„Zwykły spacer nad morzem zamienił się w historię przygodową. Niestety to ja byłam główną bohaterką”
„Podeszłam więc do córki i wzięłam ją za rękę. Florek szalał i kiedy starałam się go pochwycić, chyba przeraził się mojego gwałtownego gestu, bo… dziabnął mnie w dłoń!”.

- Zuzanna, 34 lata
Nie zapomnę tego urlopu
– Mamo, jaki ślicznyyyy! – zapiszczała Asia, kiedy tylko zobaczyła pieska.
Podbiegł do niej, merdając ogonkiem, jak wysiadła z samochodu na parkingu przed pensjonatem, w którym mieliśmy spędzić wakacje. Taka mała, zabawna kuleczka.
– Mogę go pogłaskać? – zapytała.
– Kochanie, to obcy piesek, lepiej go nie dotykać – ostrzegłam jak zwykle córkę.
Od małego uczyłam ją, że chociaż kocha zwierzęta, one nie muszą tego wiedzieć ani akceptować. York jednak nie dawał za wygraną, obskakiwał ją radośnie. Po chwili z pensjonatu wyszła jego pani, która stwierdziła:
– On nie gryzie, można go pogłaskać.
Od tej chwili Florek stał się najlepszym przyjacielem Joasi, wszędzie chcieli chodzić razem. Pani Kasia nie miała nic przeciwko temu. Dobiegała siedemdziesiątki i nie zawsze wystarczało jej siły na długie spacery z psem.
– A Florek to istne żywe srebro! Przemieszcza się z prędkością światła! – śmiała się. – Ja bym go sobie nie kupiła, dały mi go dzieci, bo uznały, że po śmierci męża czuję się samotna.
Pozwalała nam zabierać Florka na dłuższe spacery po promenadzie. Piesek był zresztą grzeczny i nie sprawiał większych kłopotów.
Stanęłam w jego obronie
Tamtego dnia także ładnie bawił się z Joasią na trawniku, kiedy podszedł tamten obcy pies. Był duży i Florek się go przestraszył. Zamarł, a potem zaczął go obszczekiwać. Nie chciałam, aby Joasia stała blisko tamtego psa, tym bardziej że nigdzie nie widziałam właściciela. Podeszłam więc do córki i wzięłam ją za rękę. Florek szalał i kiedy starałam się go pochwycić, chyba przeraził się mojego gwałtownego gestu, bo… dziabnął mnie w dłoń!
– O matko! – krzyknęłam ze strachu i, nie ukrywam, z bólu, bo piesek miał wprawdzie ząbki niewielkie, ale ostre jak igiełki.
– Mamusiu! – krzyknęła zszokowana Joasia, gdy na mojej dłoni pojawiła się krew.
– Nic mi nie będzie, kochanie. To nawet nie boli – skłamałam.
Wróciłam do pensjonatu z ręką owiniętą apaszką i z Florkiem na smyczy oraz zdenerwowaną Asią, która od razu zameldowała pani Kasi, że jej pupil pogryzł mamę.
– Naprawdę? Mój Boże, bardzo panią przepraszam! – przejęła się pani Kasia. – On staje się bojowy, gdy się boi. Oczywiście, zaraz pokażę jego książeczkę zdrowia. Wszystkie szczepienia są aktualne.
Na szczęście! Być może nawet zlekceważyłabym to ugryzienie, gdyby nie mój mąż.
– Skarbie, powinnaś pójść do lekarza! – uparł się. – Moja kuzynka kiedyś zaniedbała takie niby niewielkie ugryzienie i miała potem kłopoty zdrowotne. Lepiej iść niepotrzebnie niż ryzykować. Zdrowie jest tylko jedno.
To był jakiś żart
Poszłam zatem do przychodni. Lekarka, która mnie przyjęła, fachowo oczyściła i zabezpieczyła ranę.
– Kiedy ostatni raz była pani szczepiona przeciwko tężcowi? – zapytała.
– Nie mam pojęcia… – wybąkałam.
– Wcześniej niż pięć lat temu?
– Zdecydowanie tak – tego byłam pewna, od lat przecież nie byłam na nic szczepiona.
– W takim razie musimy podać szczepionkę. Proszę ją kupić w aptece i przyjść do naszego gabinetu pielęgniarskiego. Zastrzyk trzeba zrobić w ciągu ośmiu godzin od ugryzienia.
– To chyba żaden problem – uśmiechnęłam się, bo wiedziałam, że w tym niewielkim nadmorskim miasteczku są aż cztery apteki.
– No nie wiem… – odparła z dziwną miną, ale nie dało mi to wtedy do myślenia.
Poszłam z receptą do najbliższej apteki, przekonana, że zaraz wrócę do przychodni ze szczepionką.
– Nie mamy na stanie… Ale mogę ją dla pani zamówić, będzie na jutro – powiedziała farmaceutka.
– Jak to: na jutro? – zdenerwowałam się. – Ja ją potrzebuję na już!
– Ale nie mam! – rozłożyła ręce.
– Jak to możliwe? Przecież są wakacje, pełno w mieście obcych psów – pytałam zaskoczona.
– To kłopotliwe, czasem są przerwy w dostawie prądu. A poza tym…
– A poza tym to kremy, balsamy, suplementy diety, podpaski i lizaki dla dzieci lepiej się sprzedają – podsumowałam, rozglądając się po gablotach.
Wszędzie tego szukałam
„Gdzie ja trafiłam? Czy to na pewno apteka, czy może raczej sklep z kosmetykami?” – pomyślałam, z trudem hamując złość.
W kolejnej aptece jednak nie było lepiej. A właściwie było tak samo. Na półkach leki na przeziębienie i przeciwbólowe, a poza tym same suplementy diety, witaminy i… kosmetyki. Anatoksyny ani śladu. Do trzeciej apteki pojechałam bez większych nadziei – i faktycznie nie dostałam leku, w czwartej było to samo. Widmo choroby stanęło mi przed oczami.
Nareszcie zrozumiałam, dlaczego lekarka patrzyła na mnie powątpiewająco. Pewnie wiedziała, czego się spodziewać, bo miała więcej takich przypadków. Lek znalazł mi mąż w większym mieście, oddalonym o pięćdziesiąt kilometrów od kurortu. Na szczęście wrócił z nim, zanim zamknięto przychodnię i przed upływem ośmiu godzin od ugryzienia. A ja zastanawiam się, co by było, gdybyśmy nie mieli samochodu.