Reklama

Zostawiłam wszystko. Pracę w korporacji, życie w mieście, nawet swoją ulubioną kawiarnię na rogu. Michał mówił, że to szaleństwo, ale ja wierzyłam, że to właśnie odwaga. Że trzeba ryzykować, jeśli chce się żyć inaczej – bliżej natury, spokojniej, lepiej. Kiedy po raz pierwszy przekręciłam klucz w drzwiach naszego nowego domu na wsi, miałam łzy w oczach ze szczęścia. Michał objął mnie w pasie, spojrzeliśmy na siebie i wiedzieliśmy – zaczynamy coś nowego, coś dobrego.

Reklama

Ale już pierwszego dnia poczułam, że coś jest nie tak. Przechodziliśmy przez wieś, uśmiechałam się do miejscowych, mówiłam „dzień dobry”. Odpowiadało mi tylko echo. W sklepie pani ekspedientka nawet nie podniosła wzroku znad gazety, kiedy płaciłam za mleko.

– To pewnie tylko kwestia czasu – powiedział Michał, kiedy wracaliśmy ze spaceru.

– Myślisz? – zapytałam cicho, bawiąc się sznurkiem od bluzy. – Bo ja mam wrażenie, że tu jesteśmy jak obcy. I że nikt nie chce nas tu znać.

– Kaśka, daj spokój. Zobaczysz, przekonają się do nas. To nowość. Ludzie po prostu potrzebują czasu.

Kilka tygodni później zaprosiliśmy najbliższych sąsiadów na kawę. Michał rozstawił meble ogrodowe, ja upiekłam drożdżówkę z kruszonką. Kartkę z zaproszeniem wrzuciliśmy do skrzynki. Podpisałam je ręcznie: „Kasia i Michał – nowi sąsiedzi”. Siedzieliśmy na werandzie i co chwilę patrzyliśmy na drogę. Nikt nie przyszedł.

Chcieliśmy żyć w zgodzie

Tydzień później zniknęły nam dwa młotki i sekator, które Michał zostawił przy szopie. To mogło się zdarzyć. Ale dwa dni potem ktoś zawiesił na naszej furtce martwego kreta, zupełnie jak ostrzeżenie. Stałam chwilę i patrzyłam, jak Michał podchodzi i wyrzuca go do śmietnika. Nie powiedział nic, ale widziałam, jak zaciskał szczęki.

– Idę na policję – powiedział później w kuchni, kiedy mył ręce. – To się nie dzieje przypadkiem.

– Michał, proszę cię. To może dzieciaki… Albo jakiś głupi żart – podniosłam głos, ale bardziej z nerwów niż z przekonania. – Nie zaczynajmy wojny, jeśli nawet nie wiemy z kim.

– Nie jesteś zmęczona tym udawaniem? – rzucił. – Myślisz, że to tylko przypadek, że nikt nie przyszedł na kawę? Albo że w sklepie mówią do nas jak do powietrza?

Zamilkłam. Wiedziałam, że ma rację, ale nie chciałam się do tego przyznać. Wierzyłam, że jeszcze coś się zmieni. Że potrzeba tylko czasu. Chciałam jeszcze próbować.

Ignorowali nas

Poszłam do sklepu z nastawieniem, że po prostu zagadam. Może jak zobaczą, że nie jestem żadną zarozumiałą miastową, to coś drgnie. Wzięłam chleb, jajka i jabłka, zapytałam ekspedientkę, czy jabłka są z tutejszego sadu. Spojrzała na mnie bez wyrazu.

– A jakby inaczej – odpowiedziała i odwróciła się.

Nie odpuszczałam. Uśmiechnęłam się, powiedziałam, że dopiero się wprowadziliśmy, że dom bardzo nam się tu podoba.

– Aha – mruknęła i podała mi resztę, nie patrząc mi w oczy.

Wychodząc, poczułam na sobie spojrzenia dwóch kobiet stojących przy lodówce z nabiałem. Nie mówiły nic, ale nie musiały. Czułam, jak bardzo tu nie pasuję. Na schodkach sklepu siedział sołtys. Starszy, krępy mężczyzna w roboczym ubraniu. Miał twarz jak z obrazka – bruzdy, wąs i zmrużone oczy, jakby wszystko już kiedyś widział.

– Dzień dobry – powiedziałam, mijając go.

– Tutejsi trzymają się razem – rzucił nagle, jakby to miało być powitanie albo przestroga. – Obcy szybko chcą uciekać.

Nie byliśmy lubiani

Nie czekałam na więcej. Wróciłam do domu z siatkami i z coraz cięższym sercem. W środku już czekał Michał, kucał przy szopie i zamykał nową kłódkę na sprzęcie.

– Myślisz, że to pomoże? – zapytałam, stawiając siatki na ganku.

– Nie wiem. Ale nie chcę się budzić i znów czegoś szukać.

Wieczorem siedzieliśmy w kuchni i długo milczeliśmy.

– Może oni nas nie chcą tu po prostu – powiedział w końcu Michał. – Może popełniliśmy błąd.

– Ale jaki? Że chcieliśmy tu żyć spokojnie? Że się uśmiechamy? – szepnęłam. – Przecież nic złego nie zrobiliśmy.

– Może samo to, że tu jesteśmy, to dla nich za dużo.

Nie miałam już siły protestować. Zaczynałam widzieć to, co on widział od dawna. Ale jeszcze nie chciałam się poddać.

Kolejnej nocy przyszła burza. Grzmoty trzęsły oknami, a wiatr rwał liście jak papier. Michał już od rana mówił, że to będzie ciężka noc. Nad ranem przybiegła do nas córka sąsiada. Spłakana, w przemoczonych butach, ledwo wydusiła z siebie, że dach im przecieka, że ojciec sam nie da rady. Michał nawet się nie zastanawiał. Złapał kurtkę i wyszedł, a ja za nim.

Rzuciliśmy się na pomoc

Zaczęliśmy wynosić rzeczy z poddasza, podsuwaliśmy wiadra pod przecieki, podawaliśmy z dołu deski i folie. Sąsiad, ten sam, który przez ostatnie miesiące udawał, że nas nie widzi, kiwał tylko głową i ciężko oddychał. Pracowaliśmy w deszczu do późna. Michał kilka razy się poślizgnął, raz rozciął rękę, ale nic nie powiedział.

Kiedy wróciliśmy do domu, byliśmy cali mokrzy i przemarznięci. Michał rzucił mokre ubrania do pralki i usiadł bez słowa przy stole. Zaparzyłam herbatę, podałam mu kubek, ale nawet na mnie nie spojrzał.

– Może teraz coś się zmieni – powiedziałam cicho. – Może to wystarczy, żeby zobaczyli w nas ludzi.

– Nie zmieni się nic, Kasia. – Michał spojrzał mi w oczy i po raz pierwszy od dawna nie miał w nich żadnej nadziei. – Oni nas nigdy nie zaakceptują. Nigdy nie będziemy swoi.

Któregoś ranka poczułam zapach. Ostry, gęsty, nie do pomylenia z niczym. Michał wybiegł z domu pierwszy, a ja zaraz za nim. Ktoś zalał nam podwórko gnojówką. Całe wejście, trawa, alejka. Wszystko.

Stałam tam, próbując oddychać przez usta. Michał nic nie mówił. Wrócił do środka, zamknął drzwi i przez kolejne dwa dni prawie się do mnie nie odzywał. Wieczorem słyszałam, jak coś piszczy mu w zębach, jakby trzymał całą złość i nie chciał jej wypuścić.

Chcieli nas przepędzić

Płakałam po cichu w łazience. Najgorsze było to, że nikt tego nawet nie ukrywał. Nikt się nie tłumaczył, nie udawał, że to przypadek. To było jak stempel – nie jesteście stąd, nigdy nie będziecie.

W końcu wstałam i zaczęłam pakować książki. Michał nie zapytał, dlaczego.

– Myślałam, że wystarczy być dobrym człowiekiem – powiedziałam.

– To nie zawsze wystarcza – odpowiedział. I przez chwilę miałam wrażenie, że mówi to nie tylko do mnie, ale też do siebie.

Spakowaliśmy się szybko. Kartony z książkami, ubraniami i kubkami zapakowaliśmy do samochodu i przyczepki. Ostatnią noc spędziliśmy w śpiworach, bo łóżko już wywieźliśmy. Przez okno widać było pole, a na nim samotne drzewo. Zawsze myślałam, że tam posadzimy huśtawkę. Nigdy nawet nie kupiliśmy liny.

Po drodze mijaliśmy wieś. Te same domy, ci sami ludzie. Sołtys stał przy przystanku i palił papierosa. Sąsiadka podlewała pelargonie. Nikt nie machnął ręką. Nikt nie powiedział „do widzenia”.

Siedziałam w aucie i patrzyłam przez okno, aż zniknął nam z oczu ostatni zakręt. Wtedy poczułam, jak coś we mnie osiada, jakby cała ta historia upadła gdzieś między nami, bez dźwięku. Pomyślałam: może to my byliśmy naiwni. Może to było nasze złudzenie, że wystarczy chcieć, żeby gdzieś przynależeć.

Katarzyna, 38 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama