Reklama

Zawsze uważałam, że w życiu najważniejsze są dwie rzeczy: porządna ziemia i porządne zasady. Z ziemią sprawa jest prosta – jak się o nią dba, to i ona się odwdzięczy. A zasady? Cóż, te trzeba wypracować samemu. I trzymać się ich, nawet jak inni patrzą z ukosa.

Reklama

Ja mam swoje – może nie modne, może nie z telewizji śniadaniowej, ale sprawdzone. Gotuję tak, jak mnie mama nauczyła, podlewam grządki tak, jak ojciec robił i cieszę się, jak coś urośnie, a nie martwię się, że „za duże” czy „za krzywe”. Bo dla mnie to nie jest wada – to znak, że życie idzie swoim rytmem. A nie pod linijkę. Jednak Zosia – moja synowa – widzi świat trochę inaczej. Ona jest z miasta. Tam wszystko musi być lekkie, jasne i nowoczesne. Jak mówi, „estetyczne”. No cóż, u mnie zamiast estetyki bywa błoto. I kurz. I koperek w zębach. Za to wszystko jest prawdziwe.

Nic do niej nie mam. Dobra dziewczyna, ładna, wykształcona, dba o rodzinę. Tylko że jak się spotkają dwa światy – mój, prosty, a jej – poukładany jak katalog wnętrz – to czasem iskry lecą. Zdarza się, że przyjeżdża do nas z Jackiem na kilka dni. I wtedy zaczyna się delikatne omijanie tematu. O jedzeniu, o pracy, o tym, co „powinno się robić”. Ja swoje wiem, ona swoje wie. Niby wszystko grzecznie, niby z uśmiechem, ale każdy z nas i tak zostaje przy swoim. Nie oczekuję, że polubi wieś taką, jaka jest. Nie musimy się zgadzać na wszystko. Ale jak się wchodzi do czyjegoś domu, to dobrze byłoby, choć spróbować zrozumieć. Nie poprawiać. Nie oceniać. Bo czasem wystarczy jedno słowo, by człowiek poczuł się, jakby jego całe życie było pozbawione sensu.

Tylko wzruszyłam ramionami

W kuchni pachniało zupą ogórkową. Właśnie kończyłam robić mielone, kiedy Zosia wparowała z ogrodu z miną, jakby ją osa użądliła.

– Mamo, widziałaś, co tam się dzieje?! – zawołała z wyrzutem, trzymając w ręku liść sałaty.

No widzę, sałata rośnie. I co z tego? – spojrzałam na nią spod oka.

Ale ona jest pełna robaków! – podsunęła mi liść niemal pod nos.

– A czego się spodziewałaś? Że ci się pokłonią i same wskoczą do miski?

– No ale... w sklepie są czyste!

– Bo w sklepie to ci chemią przelecą, żeby wyglądało jak plastik. A tu masz prawdziwe jedzenie.

Zakręciła się na pięcie, burknęła coś pod nosem i wyszła. Wzruszyłam ramionami. Robaki w sałacie to nie problem – problem to brak wyobraźni. Przecież jak się nie podoba, może sobie jechać do marketu po tę swoją „czystą” zieleninę. Po chwili Jacek wszedł do kuchni, rozejrzał się, jakby szukał niewybuchu.

Co się znowu stało?

Twój skarb się brzydzi sałaty.

– Oj mamo, tylko nie zaczynaj...

Zaczęłam. I wcale nie zamierzałam kończyć.

Uśmiechnęłam się pod nosem

Następnego dnia przed śniadaniem wzięłam koszyk i ruszyłam do ogródka wykopać młode ziemniaki. Ledwo zaczęłam, patrzę – Zosia stoi obok, z kubkiem tej swojej zielonej brei.

– Po co się tak męczysz? – zapytała z troską. – Przecież teraz wszystko można zamówić z dowozem do domu.

– A po co? – parsknęłam.

– Nie, ja tylko... Szkoda pleców. I przecież ziemniaki są tanie. U nas w sklepie worek kosztuje dziesięć złotych.

– Tylko że w sklepie nie rosną na słońcu. Moje ziemniaki przeszły przez ręce, nie przez taśmę produkcyjną.

Zamilkła, ale patrzyła, jakby mnie pierwszy raz widziała.

– Ale ty tak codziennie? W pełnym słońcu?

A ty codziennie pijesz to błoto z glonów?

– To matcha. Z Japonii.

– A ziemniak z Polski. I każdy coś musi mieć.

Wróciłam do kopania, a ona zniknęła w domu. Po chwili słyszę, jak mówi do Jacka w kuchni:

– Ona się naprawdę tym cieszy. Jakby to kopanie w ziemi miało sens.

– Bo ma. Dla niej ma – odpowiedział syn.

Uśmiechnęłam się pod nosem. Bo dla mnie to było całe życie.

Zamrugałam ze zdziwienia

W południe zrobiłam kompot z wiśni. Taki, co to dziecko by wypiło z zachwytem – lekko kwaskowy, pachnący latem. Postawiłam dzbanek na stole. Zosia przyszła w zwiewnej sukience, jakby się wybierała na plażę, nie do obiadu.

Co to za napój? – zapytała podejrzliwie, siadając ostrożnie.

– Kompot. Wiśniowy. Z naszych.

Słodzony? Z cukrem?

– A z czym miałby być?

– Po prostu... nie pijam nic słodzonego. I moje dziecko też nie powinno.

Zamrugałam.

– Filip ma pięć lat. Nie całe życie będzie pił wodę. Niech spróbuje.

Nie chcę, żeby się przyzwyczajał do słodkiego smaku!

– To niech nie oddycha, bo powietrze tu też słodkie od malin.

Mały Filip spojrzał na kompot z ciekawością. Po chwili chwycił kubek i upił łyk.

– Ale to dobre!

Zosia zamarła.

– Mówiłam, że nie pijemy takich rzeczy!

– Ale ja chcę jeszcze!

– No i masz. Zepsułam dziecko – powiedziałam teatralnie, podając mu dokładkę. – Dwa łyki, a już zdemoralizowany.

Zosia wybiegła z kuchni. Jacek westchnął, masując skronie.

– Mamo, nie mogłabyś... no nie wiem, trochę odpuścić?

– Odpuścić? Że co? Że dziecko wypiło kompot? Od tego świat się nie zawali.

Zrobiłam leczo z cukinii

Od rana pracowałam w kuchni. Pokroiłam cebulę, cukinię zebraną prosto z ogródka i paprykę jeszcze ciepłą od słońca. Zrobiłam leczo. Pachniało na cały dom. Wstawiłam gar na stół i zawołałam:

– Obiad!

Synowa przyszła ostatnia. Usiadła, spojrzała do talerza i zmarszczyła nos.

Ta cukinia jest przerośnięta.

– Jest dokładnie taka, jak ma być. Rosła bez chemii.

– Po prostu... czytałam, że młodsze są delikatniejsze. I mniej wodniste.

Zamilkła, ale nie tknęła talerza. Filip jadł ze smakiem, aż mu się uszy trzęsły. Jacek udawał, że nie widzi, jak mu żona przesuwa warzywa po brzegu talerza.

– To może zrób sobie sama obiad, jak taka wybredna jesteś – burknęłam.

– Ja nie chciałam nic mówić, tylko...

– Ale powiedziałaś. A ja nie jestem kucharką na zamówienie. Leczo jest dobre, a że cukinia ma charakter – tym lepiej.

Wstała, odsunęła talerz. Poszła na taras bez słowa. Jacek spojrzał na mnie bezradnie.

– Mamo...

– Zamiast dziękować, krytykuje.

Spojrzała mi prosto w oczy

Następnego dnia upiekłam ciasto z cukinii. Takie, co się rozpływa w ustach i nikt się nie domyśli, co w środku. Pachniało cynamonem i wanilią, wyglądało jak z cukierni. Postawiłam na stole w salonie, nic nie mówiąc. Wieczorem zeszła się cała rodzina. Synowa pojawiła się ze skwaszoną miną. Filip pierwszy podbiegł do stołu.

– Ciasto! – zapiszczał i sięgnął po kawałek. – Mamo, mogę?

Zjedz jeden kawałek, jak ci babcia pozwoli – powiedziała ostrożnie.

– Jedz, wnusiu – uśmiechnęłam się słodko.

Zosia nałożyła kawałek, ale niechętnie. Po chwili uniosła brwi.

To naprawdę dobre. Co to za przepis?

– Cukinia – odpowiedziałam krótko.

– Co?

Cukinia. Ta sama, co wczoraj była „przerośnięta”. Dzisiaj akurat miała dobry dzień i postanowiła nie być „wodnista”.

Zamilkła. Wzięła jeszcze kawałek, już bez komentarza. Jacek uśmiechał się pod nosem.

– Czyli można? – rzuciłam. – Tylko trzeba umieć, a nie tylko wybrzydzać.

Zosia podniosła wzrok i spojrzała mi prosto w oczy.

– To było bardzo sprytne z twojej strony.

Całe życie jestem sprytna. I jeszcze się tego nie wstydzę.

Ciasto zniknęło w mgnieniu oka.

Nikogo nie będę pytała o pozwolenie

Od tamtej akcji z ciastem minęło parę dni. Synowa przestała komentować, co jem i jak gotuję. Zaczęła nawet sama przynosić ogórki z ogródka. Raz przyszedł mały Filip z pytaniem, czy może „pomóc podlewać te... dynie, co są niby cukiniami”. I jak tu się nie roztopić? Zosia nadal pije te swoje zielone koktajle, ale przynajmniej nie patrzy już z litością, gdy stawiam na stół leczo. A ja? Też się trochę ogarnęłam. Nie warczę już na wszystko, co pachnie miastem. Pogodziłam się z tym, że moje dziecko wybrało sobie żonę z innego świata. Świata, w którym sałata musi być bez robaka, a kompot to trucizna.

Jedno wiem na pewno – ja się nie zmienię. Może i jestem złośliwa, może nie mam cierpliwości do ich nowoczesnych fanaberii, ale mam swoje zasady. Nie hoduję warzyw do zdjęć, tylko do jedzenia. I jak już coś robię, to od początku do końca – z ziemią pod paznokciami, z potem na czole. Zosia nigdy tego do końca nie zrozumie, ale przynajmniej, mam nadzieję, już nie będzie próbować mnie naprawiać. Bo ja nie jestem do naprawiania. Ja jestem Maria. Gospodyni. Matka. Teściowa. Kobieta od cukinii i konfitur. A cukinia? Cukinia rośnie dalej. Przerośnięta, gruba, uczciwa. Jak ja.

Maria, 68 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama