„Zrobiłam świąteczną paczkę dla starszej i samotnej sąsiadki. Ze szczęścia nie mogła powstrzymać łez”
„Usiadłam naprzeciwko niej. Piłyśmy kompot, jadłyśmy makowiec, a potem pani Zosia zaczęła mówić o swoim mężu. Że zmarł wiele lat temu i od tamtej pory każde święta spędzała sama”.

- Redakcja
Mieszkam w tym samym bloku od dwunastu lat. Trzecie piętro bez windy, balkon od strony parkingu, za którym zaczyna się wiecznie niedokończony skwerek. Niby nic szczególnego, a jednak zżyłam się z tym miejscem. Nie jest może najpiękniejsze, ale swoje. I nawet te skrzypiące schody mają w sobie coś znajomego. Sąsiedzi się zmieniali. Jedni wyprowadzali się do domów pod miastem, inni umierali. Niektórzy po prostu znikali z dnia na dzień. Została tylko pani Zofia. Widywałam ją codziennie. Aż któregoś dnia przestałam.
– Coś się stało pani Zosi? – zapytałam sąsiadkę z drugiego piętra, taką z tych, co wiedzą wszystko.
– A kto ją tam wie... Nie wychodzi. Podobno chora, ale sama nikogo nie wpuszcza.
Święta zbliżały się wielkimi krokami, a ja coraz częściej myślałam o zamkniętej w czterech ścianach kobiecie.
Nie mogłam tego tak zostawić
Paczka leżała na stole od trzech godzin, a ja wciąż nie mogłam się zdecydować, czy to dobry pomysł. Włożyłam do niej konserwy, herbatę, ciasteczka z cynamonem, które sama upiekłam, ciepłe skarpety i małą świecę zapachową. Długo się wahałam, zanim dodałam kartkę z życzeniami. Zwyczajne: „Spokojnych Świąt, pani Zosiu. Monika z trzeciego piętra”. Tyle.
– Po co się wtrącasz? – zapytałam sama siebie, opierając się o framugę drzwi. – Ona nawet nie daje sobie pomóc. Zaraz ci powie, że nie potrzebuje litości.
A mimo to nie mogłam tego tak zostawić. Coś mi mówiło, że tak trzeba. Że czasem jeden gest potrafi zmienić komuś dzień. Zapukałam. Cicho. A potem drugi raz – głośniej.
– Kto tam? – usłyszałam zza drzwi, głos słaby, zmatowiały.
– Monika, sąsiadka z góry. Przyniosłam świąteczny upominek. Mogę zostawić pod drzwiami?
Zapanowała cisza. Już miałam odejść, gdy klucz zachrobotał w zamku. Drzwi uchyliły się niepewnie.
– Pani Monika? – Zofia spojrzała na mnie przez szparę.
Widać było tylko jedną połowę jej twarzy i sweter z rozciągniętym rękawem.
– Nic wielkiego, proszę się nie bać. To taka mała paczka na święta. Dla pani.
Zrobiła krok w tył, jakby to, co trzymałam w rękach, miało ją oparzyć.
– Nie trzeba było... – wyszeptała.
– Wiem. Tylko że sama chciałam.
I wtedy zobaczyłam łzę, która spłynęła po jej policzku. Wzięła paczkę i zniknęła za drzwiami.
Zrobiło mi się gorąco
Zeszłam do siebie i usiadłam na kanapie. Niby nic wielkiego się nie wydarzyło, ale miałam serce ściśnięte. Telefon zadzwonił po niecałej godzinie.
– Halo? – odebrałam odruchowo, nie patrząc na ekran.
– Pani Moniko... tu Zofia. Z trzeciego piętra. – Jej głos był taki, jakby mówiła przez chusteczkę. – Przepraszam, że tak... ale chciałam podziękować. Pani paczka... to było coś niezwykłego.
– Ojej, naprawdę nie trzeba... Cieszę się, że sprawiłam pani radość... To była tylko taka drobnostka.
– Dla mnie to nie drobnostka. – Usłyszałam szmer, jakby przecierała nos. – Przez trzy lata nikt do mnie z niczym nie przyszedł. Ani z życzeniami, ani nawet z pytaniem, czy czegoś nie potrzeba. A tu nagle... taka paczka.
Zrobiło mi się gorąco.
– Zawsze pani była taka miła. I ta herbatka malinowa, którą kiedyś mi pani dała, jak miałam grypę... Pamiętam do dziś.
– Takie rzeczy się pamięta? – Znowu ten cichy śmiech z nutą zdziwienia. – Myślałam, że jestem już tylko meblem w tej klatce.
– Pani Zosiu, meble nie pieką ciastek – rzuciłam, chcąc rozładować napięcie.
– Pani Moniko, to nie są łzy ze smutku, tylko... ze wzruszenia. Bo ktoś jeszcze o mnie pamięta.
– I będzie pamiętał. – Uśmiechnęłam się. – Wiem, że to tylko święta, ale może... może czasem pani wpadnie na herbatę?
– Może – odpowiedziała cicho.
Zamurowało mnie
Kilka dni później spotkałam ją na klatce. Miała na sobie ciepły płaszcz i czapkę. Zatrzymała się, jakby nie była pewna, czy powinna mnie zaczepić.
– Pani Moniko? – odezwała się niepewnie.
– Dzień dobry, pani Zosiu. – Uśmiechnęłam się szeroko. – Jak się pani dziś czuje?
– Lepiej. Dziwnie... lżej. Jakby ktoś mi otworzył okno po długim śnie – powiedziała i pokiwała głową. – Idę do apteki, niech pani sobie wyobrazi. Pierwszy raz od tygodni.
– Może mogłam pójść za panią?
– Nie. Musiałam sama. Musiałam wyjść. Dla siebie. – Zatrzymała się. – Wie pani... ludzie nie rozumieją ciszy.
– Ciszy?
– Takiej, co zapada w mieszkaniu, gdy już nikt nie dzwoni, nikt nie pyta, czy żyjesz. Na początku to nawet wygodne. Można spać, kiedy się chce. A potem... potem zaczynasz liczyć oddechy, żeby wiedzieć, że jesteś.
Zamurowało mnie. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć.
– Dobrze, że wtedy pani zapukała – dodała cicho.
– Wie pani... to był impuls.
Sąsiadka skinęła głową, a potem, zupełnie niespodziewanie, sięgnęła do torby i podała mi mały pakunek zawinięty w serwetkę.
– To pierniczki. Z przepisu mojej mamy. Robiłam w nocy. Wyszły trochę krzywe.
– Lubię krzywe – uśmiechnęłam się.
Stałyśmy tak przez chwilę, wymieniają uprzejmości. Zanim wyszła z bloku, spojrzała mi w oczy i powiedziała tylko:
– Już się nie boję, że nikt nie będzie pamiętał.
Wzruszyłam się
W sklepach rozbrzmiewały kolędy, w windzie ktoś przykleił migającą lampkę, a u mnie na stole stał stroik, który zrobiłam z gałązek świerku i mandarynek. Pachniało jak w dzieciństwie. W wigilijny poranek ktoś zapukał do moich drzwi. Kiedy otworzyłam, zobaczyłam panią Zosię. W ręku trzymała mały wiklinowy koszyczek przykryty lnianą serwetką.
– Dzień dobry, pani Moniko... Przepraszam, że tak bez zapowiedzi...
– Pani Zosiu! Dzień dobry! – ucieszyłam się szczerze. – Proszę, niech pani wejdzie. Właśnie zaparzyłam wodę na kawę.
– T mam jeszcze dla pani barszcz i uszka. Domowe. Próbowałam przypomnieć sobie smak dzieciństwa.
Wzięłam koszyczek z jej rąk z lekkim zawstydzeniem.
– Ależ nie musiała się pani tak trudzić...
– Nie musiałam, ale chciałam – powiedziała z powagą i popatrzyła na mnie poważnie. – Bo kiedy pani przyniosła mi tamtą paczkę, to... To było jak światełko w mroku.
– Pani Zosiu, bo to nie było z litości. Kiedyś się to robiło częściej.
Sąsiadka uśmiechnęła się blado.
– Tak. A potem przyszła nowoczesność...
Zaprosiłam ją do środka. Usiadła niepewnie. Zaparzyłam herbatę i rozłożyłam na paterze pierniczki. Rozmawiałyśmy. O pogodzie, o śledziach, o tym, jak trudno przebić się przez ciszę, kiedy człowiek zbyt długo w niej siedzi. Wigilia minęła spokojnie. Cicho. Pierwszego dnia Świąt, zapukałam do ani Zosi. Miałam przynieść kawałek makowca, a ona ugotować kompot z suszu. Drzwi otworzyła mi niemal od razu, jakby czekała.
– Jak się pani trzyma? – zapytałam.
– Jak ktoś, kto właśnie dostał drugą szansę. – Uśmiechnęła się i zaprosiła mnie do środka.
Mieszkanie pachniało cynamonem i czymś jeszcze. Stół nakryty był świątecznie – biały obrus, talerze z niebieskim wzorem, dwie świeczki, jedna już trochę wypalona.
– Zawsze nakrywałam dla jednej osoby więcej – powiedziała Zofia, zauważając moje spojrzenie. – Ale dziś... dziś mam dla kogo. – Popatrzyła na mnie z takim ciepłem, że aż mnie zatkało.
Usiadłam naprzeciwko niej. Piłyśmy kompot, jadłyśmy makowiec, a potem pani Zosia zaczęła mówić o swoim mężu. Że zmarł wiele lat temu i od tamtej pory każde święta spędzała sama.
– A teraz... teraz pani zapukała. – Przełknęła ślinę i wyjęła z kieszeni chusteczkę. – Wie pani, co sobie pomyślałam, kiedy otworzyłam paczkę? Że może to pomyłka. Że nie dla mnie. Jak przeczytałam kartkę... to pierwszy raz od lat się rozpłakałam. I to nie ze smutku. Tylko... ze zwykłej ludzkiej radości.
– To nie był przypadek – powiedziałam. – To było serce. A serce się nie myli.
– I niech pani nigdy nie przestaje pukać do ludzi, pani Moniko.
Kierowałam się sercem
Minął już ponad rok, odkąd przyniosłam jej tamtą paczkę. Teraz co sobotę pijemy razem herbatę – raz u mnie, raz u niej. Czasem układamy pasjanse, czasem tylko siedzimy w milczeniu. To już nie jest ta sama cisza, o której mówiła kiedyś. To jest cisza, w której nie trzeba nic mówić, żeby być razem. Kiedyś pani Zosia powiedziała:
– Pani nie wie, jak to jest, kiedy człowiek nie ma już nikogo. A potem nagle ktoś... puk-puk. I wszystko się zmienia.
– Bo wszystko zaczyna się od puk-puk – odpowiedziałam.
Zofia odłożyła wtedy herbatę i spojrzała na mnie tak, jakby zobaczyła coś więcej niż sąsiadkę.
– Wie pani, kiedy ludzie odchodzą, człowiek myśli, że już nic nie zostało. Nieprawda. I wystarczy, że ktoś do nich zapuka.
Zbliżały się kolejne święta. Zrobiłyśmy razem nową paczkę. Włożyłam to torby: herbatę jaśminową, pierniczki z lukrem, a nawet wełniane rękawiczki.
– Dla kogo tym razem? – zapytała.
– Dla pani Jadzi z końca korytarza. Podobno też nikogo nie ma.
– No to puk-puk – powiedziała i razem zaniosłyśmy paczkę pod kolejne drzwi.
Czasem trzeba tylko raz zapukać, żeby ktoś znowu zaczął żyć.
Monika, 38 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Weekend z mężem w luksusowym hotelu miał ożywić nasz związek. Gdy ja smacznie spałam, on wymykał się nocą do kochanki”
- „Cały adwent czekałam na odwiedziny syna, a on tylko zadzwonił. Święta dla starych ludzi to czas smutku i zwątpienia”
- „W Wigilię odkryłam sekret brata. Musiałam zdecydować, czy ujawnić prawdę jego żonie, czy milczeć”