Reklama

Słyszałem o pamiętniku dziadka, ale ojciec nigdy nie chciał mi go pokazać. Powtarzał, że to przeszłość, i nie ma co rozdrapywać starych ran.

Reklama

To był stały tekst ojca, gdy pytałem o dziadkową przeszłość. Musiała być chlubna, gdyż w jednej z książek o powstaniu warszawskim trafiłem na imię i nazwisko dziadka, który walczył na barykadzie na Mokotowie. Dlaczego ojciec nie chciał, żebym dowiedział się czegoś więcej? Czyżby coś było nie tak?

Pewnego dnia spytałem o to wprost:

– Czy dziadek był zdrajcą? – widząc nierozumiejące spojrzenie ojca dodałem: – Może okłamał przyjaciół, sprzedał ich, zakapował, był „szmalcownikiem”…? Nie wiem, o co pytać. Ale coś musiało być nie tak, skoro nie chcesz mi nic powiedzieć.

– Nie, twój dziadek nie był zdrajcą. A to, że tak nazywały go władze komunistyczne, nie ma żadnego znaczenia. Mogę cię zapewnić, że był uczciwym człowiekiem.

Zobacz także

Tylko tyle.

– Dlaczego ojciec nie chce o tym ze mną mówić? – spytałem mamę.

– Ma swoje powody, o których pewnego dnia się dowiesz.

– Ty o nich wiesz?

Mama kiwnęła głową. Popatrzyłem na nią z pretensją, ale ona tylko pocałowała mnie w czoło i wysłała do lekcji.

Pewnego dnia ojca zabrało pogotowie

Miał atak serca. Wybudził się, ale lekarze dawali mu tylko kilka dni życia. Stałem z mamą przy jego łóżku i szukałem słów, które złagodziłyby strach wyzierający z jego spojrzenia. W pewnej chwili tata jakby sobie o czymś przypomniał.

Przez lata kilka razy pytałeś mnie o dziadkowy pamiętnik – usłyszałem jego słaby głos. – Znajdziesz go w moim biurku. W portfelu na wierzchu jest klucz do szuflady. To szesnastokartkowy zeszyt.

Ojciec umarł, a ja przed jego biurkiem stanąłem dopiero kilka tygodni później. Wyjąłem ze skórzanego portfela klucz, który pasował do zamka szuflady. Kiedy go przekręcałem, przez sekundę zastanowiłem się, czy przypadkiem nie wyzwolę jakichś demonów przeszłości. Ale ciekawość była większa niż lęk. Poza tym, powiedziałem sobie, tata sam dał mi pozwolenie.

W szufladzie znalazłem obłożony w ceratową okładkę szesnastokartkowy zeszyt w kratkę. Był już pożółkły. Usiadłem, włączyłem lampkę i odchyliłem okładkę.

„Nazywam się Daniel. Nie chcę pisać o swojej wojennej przeszłości. Przeszedłem ją z podniesioną głową i moja ojczyzna jest z pewnością ze mnie dumna. Zamierzam opowiedzieć o mrocznych latach, które nadeszły potem. […] Pewnego dnia nad ranem do naszego domu zastukała milicja. Nie pokazali żadnych nakazów, wyprowadzili mnie, wsadzili do więziennej suki i zawieźli do aresztu na Rakowieckiej. Nawet w czasie wojny, gdzie obok mnie na barykadzie ginęli przyjaciele, nie przeżyłem takiego horroru jak w tamtym miejscu. W dzień i w nocy słyszałem jęki dręczonych ludzi. Rosły we mnie strach i gniew jednocześnie.

Jednak strach okazał się wtedy większy.

Wrzucono mnie do celi z czterema mężczyznami. Byłem w ich gronie najmłodszy.

Tych czterech co rano wyciągano z celi, a po południu wrzucano do niej niczym bezwładne worki. Za każdym razem widziałem na ich ciałach coraz to nowe obrażenia, wybite zęby, przypaloną skórę, wyrwane paznokcie. W końcu przestali wracać, jeden po drugim. No i pewnego dnia zostałem w celi z najstarszym, siwym mężczyzną. Nie wiem, jak wyglądał, gdyż miał zapuchniętą i posiniaczoną twarz. Powiedział mi, że jego trzech kolegów na pewno rozwalono. Takiego właśnie użył słowa: „rozwalono”.

– Na mnie niedługo też przyjdzie pora – wyszeptał. – Każdy, kto tu trafia, przekazuje kolejnym nazwisko drania, który nas katuje. Dokładnie zapamiętaj jego personalia i podaj innym: Ligiusz K. Powtórz.

– Ligiusz K

– Niech pamięć o tym draniu nie zginie. Jak będziesz pewien, że niedługo cię rozwalą, przekaż to imię innym. Może któryś wyjdzie stąd żywy. Wtedy jego obowiązkiem będzie odpłacić za naszą krzywdę. Będziesz pamiętał, żołnierzu? – wycharczał głośno.

Babcia Ania była psychiatrą, udzieliła mu pewnej rady

Tydzień później wyrzucono mnie za bramę aresztu równie niespodziewanie, jak do niego wrzucono. Nie wiedziałem, dlaczego mnie aresztowano, i nie wiedziałem, dlaczego zwolniono. Nie dopytywałem się, bo to byłoby drażnienie licha. Potem dowiedziałem się, że takich jak ja było więcej – ofiar pomyłek biurokratów. I tak miałem sporo szczęścia, bo niektórzy nie wychodzili stąd zdrowi. Lub żywi.

Uciekłem z tamtego miejsca, jakby goniła mnie sfora wściekłych psów. Choć starałem się o wszystkim zapomnieć, co noc słyszałem krzyki i jęki katowanych ludzi. Bałem się zamknąć oczy, żeby znowu nie powróciły tamten strach i bezsilność. A najgorszy był mdlący lęk, że znowu mogą po mnie przyjść, i tym razem rodzice również nie dowiedzą się, gdzie mnie trzymają i gdzie zostanę pochowany.

Przeżyłem tak aż do 1955 roku. Wtedy coś w kraju zaczęło się zmieniać, ludzie wierzyli, że na lepsze. Ale potem okazało się, że to były jedynie złudne nadzieje. Jednak nie o tym chcę opowiedzieć…

Pewnego dnia, gdy wracałem do domu nad ranem z trzeciej zmiany, z mroku jednej z bram wyszedł jakiś mężczyzna. Wiatr gwizdał, było ciemno i zimno. Sądziłem, że to pijak, gdyż chwiał się i zataczał. Już miałem go wyminąć, gdy nieoczekiwanie wszedł w światło rzucane przez pobliską latarnię. Zobaczyłem wówczas fioletowo-siną, napuchniętą twarz mężczyzny, z którym siedziałem w jednej celi. A przecież został rozwalony, wiedziałem to!

Sekundę potem usłyszałem jego bolesny jęk: „Będziesz pamiętał, żołnierzu?”. Krzyknąłem przerażony i odbiegłem kilka kroków. Potem zatrzymałem się i odwróciłem. Ulica za mną była pusta.

Jednak przeszłość wróciła i nie dawała mi spokoju. Zacząłem zbierać informacje o Ligiuszu K.

Robiłem to dyskretnie przez następne dziesięć lat. Informacje, które zgromadziłem od żyjących kolegów, a ci od tych, którzy przetrwali katownie, gdzie ten łotr ich dręczył, były przerażające. Nie ukrywam, nie chciałem się tym zajmować. Czułem wstręt i odrazę do takich ludzi, a jednocześnie bałem się bezpieki, która czekała tylko na pretekst, żeby załatwić takich jak ja, niepewnych obywateli z akowskim rodowodem.

Kiedy jednak przestawałem szukać K., budziłem się w nocy

Widziałem wówczas stojącą w ciemnym pokoju zjawę i słyszałem jej cichy jękliwy szept: „Będziesz pamiętał, żołnierzu?”.

Po dwunastu latach poszukiwań znalazłem tego drania i ustaliłem długą listę jego przewin. Potem nadszedł czas na podjęcie decyzji – co teraz? Zjawa chciała, żebym go ukarał. Jak? Jeśli go zabiję, nie wywinę się. Bałem się o żonę i dzieci… Wyrzucam to sobie do dzisiaj, gdyż jestem świadom tego, że w tamtych dniach stchórzyłem. Śmiałem się na barykadzie, gdy strzelali do nas Niemcy, a przestraszyłem się tego, że znowu mogę trafić do kazamatów, które cudem opuściłem. Tak więc zapaliłem panu Bogu świecę, a diabłu ogarek… Otóż żona, która wiedziała, co robię, wskazała mi sposób, jak wywinąć się z tej sytuacji.

– Nie masz szans wykonać wyroku – powiedziała Ania. – Bezpieka to potężny i straszliwy wróg.

– Mam dość zjawy, wykańcza mnie.

– Duchy nie istnieją, kochany. To twoja podświadomość. Musisz ją przekonać, że zrobiłeś to, czego od ciebie oczekuje.

– Jak? – zupełnie nie rozumiałem, o co chodzi mojej żonie, psychiatrze z zawodu.

Skoro odzywa się do ciebie poprzez paranormalne symbole, musisz ją nakarmić czymś podobnym. I Ania powiedziała mi, co mam zrobić.

Tak więc pewnego dnia stanąłem pod domem kata. Wyszedł na ulicę – rumiany staruszek, wspierając się laską, szedł sobie i pogwizdywał pod nosem. Najwyraźniej był zadowolony z życia i pewien własnej bezkarności. Wszedłem za nim do tramwaju i w tłoku zdjąłem z jego kołnierza kilka jego siwych włosów.

W domu wykonałem z prawdziwego pszczelego wosku figurkę, w którą wtopiłem włosy starca. Następnej księżycowej nocy przebiłem długimi szpilami oba ramiona figury i kolejnymi dwoma kolana. Następnie pozostawiłem figurę w świetle księżyca, który właśnie był w pełni. Po miesiącu wrzuciłem figurę do pieca i patrzyłem, jak wosk powoli rozpuszcza się na drgającym purpurą żarze.

Od tego czasu zjawa mężczyzny, którego spotkałem w celi, już nigdy mi się nie ukazała. A o to przecież chodziło. Czyli żona miała rację – moja podświadomość uwierzyła, że spełniłem obietnicę daną na Rakowieckiej towarzyszowi w celi.

Reklama

Jakiś czas później przez przypadek przechodziłem pod domem K. Na murze zobaczyłem przyklejoną klepsydrę z jego nazwiskiem. Stanąłem jak wryty. Sprawdziłem datę – zmarł dokładnie tego dnia, gdy wrzuciłem figurkę do ognia.

Reklama
Reklama
Reklama