„Życie przy garach przekułam w udany biznes. Mam przepis na sukces i wiele zer na koncie”
„Kiedy Krzysiek pierwszy raz przedstawił mi swój pomysł, byłam sceptyczna. Spędziliśmy pół nocy na dyskusjach, ale ostatecznie dałam się przekonać. Już następnego dnia ruszyliśmy z realizacją planu, choć głównie zajął się tym mąż, bo ja wciąż skupiałam się na pieczeniu”.
- listy do redakcji
Wtedy nam się powodziło
Mój mąż, Krzysiek, to naprawdę świetny facet. Może trochę wstydliwy, ale za to życzliwy, pełen miłości i pracowity jak mało kto. W rok od naszego ślubu otworzył własny biznes w branży budowlanej i z determinacją go rozwijał. Zabiegał o kontrakty, zatrudniał pracowników, inwestował w maszyny, a na naszym koncie lądowały coraz pokaźniejsze kwoty. Wtedy też doszliśmy do wniosku, że nadszedł odpowiedni moment na powiększenie rodziny.
Nie musieliśmy długo próbować, bo już po kwartale udało mi się zajść w ciążę. Podczas trzeciego albo czwartego badania USG pani doktor oznajmiła nam, że spodziewamy się bliźniaków. To była dla nas prawdziwa niespodzianka.
– Kochanie, nie martw się forsą, damy radę – uspokajał mnie mój mężczyzna.
– Zdajesz sobie sprawę z ogromu obowiązków?
– Agata, poradzimy sobie, nie ma obaw. Biznes kręci się na tyle dobrze, że nie musisz wracać do pracy po urlopie macierzyńskim. Możesz zostać z dzieciakami w domu. No chyba że wolisz inaczej...
– Trudno mi się zdecydować...
– Nie spieszy nam się z podjęciem decyzji. Tak czy inaczej, ja przyniosę wystarczająco dużo szmalu do domu. W końcu po to otworzyłem ten interes, żebyśmy mogli wieść spokojne i dostatnie życie.
Mój mąż to bardzo odpowiedzialny człowiek. Odkąd się poznaliśmy, zawsze zaznaczał, że dołoży wszelkich starań, aby naszej rodzinie niczego nie brakowało. Przyznam szczerze, że wywiązywał się z tego zadania wzorowo, a nawet z nawiązką. Udało nam się zamienić mieszkanie na nowe, kupić auto, a do tego sporo zaoszczędzić. Ja zrezygnowałam z pracy zawodowej i poświęciłam się opiece nad bliźniakami, a kiedy nieco podrosły, zachęciłam Krzyśka, abyśmy postarali się o kolejne maleństwo. Od zawsze marzyłam o sporej gromadce dzieci, a sytuacja, w jakiej się znaleźliśmy, wyjątkowo temu sprzyjała.
Bardzo ciężko to przeżył
Rok 2008 przyniósł ze sobą kryzys ekonomiczny, który boleśnie dotknął również sektor budowlany. Krzysiek zaczął borykać się z problemem pozyskiwania nowych zleceń. Przez dwa lata dzielnie stawiał czoła przeciwnościom, próbując utrzymać firmę na powierzchni, jednak w końcu stracił nadzieję. Zamknął działalność i zatrudnił się na etacie w dużym przedsiębiorstwie, a ja byłam zmuszona ponownie stanąć za sklepową ladą. Mąż bardzo źle zniósł tę porażkę.
Stał się podenerwowany, posmutniał i unikał rozmów. Jedynie sporadycznie się przede mną otwierał, mówiąc o tym, jak mocno cierpi z powodu straty swojego biznesu. Przytłaczało go to, że musimy oszczędzać każdy grosz i nie jesteśmy w stanie zapewnić dzieciom wszystkiego, o czym marzą. Próbowałam mu wytłumaczyć, że mnóstwo polskich rodzin tak funkcjonuje, ale nie słuchał mnie.
– Przyrzekłem sobie, że nie będziemy cierpieć niedostatku. I jak to teraz wygląda? – denerwował się.
– Nie cierpimy niedostatku. Nie unoś się tak!
– Jak to nie?! Zmuszona byłaś wrócić do roboty w sklepie, a mimo to i tak oglądamy każdą złotówkę dwa razy, zanim ją wydamy!
– No dobra, ale co w tym złego, Krzysiek?
W końcu udało mu się jakoś pozbierać i przestał wpadać w złość. Wprawdzie jego nastrój nie był już tak optymistyczny jak w okresie prowadzenia przedsiębiorstwa, ale przynajmniej przestał popadać w skrajną depresję.
Każda złotówka była ważna
Niestety, wtedy nadszedł kolejny dramat. Nasz najmłodszy potomek zmagał się z tak poważną alergią, że powrót do przedszkola był wykluczony. Ponownie byłam zmuszona pozostać w domu. Na rachunku bankowym zostały jedynie skromne resztki po wcześniejszych oszczędnościach, a budżet domowy uszczuplił się o jedno wynagrodzenie. To był zdecydowanie najtrudniejszy czas dla naszego związku małżeńskiego.
Wydawało się nam, że fortuna się od nas odwróciła, ale nagle stało się coś, co ponownie wywróciło nasze życie do góry nogami. To, co postawiło nasze finanse na nogi i udowodniło, że z mężem tworzymy zgrany duet, w którym jedno wspiera drugie. A wszystko zaczęło się od tego, że moja mama, była nauczycielka przedszkola, dorabiała sobie w tamtym czasie jako niania w domu zamożnej rodziny.
Moja mama spędzała u swoich szefów całe dnie, a czasami zabierała ze sobą wypieki, które przygotowywałam. Pakowała je w pojemniki z plastiku i częstowała nimi pracodawców. Robiła to z ogromną satysfakcją, ponieważ piekłam od kiedy skończyłam dwanaście lat, a moje ciasta wprawiały w zachwyt całą naszą rodzinę. Szefowie mamy także byli pod wrażeniem moich wypieków, co doprowadziło do nieoczekiwanej propozycji z ich strony.
– Wiesz, Agata, muszę z tobą o czymś poważnie pogadać – odezwała się do mnie pewnego popołudnia moja mama.
– O co chodzi? Coś się wydarzyło? – zapytałam, nalewając nam do kubków herbaty.
– Chodzi o panią Iwonę, moją szefową. Za jakiś czas organizuje dużą imprezkę z okazji urodzin syna. Tego starszego, Mateusza. Mówiłam ci o nim...
– No tak, coś mi świta. I co z tym?
– No i właśnie pani Iwona spytała, czy nie upiekłabyś ciast na tę imprezę! – powiedziała mama, a ja osłupiałam z imbryczkiem w dłoni.
– Słucham?
– Twoim ciastom absolutnie nie może się oprzeć. Podobno woli składać zamówienia u ciebie, niż ryzykować w jakiejś wątpliwej cukierni. Chciałaby sześć całych blach. Mówi, że za wszystko zapłaci, tylko potrzebuje je mieć gotowe za dwa tygodnie. Na weekend, czyli siedemnastego czerwca…
– Wolniej, wolniej, powtórz mi to jeszcze raz…
Los się do mnie uśmiechnął
Gdy poprosiłam ją o powtórzenie, bo nie załapałam do końca, o co jej chodzi, wytłumaczyła mi wszystko jeszcze raz, dokładnie i po kolei. Stwierdziłam wtedy, że raczej sobie z tym nie poradzę. Mama nie dała jednak za wygraną i tak długo mnie namawiała, aż w końcu się zgodziłam. Przyznaję jednak szczerze, że przystąpiłam do tego zadania z duszą na ramieniu. Nigdy wcześniej nie byłam aż tak zestresowana jak podczas pieczenia tych sześciu blach ciasta, ale mimo to włożyłam w tę robotę całe swoje serce. Praktycznie do samego końca głowiłam się też nad tym, jaką cenę ustalić za te wypieki.
Ostatecznie zaproponowałam na tyle niską kwotę, że kiedy razem z ukochanym dostarczyliśmy ciasta, przełożona mojej mamy z uśmiechem na twarzy uregulowała należność, dodając jedną czwartą do zasugerowanej przeze mnie sumy.
– Pani Agato – stwierdziła, pałaszując moje wypieki. – Nie ma pani pojęcia o swoich zdolnościach i ich rzeczywistej wartości. To po prostu rewelacja!
