Reklama

Dzień rozwodu był zaskakująco spokojny. Sąd – sterylny, cichy, z białymi ścianami i szelestem papierów – nie przypominał ani pola bitwy, ani końca epoki. Urzędniczka z przylizaną grzywką i głosem bez barwy rzuciła mi „powodzenia w nowym etapie życia”, nie podnosząc wzroku znad dokumentów.

Reklama

Nie czułam nic szczególnego. Może jedynie lekkie napięcie w karku, jak po zbyt długim siedzeniu przy komputerze. Kiedy wróciłam do mieszkania – teraz już „mojego” – nie zrzuciłam butów, nie rozpięłam płaszcza. Po prostu usiadłam i wpatrzyłam się w ścianę.

Na lodówce miałam listę zadań, spisaną kilka tygodni wcześniej: rezerwacja cateringu, zamówienie zespołu, potwierdzenie liczby gości. Wzięłam długopis i zaczęłam odhaczać punkty z chłodną precyzją. Nie chciałam po prostu zakończyć małżeństwa. Ja chciałam to uczcić. Przeżyć jak ceremonię. Zrobić z rozwodu wydarzenie – manifestację nowego początku, odbicie się od dna, wielki powrót do siebie samej. To miało mi pomóc w zaczynaniu od nowa.

Zamówiłam tort z napisem „Wreszcie wolna”, wybrałam sukienkę, która podkreślała każdy centymetr mojej nowo zdobytej niezależności. Powtarzałam te słowa jak zaklęcie: „wreszcie wolna”. Ale kiedy nocą leżałam sama w łóżku, otoczona ciszą tak gęstą, że aż dźwięczała w uszach, czułam coś zupełnie innego niż euforię. To nie był jeszcze ból. Bardziej cień. Rozciągnięty gdzieś między mostkiem a żołądkiem. I nie mówiłam o tym nikomu. Ani przyjaciółce, ani terapeutce, ani samej sobie.

Ktoś przysłał mi drugi tort

Impreza rozwodowa była dokładnie taka, jak ją zaplanowałam – głośna, stylowa, perfekcyjnie dopięta. Mój mały ogród rozświetlały lampki i zimne ognie, w tle grał jazz, a ja błyszczałam w srebrnej sukience z rozcięciem do uda. Przyjaciele wznosili toasty za „nowe życie Ewy”, na zdjęciach łapali moje uśmiechy jak trofea. Byłam aktorką we własnym filmie o odrodzeniu.

– Kochana, wyglądasz jak milion dolarów! – krzyknęła Magda, wręczając mi kieliszek prosecco.

– I właśnie tyle jestem teraz warta! – odpowiedziałam, śmiejąc się głośno.

Wjechał tort. Biały lukier, złoty napis „Wreszcie wolna”. Owacje, błyski aparatów, ja z kieliszkiem w ręku – dokładnie tak to widziałam w głowie. A potem... wjechał drugi tort.

Był mniejszy, prostszy. Biały, z minimalistyczną dekoracją. I z napisem, który zmroził mi krew w żyłach.

– „Gratuluję – teraz już nikt ci nie przeszkodzi w byciu samej” – przeczytałam półgłosem.

Zapadła cisza. Muzyka grała dalej, ale jakby z oddali.

– Co to za żart? – spytał ktoś, śmiejąc się nerwowo.

To wygląda jak poczucie humoru Marka – rzuciłam z udawanym uśmiechem. – Taki prezent od losu.

Nie zjadłam już ani kawałka. W gardle miałam zbyt sucho, by przełknąć. W myślach usłyszałam głos Marka, mojego byłego już męża, jeszcze sprzed kilku miesięcy.

– Ty nie chcesz być z kimś. Ty chcesz być sama, tylko boisz się do tego przyznać.

Zastanawiałam się, co bolało bardziej – że to on wysłał ten tort... czy że może miał rację.

Te słowa we mnie zostały

Rano zastałam dom w stanie jak po bitwie. Kieliszki z odciskami szminek, serpentyny na podłodze, rozsypane konfetti, które przyklejało się do stóp. Nawet muzyka z głośników jeszcze cicho sączyła się w tle – zapomniałam ją wyłączyć. Impreza skończyła się, a ja czułam się jak po weselu bez pana młodego. I bez miłości.

Zebrałam talerze do zlewu, po czym położyłam się na kanapie z kubkiem kawy i wpatrywałam się w sufit. Tort. Ten drugi tort siedział mi w głowie jak drzazga.

Naprawdę myślisz, że to Marek? – zapytała Magda, która przyszła pomóc mi ogarnąć bałagan.

– A kto inny? – wzruszyłam ramionami. – Tylko on znał te słowa. Tylko on miałby odwagę być aż tak... precyzyjny.

– I aż tak podły.

Albo szczery – westchnęłam.

Wieczorem włączyłam muzykę, której słuchaliśmy kiedyś razem. Marek zawsze mówił, że moje milczenie jest „ciepłe”. A potem nagle było „obojętne”.

„Wiesz, co jest najgorsze?” – pomyślałam sobie. – „Że może miał rację. Może ja się po prostu nie nadaję do bycia z kimś. Może lubię siebie tylko wtedy, kiedy jestem sama”.

W telefonie miałam zdjęcia z wczoraj – moje pozowane uśmiechy, ludzie, którzy się śmiali, tort, który był jak ostateczny dowcip z samej siebie. Przesuwałam zdjęcia palcem, aż trafiłam na to jedno – z tortem Marka. Uchwycone idealnie. Stałam przy stole, z zaciśniętymi ustami i spojrzeniem wbitym w napis. Wszystko wyglądało pięknie. Tylko ja już nie byłam pewna, dla kogo to wszystko było.

Miał trochę racji

Zadzwonił wieczorem, kiedy leżałam w wannie, próbując nie myśleć. Nie miałam siły odbierać, ale coś we mnie – głupia ciekawość albo potrzeba zrozumienia – sprawiło, że sięgnęłam po telefon.

To ja – odezwał się, jakbyśmy rozmawiali codziennie. – Nie wiem, czy powinienem… ale chciałem pogadać.

– A jednak zadzwoniłeś – ton miałam suchy jak ręcznik, którego zapomniałam zabrać.

Widziałem zdjęcie tortu. W sieci. Ktoś wrzucił – zawahał się. – Nie był złośliwy. Ten mój. Chciałem tylko…

– Co? Powiedzieć mi, że dobrze sobie radzisz beze mnie?

– Nie. Że może w końcu jesteś sobą. Bez udawania. Bez walki.

– A może po prostu jestem sama. I tyle.

– Ty zawsze uciekałaś od ludzi, Ewa. Ja ci tylko otworzyłem drzwi.

– Może. Ale to ty też je za mną zamknąłeś.

Znowu cisza. Tylko nasze oddechy, trochę nierówne, jakbyśmy biegli przez całe to małżeństwo i teraz właśnie padli na kolana.

Żałujesz? – zapytał w końcu.

– Nie wiem. Chyba nie umiem jeszcze powiedzieć.

– Rozumiem.

Nie powiedział „do widzenia”, nie powiedział „przepraszam”. A ja się nie rozpłakałam. Po prostu odłożyłam telefon, jakby był cięższy niż wcześniej.

Pogodziłam się z tym

Weszłam do kawiarni, bo zaskoczył mnie deszcz. Zimny, wiosenny, ten, który spada nagle i nie pozwala przewidzieć, czy trwa minutę, czy godzinę. Szukałam wolnego stolika, kiedy go zobaczyłam. Siedział sam, z gazetą, której nie czytał. Na chwilę nasze spojrzenia się spotkały.

– Ewa? – powiedział tylko. – Chcesz usiąść?

Nie protestowałam. Wciąż miał ten spokojny ton, który kiedyś mnie koił, a potem doprowadzał do szału.

– Co u ciebie? – zapytał.

– Różnie. A u ciebie?

– Normalnie. Dzień jak każdy inny, poza tym, że właśnie spotkałem byłą żonę.

Zaśmialiśmy się oboje. Chyba pierwszy raz od dawna bez napięcia. Zamówiłam kawę.

– Myślałam, że jak nie zaplanuję każdego dnia po rozwodzie, to się rozpadnę – przyznałam, bawiąc się uszkiem od filiżanki.

A ja się rozpadłem, kiedy przestaliśmy planować wszystko razem – odpowiedział.

Zamilkliśmy na chwilę, wsłuchani w deszcz i w siebie. Nie było złości. Ani żalu. Tylko coś jak nostalgia.

– Wiesz… chyba nigdy się nie znienawidziliśmy – powiedział cicho.

– Nie. Po prostu przestaliśmy się widzieć.

Uśmiechnęliśmy się do siebie jak starzy znajomi. Bez ciężaru wspomnień, bez napięcia „co by było, gdyby”.

– Trzymaj się, Marek.

– Ty też, Ewa.

Wyszłam, kiedy deszcz zelżał. Przez moment czułam się lekka, jakby ta rozmowa coś we mnie domknęła. Nie wszystko. Ale coś.

Cisza już mi nie przeszkadza

Kiedy wróciłam do domu, zapadła ta znajoma cisza. Ale dziś nie była ciężarem. Nie gryzła, nie przytłaczała. Była... jak miękki koc. Przeglądałam w telefonie zdjęcia z imprezy – kolorowe, głośne, pozowane. Spojrzałam na siebie z tamtej nocy – uśmiechniętą, wystylizowaną. Teraz... Nie musiałam już nikomu niczego udowadniać. Ani sobie.

Zaparzyłam herbatę, usiadłam przy stole. Przez uchylone okno słychać było krople uderzające o parapet. Ten sam deszcz, który przypadkiem zaprowadził mnie do Marka. Nie miałam wrażenia, że coś się odwróciło. Raczej, że coś się w końcu dopięło – po cichu, bez fanfar.

Nie wiem, czy chcę być z kimś. Ale wiem, że nie chcę się już ścigać – z innymi, z przeszłością, z oczekiwaniami. Nie muszę już malować uśmiechu na siłę, nie muszę mówić „wreszcie wolna” z zaciśniętym gardłem. Może wolność to nie coś, co się ogłasza. Może to coś, co się po prostu czuje. Nie na scenie. W ciszy.

Ewa, 38 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama