Reklama

Nigdy nie zapomnę wyrazu twarzy mojej matki, kiedy po ceremonii podeszła do mnie z życzeniami. Wszyscy wokół się śmiali, wzruszali, a ona powiedziała zimno: „Życzę ci rozwodu”. Myślałem, że żartuje. Że to jakiś nieudany komentarz dotyczący naszych sprzeczek z Martą. Ale nie – ona była śmiertelnie poważna. Przez lata próbowałem to zrozumieć i przekonać ją, że się myli. Że Marta jest cudowna. Ale matka nie odpuszczała, a ja popełniałem błąd za błędem. Teraz nie umiem sobie tego wybaczyć.

Te słowa mnie zszokowały

Wszystko było dopięte na ostatni guzik – Marta wyglądała zjawiskowo w koronkowej sukni, a sala błyszczała światłami jak z bajki. Zrobiliśmy to po swojemu: bez kościoła, bez wielkiej pompy, ale z sercem. Przyjaciele, garstka rodziny, muzyka z winyli, które sam wybrałem. Przez cały wieczór czułem się jak w bajce – zakochany, szczęśliwy, spełniony.

Po ceremonii, zanim ruszyliśmy na salę, matka poprosiła mnie na bok. Jej spojrzenie nie miało nic wspólnego z matczyną czułością. Trzymała mnie za dłoń tak mocno, że aż mnie to zabolało.

– Synu – powiedziała cicho, ale z dziwnym napięciem – życzę ci, żebyś szybko zrozumiał swój błąd. I równie szybko się rozwiódł.

Stałem jak sparaliżowany. Myślałem, że może ją poniosło, że coś ją uraziło. Ale nie. W jej oczach nie było ani żartu, ani żalu. Tylko przekonanie.

– Mamo, co ty wygadujesz? – zapytałem z niedowierzaniem.

– Ona nie jest dla ciebie – powiedziała stanowczo. – I nie próbuj mnie przekonywać. Zobaczysz sam.

– Ty jej nawet nie znasz – syknąłem, odsuwając się od niej.

– Właśnie. Ale widzę więcej, niż ty. I nie będę patrzeć, jak cię wykańcza.

Zostawiłem ją i wróciłem do sali. Marta śmiała się, wirując wśród naszych znajomych. Myślałem wtedy, że matka po prostu mnie nie rozumie. Ale ziarno niepokoju zostało zasiane.

Było coraz gorzej

Przez pierwsze miesiące po ślubie starałem się zachować równowagę – być synem i być mężem. To nie było łatwe. Każde spotkanie z matką kończyło się spięciem, niewypowiedzianym żalem, który wisiał w powietrzu jak burza, gotowa w każdej chwili wybuchnąć.

– I jak wam się mieszka? – pytała, mieszając herbatę, nie patrząc mi w oczy.

– Dobrze. Marta ogarnia wszystko świetnie. Pracuje zdalnie, radzimy sobie... – mówiłem spokojnie.

Radzimy? – prychnęła. – A ty co? Też zmywasz, pierzesz, gotujesz?

– Mamo, to nie lata pięćdziesiąte. Nie mamy podziału na „męskie” i „żeńskie” obowiązki. Robimy wszystko razem.

– No właśnie – skwitowała krótko i odstawiła filiżankę z takim impetem, że odgłos rozszedł się po całym mieszkaniu.

Marta o niczym nie wiedziała. Nie chciałem jej tym obarczać. Mówiłem, że mama jest po prostu zmęczona, że potrzebuje czasu. Ale Marta nie była głupia.

Ona mnie nie znosi, prawda? – zapytała wprost, gdy któregoś wieczoru wróciliśmy od moich rodziców.

– Przesadzasz. Po prostu ona jest specyficzna...

– Nie. Ona mnie ocenia. Ciągle patrzy, jakbym cię ukradła. Jakbyś był jej, a nie mój.

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Bo w jakimś sensie miała rację. Między mną a matką zawsze była jakaś nić porozumienia, mocna i duszna jak lina. A teraz Marta próbowała ją przeciąć. Może nieświadomie, ale skutecznie.

– Dajcie sobie czas – powiedziałem wtedy cicho. Ale sam w to już nie wierzyłem.

Postawiła mi ultimatum

Matce nie mówi się, że wybrałeś inną kobietę, która nie pasuje do jej wyobrażeń. A żonie nie mówi się, że czasem brakuje ci prostoty relacji z matką, tej dziwnej formy lojalności, której nawet nie umiesz nazwać. W święta zaprosiłem wszystkich do nas. Marta spędziła dwa dni w kuchni, robiła pierogi według przepisu mojej babci, sprzątała, dekorowała stół. Była naprawdę przejęta, jakby ten jeden wieczór miał rozstrzygnąć o jej przyszłości w mojej rodzinie.

Matka przyszła spóźniona, w płaszczu, którego nie zdjęła jeszcze przez kwadrans, jakby chciała zaznaczyć, że jest tu tylko z grzeczności. Zasiadła do stołu i ledwo kiwnęła głową na widok Marty.

– Pachnie... interesująco – mruknęła, unosząc pokrywkę z barszczem. – Ciekawe, czy choć w połowie tak dobre, jak babci.

Marta uśmiechnęła się sztucznie. Ja zamarłem. Przez całą kolację matka oceniała: barszcz był za kwaśny, sernik zbyt wilgotny, a kolędy puszczone z YouTube'a „tandetne”. Marta znosiła to z pozornym spokojem, ale wiedziałem, że gotuje się w środku. Po wyjściu gości usiadła na kanapie i zapięła sweter aż po samą szyję, jakby chciała się zakryć przed tym, co usłyszała.

– Już nigdy jej tu nie zaproszę – powiedziała, patrząc mi prosto w oczy. – Masz wybór, Wojtek. Albo stoisz po mojej stronie, albo nie stoisz nigdzie.

Zamilkłem. A ona wstała i poszła do sypialni. Zostawiła mnie samego – tak, jak wcześniej zostawiła mnie matka, wychodząc bez słowa.

Między nami zaczęło się psuć

W pracy uczyli mnie, że każdą sytuację da się rozwiązać rozmową. Że konflikt to tylko tymczasowy stan, który można przełamać empatią, logiką, czasem ciszą. Więc próbowałem – rozmawiać z Martą, tłumaczyć matce, godzić ich ze sobą. Ale to były dwa bieguny, które zamiast się przyciągać, z każdym miesiącem oddalały się od siebie coraz bardziej. A ja – utknąłem pomiędzy nimi.

Z Martą zaczęły się spięcia. Najpierw niewinne: zostawiłem kubek po herbacie, nie zamknąłem za sobą drzwi. Później coraz poważniejsze: że nie angażuję się w życie domu, że myślami jestem gdzie indziej, że rozmawiam z nią za mało.

– Wiesz, że czasem mam wrażenie, że gdyby twoja matka cię o to poprosiła, to zamieszkałbyś z nią – powiedziała pewnego wieczoru, opierając się o framugę sypialni.

Nie odpowiedziałem. Bo wcale nie byłem pewien, czy nie miałaby racji. W międzyczasie dowiedzieliśmy się, że Marta jest w ciąży. Zamiast radości, pojawiło się napięcie. Matka nie skomentowała tej wiadomości ani słowem. Nie zadzwoniła, nie zapytała, nie pogratulowała. Marta dostrzegała jej milczenie i odebrała je jak policzek.

Zaczęła zamykać się w sobie. Częściej wychodziła z domu, coraz rzadziej się uśmiechała. A ja? Uciekałem w pracę. W wymówki, w ciągłe „jeszcze tylko dzisiaj muszę zostać dłużej”. Idealny obraz się kruszył. A ja udawałem, że to tylko rysy.

To było gorsze niż zdrada

Zanim nasz syn się urodził, byłem pewien, że dziecko wszystko zmieni. Że scali, załagodzi, wypełni pęknięcia, które do tej pory tylko maskowaliśmy. Ale mały Staś przyszedł na świat w atmosferze ciszy. Marta nie chciała, żebym zawiadamiał matkę. Ja zrobiłem to i tak – napisałem SMS-a.

Nie przyjdę – odpisała krótko.

Nawet nie zapytała, czy Marta i dziecko są zdrowi.

– Już wiesz? – spytała Marta po kilku godzinach. – Że ona nigdy nie zaakceptuje naszego życia?

Chciałem się bronić, ale nie potrafiłem. Bo przecież sam czułem, że matka traktuje mnie jak zdrajcę. Nie syna – ale kogoś, kto dał się uwieść, oszukać, kto zdradził jej zasady. Przez kolejne miesiące nawet nie próbowała nawiązać kontaktu. A kiedy przypadkiem spotkaliśmy się na pogrzebie ciotki, tylko mnie uściskała. Na Martę nie spojrzała.

Pewnej nocy obudził mnie płacz Stasia. Marta nie wstała, leżała odwrócona do ściany. Gdy wróciłem z dzieckiem na rękach, spojrzała na mnie ciężko.

– Wiesz, że ja już ci nie ufam?

Zamarłem.

– Nie chodzi tylko o nią. Chodzi o to, że ani razu nie stanąłeś po mojej stronie, nigdy. I ja to czułam. Zawsze.

Chciałem zaprzeczyć. Powiedzieć, że to nieprawda. Ale nic nie powiedziałem. Bo nagle wszystko ułożyło się w jedną, przerażającą całość. I zrozumiałem, że przez lata próbowałem nie wybierać – a właśnie ten brak wyboru był największą zdradą.

Zostałem zupełnie sam

Marta odeszła niecały rok później. Nie z dnia na dzień – wcześniej próbowała jeszcze walczyć, wrócić, zbudować od nowa. Ale ja byłem jak człowiek stojący w płonącym domu, przekonany, że ogień zgaśnie sam. A on tylko się rozszerzał. Zabrała Stasia i przeprowadziła się do swojej siostry. Początkowo rozmawialiśmy regularnie. Widzenia, plany, kompromisy. Potem już tylko maile. Ostatecznie przestała podpisywać wiadomości imieniem – zostawały tylko daty, godziny, konkrety. Nigdy pretensje. Ale też – żadnego uczucia.

Matka była zadowolona. Nie powiedziała tego wprost, ale po raz pierwszy od dawna zagościł u niej spokój. Zaczęła znów dzwonić, zapraszać na obiad. Pytała, czy „teraz lepiej się oddycha”. Nie odpowiedziałem. Bo nie – nie oddychało mi się lepiej. Oddychało mi się płytko, ciężko, samotnie. I dopiero wtedy, w tej przerażającej ciszy po odejściu Marty, zrozumiałem, że matka nie wygrała. Ona też coś straciła – syna, którego próbowała zatrzymać.

Nie odzywam się ani do niej, ani do Marty. Płacę alimenty. Jeżdżę raz w miesiącu po Stasia. Jest cichy, ale nie boi się mnie. Bawimy się, jemy frytki, rysujemy. A potem on wraca, a ja zostaję w mieszkaniu, które miało być domem, ale od dawna nim nie jest. Czasem wracają do mnie słowa mojej matki. Te z dnia ślubu. „Życzę ci rozwodu”. Powinienem był wtedy zareagować ostrzej, ale nie miałem odwagi. Teraz już nie pytam. Bo i tak wiem, że nawet gdyby odpowiedziała – nie chciałbym tego słyszeć.

Wojciech, 37 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama