Reklama

Spacer z Dżezem to był nie tylko mój wieczorny obowiązek, ale i ogromna przyjemność. Kiedy dochodziła dziewiętnasta, mój pies, chociaż przecież nie zna się na zegarku, już stał przy drzwiach i czekał. Brałam smycz tylko pro forma, chowając ją do kieszeni, bo Dżez zawsze grzecznie chodził przy nodze. Mieliśmy oboje swoją ulubioną trasę. Szliśmy do końca osiedlowej uliczki i przez dziurę w płocie okalającym teren wychodziliśmy na pola rozciągające się za osiedlem. Kiedyś pewnie i tutaj powstaną bloki, ale na razie rosły tu chaszcze, w których Dżez z upodobaniem buszował.

Reklama

Nie bałam się z nim tutaj chodzić nawet po ciemku, bo nie chciałbym być w skórze człowieka, który by mnie zaatakował, gdy Dżez jest ze mną. Mój pies to mieszaniec owczarka niemieckiego i dobermana. Odziedziczył najlepsze cechy tych ras – odwagę, waleczność i opiekuńczość. Czułam się z nim bezpieczna.

Kiedy przeszłam przez płot, ruszyłam utratą ścieżką, którą wydeptali także inni spacerowicze z psami. Mróz zaczynał być coraz większy, co się czuło szczególnie na otwartej przestrzeni. Nasunęłam na głowę kaptur kurtki, aby się szczelniej osłonić przed wiatrem i chłodem.
Za długo to sobie dzisiaj nie pospacerujemy, bo zamarznę – pomyślałam. Dżez najwyraźniej także nie miał za wielkiej ochoty na spacerowanie na tym mrozie, bo trzymał się dość blisko mnie, chociaż przecież ma grube futro. Nagle jednak postawił uszy i zaczął nasłuchiwać, a potem węszyć.

Pewnie wyczuł jakiegoś zająca – zaniepokoiłam się. W tych krzakach bardzo często kryły się zające i już raz tak miałam, że Dżez poszedł mi za jednym z nich bez opamiętania. Ledwo go wtedy złapałam. Powinnam wziąć go na smycz – pomyślałam i sięgnęłam do kieszeni, ale smyczy tam nie było. Czy wypadła mi podczas przechodzenia przez dziurę w płocie, czy jednak nie wzięłam jej z domu, co mi się czasami zdarzało? Nie miałam pojęcia. Ale fakt był faktem, nie miałam jej przy sobie.

Zanim pomyślałam, co w tej sytuacji powinnam zrobić, i zanim złapałam Dżeza za obrożę, mój pies warknął, a potem skoczył w krzaki. Nie pobiegł jednak daleko, tylko zatrzymał się o kilka metrów ode mnie przy jakimś kształcie ciemniejącym na śniegu. Widziałam go wyraźnie w poświacie księżyca.

Zobacz także

Leżący zostawił ślad pary na ekranie. A więc żył!

Dzik! – to było pierwsze, co mi przyszło do głowy. Strach wbił mnie w ziemię. Dziki były niebezpieczne. Podchodziły tak blisko osiedla, bo uwielbiały buszować w śmietnikach. Już dawno coś się stało z ich instynktem samozachowawczym, w ogóle nie bały się ludzi. Za to ludzie bali się ich, bo potrafiły zaatakować, jeśli uznały, że ktoś naruszył ich terytorium. Nie dalej jak miesiąc temu moja sąsiadka uciekała przed dzikiem. Była potem tak wzburzona, że trzeba było do niej wezwać pogotowie, bo tak skakało jej ciśnienie.

W pierwszym odruchu chciałam więc uciekać. Ale w drugim… Przecież gdyby to był dzik, to Dżez by się nie zachowywał tak spokojnie. Dostałby szału i by go obskakiwał. A tymczasem mój pies stał nad tym kształtem i patrzył w moją stronę, jakby na coś czekał.
Może to martwe zwierzę? Kształt się nie ruszał… Ale nie, przecież zdechłego dzika Dżez także by wściekle obszczekał.

– Dżez! – próbowałam przywołać psa, ale mnie zignorował. Tylko podniósł łeb, a potem znowu go opuścił, wpatrując się w kształt. Nagle szczeknął. Ale raz. Jakby mnie wołał.

Nie chciałam jednak tam podchodzić, nogi miałam jak z waty. Było ciemno i nie wiedziałam, co tam na mnie czeka. Na szczęście przypomniałam sobie, że w smartfonie mam latarkę. Wyjęłam telefon i włączyłam tę funkcję. Dioda zaświeciła jasnym światłem i z mniejszym lękiem podeszłam do ciemnego kształtu.

– Mój Boże! – z mojego gardła mimowolnie wydobył się jęk. To był człowiek. Starszy mężczyzna w wełnianym płaszczu. Nie wyglądał na lumpa ani pijaka. A jeśli nawet, to przecież, do diabła, nie mogłam pozwolić mu tutaj zamarznąć. Bo to niechybnie by się stało, gdyby został na śniegu.

O ile w ogóle jeszcze żył…

Opanowując drżenie kolan, podsunęłam pod jego usta ekran telefonu. Widziałam kiedyś na filmie, że robi się to lusterkiem, ale go nie miałam. Leżący zostawił ślad pary na ekranie. A więc żył! Natychmiast zadzwoniłam po pogotowie. Poinstruowali mnie, że powinnam wybudzić mężczyznę i nakłonić go do wstania, zanim przyjadą.

– Proszę pana! Proszę pana! – zaczęłam go lekko szarpać, potem mocniej, ale nic z tego. Był nadal nieprzytomny, chociaż się poruszył. Prawie się popłakałam, a wtedy mój pies zrobił coś niesamowitego – położył się obok tego człowieka i zaczął go ogrzewać własnym ciałem!

Po kwadransie zobaczyłam światła karetki, przedzierającej się przez pole. Zaczęłam do nich machać. Zatrzymali się i po szybkiej akcji zmarznięty mężczyzna znalazł się na noszach. Zabrali go. Kiedy wróciłam do domu, byłam roztrzęsiona, ale po godzinie zadzwoniłam do szpitala. Przedstawiłam się, że to ja wezwałam karetkę. Dyżurna powiedziała mi, że starszemu panu nie zagraża niebezpieczeństwo, chociaż był wyziębiony.

Zostawiłam numer telefonu i nazwisko z prośbą, aby mu je przekazali, gdy się ocknie. Następnego dnia zadzwoniła do mnie jakaś kobieta. Okazało się, że jego córka. Długo dziękowała mi za to, co zrobiłam dla jej ojca, który podobno potknął się podczas spaceru, przewrócił, uderzył w głowę i stracił przytomność.

– Gdyby nie pani, to nawet nie chcę myśleć, co by się stało – powiedziała wzruszona.

Reklama

– Gdyby nie Dżez – sprostowałam, patrząc z dumą na swojego psa.

Reklama
Reklama
Reklama