej próbie zatrzymania jej przy sobie jeszcze przez chwilę. – Żeby zobaczyć, jak postępują prace.

– No nie wiem… – odparła lekkim tonem. – Ale nie martw się. Regularnie będzie tu wpadał mój asystent.

Reklama

A potem wsiadła do auta i odjechała. Długo stałem na środku ulicy, patrząc w ślad za nią. Czułem się, jak rozbitek wyrzucony przez burzę na plażę bezludnej wyspy. Wciąż jeszcze żywy, ale już skazany na dożywotnią samotność. Bez nadziei. Bez przyszłości. Sam jak palec.

Reklama
Reklama
Reklama