„Zrobiłam barszcz z uszkami, kutię i karpia w galarecie, ale zięciowi nic nie pasowało. Myślałam, że wyjdę z siebie”
„Wszystko przygotowane – barszcz z uszkami z domowym zakwasem, karp w galarecie, kutię robiłam z przepisu mojej mamy. Stół nakryty białym obrusem, świeczka, sianko pod obrusem, a w tle kolędy z radia. Wszystko było tak, jak trzeba. Aż do momentu, kiedy przyszedł mój zięć”.

- Redakcja
Wiedziałam, że w święta nie chodzi tylko o jedzenie, ale – nie oszukujmy się – jedzenie było ważne. Zwłaszcza kiedy człowiek przez dwa dni zasuwa w kuchni jak na taśmie. Zawsze starałam się, jak mogłam. I teraz też nie było inaczej. Wszystko przygotowane – barszcz z uszkami z domowym zakwasem, karp w galarecie, kutię robiłam z przepisu mojej mamy. Stół nakryty białym obrusem, świeczka, sianko pod obrusem, a w tle kolędy z radia. Wszystko było tak, jak trzeba. Aż do momentu, kiedy przyszedł mój zięć. I wtedy myślałam, że wyjdę z siebie.
Ciśnienie mi podskoczyło
– Ale pachnie! – powiedział zięć, wchodząc do kuchni i zaciągając się zapachem, jakby co najmniej wchodził do restauracji Michelin. – Co tam mamy na pierwszy ogień?
– Barszczyk z uszkami – odpowiedziałam z dumą, pokazując talerze, które właśnie niosłam do salonu.
– Aaa… czerwony? – skrzywił się.
Zamarłam.
– No... a jaki miałby być, zielony?
– Nie no, po prostu... moja mama robiła inny, z suszonych grzybów, taki biały, zabielany. To nic, nic... – dodał szybko, widząc moją minę.
– To nie Wigilia na Podhalu, tylko u Krystyny – rzuciłam sucho. – U nas od zawsze jest czerwony, na zakwasie, z uszkami z kapustą i grzybami. Tradycja.
Zamruczał coś pod nosem i usiadł przy stole.
– Z czym są uszka? – spytał, zanim jeszcze spróbował.
– Z kapustą i grzybami – odparłam, czując, jak ciśnienie mi rośnie.
Wziął łyżkę. Zrobił minę, jakby jadł zupę z gwoździ.
– Kwaśne jakieś... – mruknął.
Spojrzałam na córkę. Milczała. Patrzyła gdzieś w bok, udając, że zajmuje się dzieckiem.
– Kwaśne, bo barszcz ma być lekko kwaśny. Od zakwasu. Nie z torebki – powiedziałam z naciskiem.
– No tak, tak... może to po prostu kwestia przyzwyczajenia – rzucił niby pojednawczo, ale ton miał, jakby mi łaskę robił, że to w ogóle je.
Zacisnęłam zęby i nalałam mu kompot z suszu.
– Tylko nie mów, że za bardzo śliwkowy – dodałam przez zęby.
Uśmiechnął się sztucznie. Ja też. Jednak w środku się zagotowałam
Miałam ochotę wyjść
Kiedy przyszło do karpia, poczułam, że to moja chwila triumfu. Galareta wyszła idealna – klarowna, pachnąca zielem angielskim i liściem laurowym, a ryba – miękka, ale trzymająca kształt. Nawet plasterki cytryny i groszek na wierzchu układały się jak z reklamy.
– O, widzę, że jest mój „ulubieniec” – zażartował zięć, patrząc na karpia z miną, jakby to była żaba w formalinie.
– Twój „ulubieniec”?! – zapytałam, unosząc brwi.
– No wie mama… Taki śliski, galaretowaty, zimny... Wygląda nieźle – dodał, widząc moją minę.
– To może najpierw spróbuj, zanim zaczniemy przedstawienie – rzuciłam lodowato.
Wziął widelec, nadział kawałek i włożył do ust. Przez chwilę żuł, jakby przeżuwał papierek po cukierku.
– No… ciekawy smak.
– Ciekawy? – podchwyciłam, mrużąc oczy. – W sensie, że dobry?
– Hm… galareta trochę zbyt sztywna jak na mój gust. I karp... trochę taki mulisty. To pewnie wina ryby – dodał szybko.
Odstawiłam widelec. Córka próbowała ratować sytuację.
– Mamo, może podasz jeszcze ten chrzan?
– Chrzan nie pomoże, jeśli komuś przeszkadza „śliskość” – odburknęłam.
Zięć rozłożył ręce.
– No dobrze, przepraszam, nie chciałem nikogo urazić. Po prostu wolę łososia. Naprawdę doceniam, że mama się napracowała.
– „Się napracowała” to delikatne określenie – powiedziałam, wstając od stołu. – Ja tu się narobiłam jak wół, a pan książę łososia sobie życzy. Może jeszcze z mango?
Zrobiło się cicho. Dziecko zaczęło płakać. A ja miałam ochotę wyjść i trzasnąć drzwiami.
Byłam na granicy wytrzymałości
Po karpiu zapanowała niezręczna cisza, którą próbowałam zapełnić kuchenną krzątaniną. Przyniosłam dużą misę kutii – pachniała miodem, makiem, kandyzowaną skórką pomarańczową i bakaliami, które starannie przebierałam wieczorem.
– A teraz coś słodkiego – ogłosiłam, stawiając miskę na stole.
Zięć spojrzał na nią z podejrzliwością, jakby właśnie zobaczył jakąś egzotyczną potrawę z programu kulinarnego.
– A to... to z czym to jest? – zapytał ostrożnie.
– Z makiem, pszenicą, miodem i bakaliami – wyjaśniłam spokojnie. – Taka wigilijna tradycja. Bardzo stara.
– Aha – zamieszał łyżką w misce. – Wygląda... intrygująco.
– To deser, nie rebus – rzuciłam, już nawet nie próbując udawać wesołości.
Wziął łyżeczkę, wziął do ust odrobinę. Przełknął. Skrzywił się.
– Ciekawe połączenie. To się je na zimno?
– Tak, na zimno – odpowiedziałam sucho.
– Nie mój smak, wybaczcie – powiedział.
– Znowu coś nie pasuje?! – nie wytrzymałam. – Barszcz kwaśny, karp śliski, kutia dziwna! Może byś podał listę rzeczy, które łaskawie zjesz, to na przyszłość będę wiedziała, że nie warto się starać!
– Mamo… – córka wreszcie się odezwała, cicho, niepewnie.
– Co, mamo?! – odwróciłam się do niej gwałtownie. – Może ty mi powiedz, czy chociaż tobie coś smakuje, czy tylko siedzisz i milczysz?
Zapanowała cisza. Nawet dziecko przestało kwilić. I nagle ogarnęła mnie fala gorąca. Jeszcze trochę, a naprawdę wyjdę z siebie.
Powiedziałam, co o tym sądzę
Usiadłam z powrotem do stołu, mocno ściśnięta w sobie. Przez lata robiłam wszystko, żeby Wigilia była jak z obrazka. A teraz czułam się, jakbym nikomu nie była do niczego potrzebna.
– Mamo, nie złość się, proszę – odezwała się w końcu moja córka. – Tomek... on po prostu nie jest przyzwyczajony do takich potraw.
– No to kiedy ma się przyzwyczaić jak nie teraz? Jak sam zacznie siwieć?
Zięć chrząknął, próbując chyba obrócić wszystko w żart.
– Mamo, naprawdę doceniam, że się tak starasz. Tylko, no... my z Asią jesteśmy trochę na innej diecie. Jemy inaczej, bardziej nowocześnie.
– Nowocześnie? – powtórzyłam z niedowierzaniem. – A co jest nie tak w kutii z miodem?
– No... nie o to chodzi, naprawdę. Po prostu... może następnym razem moglibyśmy coś razem ugotować? Coś lżejszego?
– A może w ogóle przynieś własne dania? Poświęcam dwa dni, zrobiłam wszystko od zera, a ty się krzywisz?
– To nie tak... – próbował się bronić.
– To dokładnie tak! – podniosłam głos. – Staram się nie tylko dla was, ale dla siebie, żeby czuć, że coś jeszcze znaczę. Po dzisiejszym wieczorze... to ja naprawdę nie wiem, po co to wszystko.
– Mamo... może chociaż spróbujesz się nie przejmować? – powiedziała Asia, kładąc dłoń na mojej.
– To nie jest kwestia przejmowania się. To kwestia szacunku. Którego, przepraszam, ale dzisiaj zabrakło.
Zapanowało niezręczne milczenie. Nikt nie miał odwagi ruszyć się z miejsca.
Nie płakałam
Siedzieliśmy przez chwilę w ciszy i właśnie wtedy poczułam, że coś we mnie pękło.
– Wiecie co? – powiedziałam spokojnie, aż za spokojnie. – Pierwszy raz w życiu nie mam ochoty być przy tym stole.
– Mamo, no nie przesadzaj – jęknęła Asia. – To przecież tylko jedzenie.
– Nie, to nie „tylko jedzenie”! – przerwałam jej ostro. – To są moje wspomnienia, moja mama, moja babcia, ich przepisy, ich ciepło. A wy mi dziś pokazaliście, że to wszystko to jakiś przeżytek, który można wyśmiać i skrzywić się po pierwszym kęsie!
Tomek spuścił wzrok, ale milczał. Oczywiście.
– Wiesz co, mamo... – zaczął nieśmiało – może faktycznie trochę przesadziłem. To nie było eleganckie z mojej strony. Przepraszam.
– Za późno – odpowiedziałam, podnosząc się. – Zjedzcie sobie, co chcecie. A ja... ja muszę chwilę pobyć sama.
– Mamo... – córka wstała za mną, ale zatrzymałam ją gestem ręki.
– Zostań z mężem – powiedziałam gorzko.
Wyszłam, zostawiając ich w ciszy. Nie płakałam. Nie miałam siły. Po prostu siedziałam w fotelu i patrzyłam w ciemność, zastanawiając się, kiedy to wszystko się tak zmieniło.
Zaczęłam się śmiać
Nie wiem, ile siedziałam w tej sypialni. Może z godzinę, może dwie. Usłyszałam, że ktoś chodzi po domu. Potem skrzypnięcie drzwi i ciche kroki. To Asia.
– Mamo… – weszła ostrożnie.
Spojrzałam na nią bez słowa.
– Tomek poszedł już z małym do domu. Wzięli trochę pierogów i kawałek makowca. Zostawił ci karteczkę z przeprosinami.
Podała mi ją. Rzeczywiście, zięć napisał:
„Przepraszam. Następnym razem przyniosę swojego łososia. Albo po prostu zjem wszystko i się uśmiechnę. Dziękuję za wszystko, Mamo”.
Zaczęłam się śmiać. Tak cicho, smutno.
– No i widzisz? – powiedziałam. – Trzeba było najpierw doprowadzić mnie do szału, żeby napisał coś takiego.
– On naprawdę nie chciał cię urazić. On po prostu… jest, jaki jest.
– Wiem.
Córka usiadła przy mnie i chwyciła moją dłoń.
– Mamo… Nie zamartwiaj się przez cudze słowa. Święta to nie teatr. Nie musisz grać idealnej gospodyni, kiedy w środku cię to zżera.
– A może właśnie muszę – westchnęłam. – Bo jak ja przestanę się starać, to kto będzie?
Asia się uśmiechnęła.
– Ja. Może nie zrobię takiej kutii jak ty, ale spróbuję.
Spojrzałam na nią uważnie. Może w przyszłym roku zrobiłybyśmy barszcz razem? Może, ale dziś... dziś naprawdę miałam już dość wszystkiego.
Krystyna, 65 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Po 15 latach wróciłam ze Szkocji do kraju, bo tęskniłam za ojczyzną. Niestety Polacy nie przyjęli mnie zbyt ciepło”
- „Synowa woli siedzieć w domu z dziećmi, zamiast robić karierę. Potem się zdziwi, jak chłop się będzie oglądał za innymi”
- „Wspólny weekend w górach uświadomił mi, że mąż to istna maruda. Najchętniej pod choinkę zażyczyłabym sobie lepszy model”