Reklama

To były błędy młodości

Gdyby nie ten cholerny notes, pewnie dziś opływałbym w dostatki i nie miał na koncie trzech lat w więzieniu. No ale cóż – jednym się udaje przekręt, innym nie. Wszystko zależy od szczęścia. Mnie go po prostu zabrakło i teraz muszę wszystko zaczynać od początku… Nie, nie, odsiadki mam dość i myślę, że zajmę się czymś całkiem legalnym. Mam przecież praktykę, może będę pomagał w wynajmowaniu kwater prywatnych w atrakcyjnych urlopowych miejscowościach. Takie biuro pośrednictwa. To może być nawet niezły i uczciwy biznes. Tylko że wymaga pracy.

Reklama

Kiedy człowiek młody, to i głupi. Marzy mu się szybki zarobek i duża kasa bez wysiłku. Mnie akurat, niestety, nie wyszło. Miałem 25 lat, kilka niedokończonych kierunków za sobą, jakieś kursy, w tym językowy (na szczęście zakończony certyfikatem), poza tym sprawne ręce
i niezłe gadane oraz wyćwiczone na siłowni ciało. Miałem też genialny plan, bazujący na zasadzie: cztery miesiące wypoczynku i osiem słodkiego lenistwa. Moim „miejscem pracy” były miejscowości wypoczynkowe… Przyjeżdżałem do takiego turystycznego miasta w sezonie i zaglądałem do pierwszego napotkanego ośrodka.

Umiałem robić wszystko

Najpierw ucinałem sobie pogawędkę z barmanem, pytając, kogo w tym gorącym sezonie turystycznym brakuje, bo szukam pracy. Jeśli brakowało hydraulika – byłem gotów na usługi, twierdząc, że jestem po dobrej szkole rzemieślniczej i praktyce w jakimś tam wielkim przedsiębiorstwie. Kiedy ktoś zapytał o dyplom, mówiłem, że właśnie wysłałem do domu mejl z prośbą o przesłanie dokumentów. Jeśli była gwałtowna potrzeba, nikt nie zwracał uwagi na ich brak, tylko kazał natychmiast reperować to, co było konieczne, żeby tylko pensjonariusze nie narzekali. To samo było z elektrykiem. Na szczęście umiałem zrobić to i owo, a już dobre wrażenie to na luzie.

Kiedy trzeba było kogoś do prowadzenia działalności kulturalnej na turnusie, zgłaszałem się jeszcze chętniej, bo w tej branży miałem akurat papiery ukończenia kursów. A ponieważ, jak wspominałem, angielskim władam perfekt (kurs plus „konwersacje”… na budowach w Anglii), za tłumacza też mogłem robić. Człowiek – orkiestra. Nie mogłem więc pozwolić, by te wszystkie moje naturalne zdolności zostały zaprzepaszczone. Wystarczyła odrobina kreatywności, a tej, jako Wodnik, miałem dość.

Byłem przystojnym Wodnikiem, a sezonowa praca nie była dobrze płatna, ale i niezbyt obciążająca – wieczorami wracałem do punktu wyjścia, czyli do baru, pilnie bacząc, czy jakaś samotna kobieta nie potrzebuje wsparcia duchowego. Z reguły po wsparciu duchowym następowało wsparcie fizyczne, rano zaś, wychodząc wcześnie, żeby zdążyć do pracy zasadniczej, odbierałem wsparcie finansowe. To samo powtarzałem w sezonie zimowym i wychodziłem na swoje, prowadząc sympatyczny tryb życia. Całkiem legalny.

Zobacz także

Chciałem robić coś na własną rękę

Jednak wiadomo, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. I to z reguły gubi każdego. Kiedy tak wędrowałem po sanatoriach i pensjonatach zauważyłem, że przecież jest jeszcze jeden segment działalności turystyczno-wypoczynkowej: prywatne kwatery, które w sezonie oczekują na turystów. Czasami kwatery o świetnym standardzie. Ktoś wyjeżdża na miesiąc w lepsze, europejskie czy światowe miejsca, na które go stać, a mieszkanie wynajmuje, biorąc pieniądze, które ten wyjazd w jakiejś części pokrywają.

Przed następnym sezonem obdzwoniłem wiele takich kwater i biur pośrednictwa, za każdym razem podając się za kogoś innego. Grymasiłem, że daleko od morza, że za wysoko, za małe pokoje i takie tam. Wtrącałem przy tym różne obcojęzyczne słówka, chcąc sprawić wrażenie, że jestem gość ze świata, z klasą i pieniędzmi. Adresy zapisywałem sobie w notesie, potem dodawałem daty.

Zanim jednak taką kwaterę sobie wybrałem, musiałem ją obejrzeć, czy warto się w niej zatrzymać. Odwiedzałem więc potencjalne miejsca mojego „urlopu”, czasami po prostu przedstawiając się, że chciałem wynająć ten lokal, czasami przepytując dozorcę, który za pomocą jednego banknotu, dzielił się ze mną swoją wiedzą o lokatorach. Czasami wchodziłem „na chama” z torbą pełną narzędzi i mówiłem, że były sygnały, że licznik elektryczny przekłamuje wskazania, że gaz się gdzieś w tej okolicy ulatnia i muszę to pomierzyć, albo że sprawdzam łącza telefoniczne. Pomysłów miałem dużo.

Zawsze wolałem domki jednorodzinne, bo to określało standard życia właścicieli oraz sugerowało, że dysponują i gotówką, i może innymi ciekawymi, godnymi mojej uwagi gadżetami. Jeśli domek wart był zachodu – wędrował do notesu. Następnego roku przyjeżdżałem do tej samej miejscowości, potwierdzając wcześniej, czy pod tym adresem dom jest do wynajęcia, po czym podjeżdżałem, jako przyszły lokator. Oczywiście wcześniej zapuszczałem brodę lub wąsy, zmieniałem fryzurę, żeby nikt mnie nie rozpoznał, nie skapował, że byłem tu w zeszłym roku jako hydraulik, facet z gazowni czy zwykły turysta.

Ułożyłem w głowie cały plan

Mój kumpel jest kierowcą w ambasadzie, więc czasem podwoził mnie do takiego domu, nie pytając po co, a ja go w nic nie wtajemniczałem. Żeby nie miał ewentualnych przykrości. Podjeżdżałem więc wozem ze znakami CC (korpus konsularny) i chorągiewką na antenie, wchodziłem do domku, kłaniałem się właścicielom, zamienialiśmy parę słów, ja czasem podrzucałem jakieś zagraniczne słówka i zmieniałem akcent, udając cudzoziemca.
Zawsze wtedy słyszałem:

– Jak pan świetnie mówi po polsku…

– Moja babka była Polką – odpowiadałem wówczas z uśmiechem.

Wyciągałem od razu, nieproszony, paszport albo dowód, niekoniecznie mój, niekoniecznie prawdziwy i aktualny. Czasami jakiemuś zagraniczniakowi w kurorcie po prostu dokumenty ukradłem, czasami kupiłem na lewo w miejscu, które akurat znałem. W każdym razie wszyscy byli zadowoleni, ja przedstawiałem się dokładnie, co robię, na jak długo przyjechałem, właściciele sugerowali, że „w razie czego” sąsiadka pomoże, gdyby wynikły jakieś kłopoty.

Dostawałem klucze na czas państwa wyjazdu, rozkoszowałem się słońcem, morzem, często sąsiadką, która pomagała mi we wszystkim najlepiej, jak umiała. Nawet w przygotowaniu śniadania po wspólnej upojnej nocy. Tydzień przed powrotem właścicieli, wiedząc już, gdzie jest coś wartościowego, i jak się do tego dostać, pakowałem w worek rozmaite pamiątki, worek do wielkiego kufra, po czym wołałem taksówkę. Znikałem nocą, żeby sąsiadka nie zauważyła, i przenosiłem się pod kolejny, zapisany w moim notesie adres. Jeśli wynajmowałem tylko pokój, a właściciele wychodzili do pracy – miałem też całe dnie na przegląd mieszkania. Kiedy już rozpoznanie było kompletne, brałem, co potrzeba, i wymykałem się chyłkiem wtedy, gdy byli w pracy.

W ciągu jednego sezonu zarabiałem na następny i odkładałem na konto niezłe sumki. Ludziom wstyd się przyznać, że zostali nabrani, a w sumie to, co zabierałem, było niewielką częścią ich majątku (dla mnie jednak na tyle istotną, że warto było ryzykować). Mało kto chodził więc na policję, aby zgłosić kradzież.

Złapali mnie na gorącym uczynku

Pewnie bym nie wpadł do dzisiaj, pech jednak chciał, że ostatnia kobieta, u której się zatrzymałem, zdradzała swojego męża. I kiedy ja właśnie opróżniałem jej pokoje z rozmaitych wartościowych rzeczy, ona, wiedząc, że męża nie ma w domu, wparowała do mieszkania ze swoim amantem. Zastali mnie ze spakowanymi workami, a że facet wyglądał jak kulturysta – nawet nie próbowałem uciekać.

Jedno włamanie mogłoby mi ujść na sucho, dostałbym wyrok w zawieszeniu. Ale na policji, podczas rewizji, znaleziono mój notes. Potem dopatrzono się, że zapisane maczkiem adresy dziwnym trafem pokrywają się z adresami mieszkań i domów, w których ostatnio dokonano kradzieży. Potem oskarżyli mnie ci, którzy wstydzili się przyznać, że ich obrobiłem, i zrobiła się sprawa na trzy lata.

Reklama

Było minęło. Błędy młodości. Dziś działam zupełnie legalnie, mam swoje biuro wynajmu mieszkań i przy tym małe biuro podróży. Zarabiam nie najgorzej. Bez ryzyka. I to mi wystarczy.

Reklama
Reklama
Reklama