Kiedy usłyszałam od pani Iwony tyle miłych słów, poczułam prawdziwą satysfakcję i byłam z siebie niesamowicie zadowolona. Wyszłam od niej myśląc, że to był wyjątkowy przypadek i już więcej nie zarobię paru stówek w taki sposób. Kompletnie nie spodziewałam się, że niedługo zaczną wydzwaniać do mnie jej znajome! Dzwoniły, bo chciały zamówić moje wypieki na różne okazje – urodziny, imieniny współmałżonka, a nawet na wesele w niedalekiej przyszłości.
Piekłam jak szalona
Przez kolejne osiem tygodni non stop smażyłam, gotowałam i piekłam niczym wariatka. Całymi dniami buzował piekarnik, a ja w pewnej chwili robiłam już na dwa domy, bo moja mama mieszka obok i dała mi klucze do swojej kuchni. Po dwóch miesiącach zdziwił mnie tym razem mój mąż. Kiedy późno w nocy padłam jak długa do łóżka totalnie wymęczona, obrócił się do mnie i rzekł:
– Aga, musimy coś z tym zdziałać.
– Ale z czym dokładnie?
– No wiesz, z tym całym twoim pichceniem… – doprecyzował, a ja aż zesztywniałam ze strachu, że ma już serdecznie dosyć tego szaleństwa.
– Zdaję sobie sprawę, że cię to irytuje, ale te dodatkowe fundusze naprawdę nam się przydają… Nie chciałabym tego porzucać – oznajmiłam ostrożnie.
– Kto tu mówi o porzucaniu? – Krzysiek był wyraźnie zaskoczony.
– No jak to kto? Ty!
– Zwariowałaś?! Kobieto! Od dobrych dwóch tygodni głowię się, jak przekuć to w rodzinny biznes!
– Słucham?
– Serio. Mam już nawet wszystko dokładnie skalkulowane.
Nieźle, nie? Ten mój Krzychu to niezła sztuka – bez mojej wiedzy zrobił rozeznanie, czego nam potrzeba, żeby ruszyć z cateringiem. Wyszukał nawet odpowiednie miejsce i zorientował się, co trzeba zrobić, żeby je odpowiednio przyszykować i w co je wyekwipować. A do tego jeszcze załatwił z matką i ojcem, że pożyczą nam kasę na początek.
– Wrzucimy do interesu jeszcze te parę groszy, które nam zostały i myślę, że damy radę. Na początku będziemy działać bez przepychu, ale jestem przekonany, że nam się powiedzie!
– Matko Boska, a co jeśli stracimy wszystko?
– Dlaczego tak sądzisz? Przecież masz niezwykły dar! Jesteś wirtuozem w robieniu słodkości. Masz to we krwi! Każdy wprost przepada za twoimi wypiekami...
Nie wierzyłam, że nam się uda
Kiedy Krzysiek pierwszy raz przedstawił mi swój pomysł, byłam sceptyczna. Spędziliśmy pół nocy na dyskusjach, ale ostatecznie dałam się przekonać. Już następnego dnia ruszyliśmy z realizacją planu, choć głównie zajął się tym mąż, bo ja wciąż skupiałam się na pieczeniu. Dobrze, że Krzysztof wiedział, jak prowadzić biznes – cała ta papierologia, pozwolenia i faktury nie były dla niego niczym nowym.
Jedyną rzeczą, którą oboje musieliśmy opanować od podstaw, były przepisy dotyczące gastronomii i sekrety pracy w profesjonalnej kuchni. Ale jakoś daliśmy radę i wszystko się udało.
Jakieś dwa miesiące pichciłam w dzierżawionym lokaliku, a mój Krzysiu jeździł z ciastami po mieście i zajmował się dokumentami. Po pół roku zrezygnował z roboty na budowie i całkowicie poświęcił się naszemu biznesowi. Aktualnie mam trzy pracownice, prowadzę fanpage na Facebooku i mam całe mnóstwo wiernych klientów.
Wyszło też na jaw, że z moim mężem jesteśmy po prostu stworzeni do wspólnego prowadzenia interesów. Stanowimy nierozłączny duet. Owszem, zdarza nam się mieć odmienne zdanie, czasami nawet ostro się posprzeczać, ale koniec końców zawsze udaje nam się wypracować konsensus. Bo tworzymy naprawdę zgrany team, który nie potrzebuje żadnego przywódcy.
Agata, 42 lata