„Zrobiłam jazdę próbną przed kupnem auta, ale zapomniałam przetestować narzeczonego przed ślubem. Miał swoje za uszami”
„Zamrugałam z niedowierzaniem. Nie dlatego, że nie chciałam. Chciałam... Chyba. Powiedziałam tak, dzieciaki piszczały z radości, a koleżanka z pracy pstrykała fotki. Ale w środku coś mnie ścisnęło. To był zaledwie 2 miesiąc znajomości. Nie za szybko?”.

- Redakcja
Każdy dzień zaczynałam od herbaty z imbirem, szybkiego makijażu i szamotaniny z torebką. Potem biegłam do przedszkola, gdzie rządziły farby, śmiech i nieprzewidywalność. Praca z dziećmi była jak terapia – śmieszna, chaotyczna i rozbrajająco szczera. Potrafiły rzucić: „Pani Magdo, ma pani włosy jak mama, kiedy płacze” – i nagle czułam, że coś we mnie pęka. Bo prawda była taka, że uśmiechałam się z przyzwyczajenia. Wieczorami, kiedy wracałam do pustego mieszkania, herbaty nie chciało się już robić.
Mój samochód przypominał bardziej emerytowaną pralkę niż pojazd. Co chwilę coś stukało, odpalał za drugim, a czasem trzecim razem, a szyby otwierały się tylko wtedy, kiedy im się zachciało. Mechanik spojrzał na mnie z mieszaniną litości i rozbawienia:
– Pora się rozstać – powiedział, a ja tylko kiwnęłam głową.
Nie miałam pojęcia o samochodach. Dla mnie miało być kolorowe i mieć radio. Ale zebrałam się w sobie, wydrukowałam z internetu listę dziwnych pytań technicznych i pojechałam do salonu. Ze ściśniętym żołądkiem i duszą na ramieniu.
Nie wiedziałam, że ten dzień odmieni moje życie na zawsze.
To była wyjątkowa jazda próbna
Weszłam do salonu, stąpając ostrożnie, jakby podłoga mogła się pode mną zapaść. W ręce ściskałam kartkę z pytaniami – „Czy samochód ma system Start-Stop?”, „Jaki typ zawieszenia?” – nawet nie wiedziałam, co to znaczy. Czułam się jak oszustka. Jeszcze chwila i ktoś mnie zdemaskuje, że jedyne, co mnie naprawdę obchodzi, to czy fotel kierowcy jest miękki.
I wtedy zderzyłam się z nim. Dosłownie. Wpadłam na mężczyznę wychodzącego z jakiegoś pomieszczenia. Kartka wyleciała mi z ręki i rozsypała się na podłodze razem z moimi notatkami, których już i tak nie zamierzałam użyć.
– Uwaga! – powiedział szybko, łapiąc mnie za ramię, zanim się przewróciłam. – Przepraszam, to moja wina.
Zerknęłam na niego zaskoczona. Krótko przystrzyżone włosy, jasna koszula, uśmiech trochę zbyt szeroki jak na sprzedawcę samochodów. I oczy – niebieskie, uważne.
– Wszystko w porządku – wyjąkałam, zbierając nerwowo kartkę z podłogi.
– Michał. Pracuję tutaj – powiedział, jakby się tłumaczył. – Widzę, że przyszła pani w konkretnym celu.
– Taaak... – przeciągnęłam, patrząc na zmiętą listę. – Chciałabym kupić samochód. Może.
– Może? – uniósł brwi.
– Znaczy… na pewno. Ale nie dzisiaj. Może. – Westchnęłam. – Szczerze mówiąc, nic nie rozumiem z tej listy. Przyszłam, bo mój stary samochód się poddaje i ktoś mądry powiedział, że warto zacząć od salonu. To chyba był zły pomysł.
– Albo bardzo dobry – odpowiedział z uśmiechem. – Zapraszam na jazdę próbną. Zobaczymy, co pani się podoba. A potem pogadamy bez tej kartki.
Wsiadłam do auta z duszą na ramieniu, ale kiedy ruszyliśmy, poczułam coś dziwnego. Nie chodziło o samochód – chodziło o mnie. O to, jak Michał słuchał, kiedy opowiadałam o dzieciach z przedszkola. Jak śmiał się, kiedy mówiłam, że boję się dotykać przycisków, bo wszystko wygląda zbyt nowocześnie. Po powrocie do domu zalałam herbatę, ale nie mogłam się skupić. Kartka z pytaniami leżała obok, zupełnie bezużyteczna. Wpatrywałam się w nią i uśmiechałam sama do siebie. Myślałam o nim. Nie o aucie. O nim.
Zaczynało być aż za dobrze
Dwa dni później znów stałam pod salonem samochodowym. Kartki już nie miałam, ale wymyśliłam pretekst: że niby chcę jeszcze raz zobaczyć wnętrze auta, bo kuzynka ma dziecko, a ja nie wiem, czy fotelik się zmieści. Bzdura, ale brzmiała wiarygodnie.
– Dzień dobry. – Michał pojawił się, jakby mnie wyczuł. – Wróciła pani?
– Tylko na chwilę – rzuciłam. – Chciałam jeszcze raz zobaczyć ten model. W środku.
– Chodźmy – uśmiechnął się.
Otworzył drzwi auta, ja usiadłam i zaczęłam udawać, że analizuję ilość miejsca na nogi. Trochę żałosne, ale trudno.
– Wygodnie? – zapytał z rozbawieniem.
– Lepszy niż moja kanapa – odpowiedziałam, i oboje się zaśmialiśmy.
Kiedy wysiadłam, powiedział nagle:
– Kawy pani nie chce? Niedaleko mają świetną herbatę z imbirem. Wiem, że pani lubi.
Zanim zdążyłam zapytać, dodał:
– Wspomniała pani na jeździe próbnej.
Zgodziłam się. Rozmowa w kawiarni była lekka, naturalna. On opowiadał o przeprowadzce, ja – o przedszkolu. Żartował, że powinien się tam zatrudnić jako pomocnik, skoro tak dobrze dogaduje się z dziećmi. Zaczęliśmy pisać do siebie. Najpierw o autach. Potem o wszystkim. Spędziliśmy razem kilka weekendów. Pokazałam mu przedszkolny festyn. On nauczył mnie zmieniać koło.
Zaczynało być dobrze. Nawet za dobrze.
W środku coś mnie ścisnęło
To było jak scena z filmu. Sala przedszkolna, gwar dzieci, rodzice na warsztatach plastycznych, a Michał klęka przede mną z pierścionkiem z papieru i pyta:
– Magda, chcesz być moją żoną?
Zamrugałam z niedowierzaniem. Nie dlatego, że nie chciałam. Chciałam... Chyba. Powiedziałam „tak”, dzieciaki piszczały z radości, a koleżanka z pracy pstrykała zdjęcia. Ale w środku coś mnie ścisnęło. To był zaledwie drugi miesiąc znajomości. Szybko? Bardzo. Tylko że przy nim wszystko wydawało się takie naturalne. Później coś zaczęło mnie uwierać. Michał unikał tematu swojej przeszłości. Mówił ogólnikami, nie pokazywał mieszkania, w weekendy czasem znikał. Tłumaczył się sprawami rodzinnymi, a ja przytakiwałam – w końcu ludzie mają tajemnice.
Pewnego wieczoru, kiedy siedział u mnie i rozmawiał przez telefon w kuchni, przypadkiem usłyszałam zdanie, które mnie zamroziło:
– Czy ona już wie?
Zamilkł, jakby się zorientował, że jestem blisko. Nie zapytałam. Zaparzyłam herbatę, podałam mu kubek i próbowałam się uśmiechnąć. Ale wiedziałam, że coś jest nie tak. Tylko jeszcze nie wiedziałam co.
Nie dał mi żadnego wyboru
Zbyt długo udawałam, że nie słyszałam tamtego zdania. „Czy ona już wie?” mogło znaczyć cokolwiek. Ale przecież wiedziałam, co słyszałam. I wiedziałam, że nie mogę tego zignorować. Zaczęłam go obserwować. Nie śledzić – jeszcze nie. Ale słuchałam uważniej, dopytywałam niby mimochodem. Pytałam o mieszkanie, o znajomych. A on zawsze miał odpowiedź. Za gładką. Za szybką. Aż pewnego wieczoru nie wytrzymałam. Siedzieliśmy u mnie, jedliśmy kolację, gdy odłożył telefon z miną, której wcześniej nie widziałam. Zrobiło się cicho. Słychać było tylko tykanie zegara na ścianie.
– Michał, powiedz mi prawdę. Kto to był wtedy przez telefon?
Zamarł.
– O czym mówisz?
– „Czy ona już wie?” – powtórzyłam. – W kuchni. Dwa tygodnie temu. Słyszałam.
Spuścił wzrok. I wtedy wiedziałam, że zaraz coś się rozpadnie.
– To była moja była narzeczona – powiedział cicho. – Mieliśmy razem mieszkanie, życie… Zostawiła mnie pół roku temu. Myślałem, że się z tego pozbierałem.
– Czyli? – czułam, że głos mi drży.
– Kontaktujemy się jeszcze czasem. Nie jesteśmy razem. Przysięgam. Ale nie powiedziałem ci o niej, bo... bałem się, że cię stracę. A nie chcę.
Zamarłam. To nie była zdrada. Ale to też nie była prawda. Nie od początku.
– Wiesz, Michał… nie chodzi o nią. Chodzi o to, że nie dałeś mi wyboru. Zbudowaliśmy coś, a ty zostawiłeś w tej konstrukcji dziurę. Zbyt dużą, żeby ją tak po prostu zakryć kwiatkiem.
Zdjęłam pierścionek z palca i położyłam go na stole. Michał patrzył na mnie, jakby właśnie spadał z dachu i jeszcze nie uderzył o ziemię. Wyszłam. Nie trzaskałam drzwiami. Po prostu wyszłam i długo szłam bez celu. Noc była zimna, a ja nie czułam nic – tylko pustkę. Czy byłam naiwna? Czy po prostu zbyt szybko uwierzyłam, że to się może udać?
Poczułam się wreszcie wolna
Przez kilka dni nie odpisywałam. Michał próbował – najpierw dzwonił, potem wysłał wiadomość. Tylko jedną. Bez dramatów.
– Jeśli kiedyś będziesz chciała jeszcze ze mną porozmawiać, wiesz, gdzie mnie znaleźć.
Nie zablokowałam go. Nie skasowałam. Ale też nie odpisałam. Zamiast tego wzięłam urlop i pojechałam do mamy. Siedziałyśmy w ciszy, patrząc na wrześniowy ogród. Opowiedziałam jej wszystko. Nie dała mi rad, nie mówiła, że zasłużył czy nie zasłużył. Po prostu słuchała. A potem przyniosła czekoladę i zapytała:
– Chcesz, żeby wrócił?
Nie odpowiedziałam. Bo nie wiedziałam.
Wróciłam do miasta, zmieniłam hasło do Netflixa, wyrzuciłam resztkę jego perfum, które kiedyś zostawił w mojej łazience. I pewnego ranka wsiadłam w autobus i pojechałam do salonu samochodowego. W środku było chłodno. Recepcjonistka spojrzała na mnie z uśmiechem. Michał był w drugim pomieszczeniu. Widziałam go przez szybę. Wstał, jakby chciał podejść, ale nie zrobił tego. Tylko spojrzał.
– Chciałabym podpisać umowę – powiedziałam do sprzedawczyni. – Na ten niebieski model. Ma być mój. Na mnie. Samą.
Załatwiłam formalności i ruszyłam w stronę wyjścia. Michał wyszedł w tym samym czasie z pokoju. Minęliśmy się przy drzwiach. Spojrzał na mnie, lekko skinął głową. Uśmiechnął się.
– Gratulacje – szepnął.
– Dzięki – odpowiedziałam. – Kazik. Tak się będzie nazywał.
– Pasuje – uśmiechnął się szerzej.
I wtedy pierwszy raz od dawna poczułam coś nowego. Nie ulgę. Nie żal. Wolność.
Odjechałam. Sama. Ale nie samotna.
Nie zawsze jest happy end
Czasem myślę, że to wszystko wydarzyło się komuś innemu. Tamta ja – przedszkolanka z kolorowym swetrem i drżącą kartką z pytaniami – wydaje się tak odległa, jakby żyła w innym świecie. Ale to byłam ja. I to był mój początek. Kazik – mój samochód – wozi mnie codziennie do przedszkola. Dzieciaki się z niego śmieją, pytają, czy to „pan Kazik”, czy „auto Kazik”. Mówię, że jedno i drugie. I że Kazik nigdy się nie spóźnia. Tak jak ja nauczyłam się nie spóźniać na własne życie.
Czasem pytają:
– A pan Michał jeszcze tu przyjdzie? – Uśmiecham się i odpowiadam:
– Może kiedyś.
Ale tak naprawdę wiem, że ta historia miała się wydarzyć nie po to, by się skończyć ślubem czy bajką. Tylko po to, żeby przypomnieć mi, że jeszcze potrafię się zakochać. Że jeszcze coś mnie może zaskoczyć. I że nie wszystko musi się kończyć happy endem, żeby było ważne. Nie szukam już „na zawsze”. Wolę rozdziały. Krótsze, dłuższe, prawdziwe. Ten o miłości z salonu samochodowego był jednym z ważniejszych. Chociaż wróciłam z auta, a nie z mężem – wróciłam z czymś lepszym.
Ze sobą.
Magda, 32 lata
Czytaj także:
- „Matka zawsze chce być w centrum uwagi. Przyćmiła komunię Zuzi, bo zamiast ugryźć się w język, musiała mielić ozorem”
- „Teściowa wbijała mi szpile, a gdy protestowałam, mówiła, że jestem niewdzięczna. To już koniec tej maskarady”
- „Gdy zostałam wdową, mój świat runął w jednej chwili. Jestem dowodem na to, że gdy kochasz, czas wcale nie leczy ran”