Reklama

Nie wiem, kiedy dokładnie przestałem mieć własne zdanie. Może to było wtedy, gdy miałem trzynaście lat i matka wyrzuciła do kosza list, który napisałem do Justyny z ósmej klasy, bo takie uczuciowe bzdury tylko ośmieszają chłopaka. Może trochę wcześniej, kiedy nie pozwoliła mi pójść na wycieczkę klasową, bo nie będzie się potem tłumaczyć, dlaczego jej syn pił piwo z Sebkiem spod trójki. A może po prostu nigdy nie miałem zdania, głosu, przestrzeni.

Reklama

O wszystkim decydowała

Dorastałem w cieniu kobiety, która uważała się za eksperta od wszystkiego. Ubrania? „To wygląda tanio”. Dziewczyny? „Zbyt nachalna”. Decyzje? „Zrobisz, jak ci mówię”. Nie było miejsca na mnie. Była tylko ona i obraz idealnego syna, którego sobie wymyśliła.

Zakochiwałem się, oczywiście. W Martynie, która śmiała się tak głośno, że słychać ją było w całym liceum. W Agnieszce, co chciała być pisarką i nosiła szalone kolczyki z piór. Ale każda z nich znikała z mojego życia po kilku spotkaniach, kilku komentarzach, kilku westchnieniach mojej matki. Potrafiła jednym słowem podważyć cały mój świat.

Z czasem nauczyłem się rezygnować sam. Zanim jeszcze zdążyłem się przywiązać, zanim zrobiło się zbyt kolorowo. Rezygnowałem, żeby nie słyszeć jej chłodnych analiz, nie czuć rozczarowania w jej oczach. Dla świętego spokoju.

A potem pojawiła się Ania. Cicha, łagodna, jakby ulepiona z tej samej gliny co moja matka. Polecona przez ciotkę, zaaprobowana przez rodzinę, idealna. „Z nią będzie spokój”, powiedziała matka i kiwnęła głową, jakby właśnie podpisała akt notarialny.

Nie kochałem Ani. Ale nie było w niej nic, co można by skrytykować. Nie była zbyt głośna, zbyt mądra, zbyt ambitna. Była bezpieczna. A ja wmówiłem sobie, że to wystarczy. Że stabilność to też jakaś forma miłości. Że przecież nie można mieć wszystkiego. Tak właśnie wszedłem w dziesięcioletnie małżeństwo z dwójką dzieci.

Poddałem się jej

Siedzieliśmy naprzeciwko siebie przy kuchennym stole. Cisza, która kiedyś wydawała mi się neutralna, teraz miała ciężar granitu. Mieszkanie było czyste, uporządkowane, a jednak coś w powietrzu pachniało stęchlizną. Jakby nasza relacja przeleżała za długo w piwnicy i nie nadawała się już do użytku.

– Co robimy w weekend? – zapytałem, choć sam nie wiedziałem, dlaczego. Może szukałem jakiegoś zaczepienia, pretekstu do rozmowy.

Ania wzruszyła ramionami i nie podnosząc wzroku z telefonu, odpowiedziała:

– Nie wiem. Może jak zwykle? Twoja matka, obiad, drzemka?

– Może byśmy gdzieś wyszli. Sami.

Spojrzała na mnie przez chwilę, jakby próbowała ocenić, czy mówię poważnie.

– Sami? Ty i ja?

– Przestań – powiedziałem cicho, ale już czułem, że to się nie skończy dobrze.

– Co mam przestać? – jej głos był zimny, pozbawiony emocji. – Udawać, że wszystko gra? Że jesteśmy szczęśliwi?

– To może po prostu powiedz, co ci nie pasuje. Albo nie wiem… od razu mnie zostaw.

– A może to ty mnie chcesz zostawić? – uniosła brwi. – Może masz kogoś?

– Nie mam nikogo – odpowiedziałem spokojnie, choć w środku aż się we mnie gotowało. – Ale czuję się, jakbyśmy mieszkali razem z powodu rachunków, a nie dlatego, że się kochamy.

Miałem tego dość

Ania zaśmiała się krótko, bez śladu rozbawienia.

– A może tobie po prostu znudziło się być moim mężem? Może za mało dramatów, co? Za mało konfliktów, za mało ognia?

– Chcę rozwodu.

Słowa te wypowiedziałem bez gniewu, bez podniesionego głosu. Po prostu pozwoliłem im wypłynąć. Nie cofnęła się, nie wybuchła. Jej reakcja była gorsza niż krzyk.

– Myślisz, że twoja matka ci na to pozwoli?

Zamarłem. Wiedziała, gdzie uderzyć.

– To nie jej decyzja – odpowiedziałem, ale zabrzmiało to jak słaby protest.

– Przecież to ona mnie wybrała – dodała z nutą triumfu. – Ona ci mnie przyniosła jak prezent. A ty się zgodziłeś, bo tak było wygodniej.

Nie odpowiedziałem. Nie musiałem. Miała rację.

Tamtego wieczoru długo siedziałem w salonie, gapiąc się w wyłączony telewizor. Myślałem o Martynie, Agnieszce, o tej dziewczynie z uczelni, która pachniała miętą i śmiała się z moich żartów, zanim jeszcze zdążyłem je opowiedzieć. I o tym, jak każda z nich zniknęła z mojego życia, zanim zdążyłem się zakochać.

Było w tym coś żałosnego, że moje małżeństwo rozpadło się nie z powodu wielkiej zdrady, tylko przez powolne gnicie. Jak stare owoce zostawione na blacie. Niby jeszcze są, ale już nie do zjedzenia.

Była nieprzejednana

Pojechałem do niej w sobotę. Miałem plan, ułożony w głowie niczym lista zakupów. Powiem to spokojnie. Wytłumaczę. Może się zdenerwuje, ale w końcu zrozumie. Przecież jestem dorosły.

Zaproponowała herbatę. Klasyczna czarna, bez cukru – taką zawsze piłem, odkąd pamiętam. Usiadłem przy stole, a ona obok, z gazetą w dłoni i okularami zsuniętymi na koniec nosa.

– Mamo… z Anią… to nie działa – zacząłem. – Ja… chcę się rozwieść.

Nie spojrzała na mnie. Złożyła gazetę i położyła ją na blacie.

– Po moim trupie – powiedziała cicho, jakby podała pogodę na jutro.

– To moje życie – odpowiedziałem, ale ton miałem słabszy niż chciałem.

– To życie, które ja ci zbudowałam – odparła, patrząc prosto w moje oczy.

Nie podniosła głosu. Nigdy nie musiała. Jej siła nie tkwiła w krzyku. To był zimny beton przekonań, który latami utwardzała między nami. Wszystko, co miałem – szkoła, praca, żona – było jej dziełem. Ja byłem tylko wykonawcą planu.

– Nie kocham jej – wyrzuciłem z siebie.

– Miłość mija – skwitowała bez emocji. – Ale stabilność zostaje.

– A co ze mną? – zapytałem. – Gdzie ja jestem w tym wszystkim?

– Jesteś tam, gdzie ci dobrze. Masz dom, żonę, dzieci, spokój. Czego jeszcze chcesz?

– Siebie – odpowiedziałem cicho, ale ona już się odwróciła, jakby rozmowa dobiegła końca.

Wyszedłem bez pożegnania

Na klatce schodowej poczułem się, jakbym znowu miał piętnaście lat. Jakbym właśnie zawiódł ją niezdanym egzaminem. I mimo że wiedziałem, że mam rację, że to moje życie, w sercu miałem gulę. Bo jej ton, to jedno zdanie: „Po moim trupie” – nie brzmiało jak metafora.

Wtedy po raz pierwszy poczułem strach. Nie przed rozwodem, nie przed samotnością. Przed tym, że całe moje życie naprawdę było czyimś projektem. I że teraz, kiedy chciałem coś zmienić, ten ktoś nie zamierzał mi na to pozwolić.

Złożyłem pozew tydzień po rozmowie z matką. Nie odezwała się ani słowem. Ani wtedy, ani później.

Wyprowadziłem się do kawalerki na obrzeżach miasta. Puste ściany, skrzypiące podłogi i... cisza. Na początku była dusząca. Jakby brakowało tła. Nie dzwonił telefon, nikt nie komentował mojego jedzenia, nikt nie oceniał mojego wyboru koszuli.

Zerwała kontakt

A potem poznałem Magdę. Była ciepła, żywa, uważna. Mówiła dużo i śmiała się jeszcze więcej. Przypominała mi wszystkie te dziewczyny, które kiedyś zostawiłem, zanim jeszcze zdążyłem się zaangażować. Magda nie była „odpowiednia” według żadnych kryteriów mojej matki. I właśnie dlatego chciałem z nią być.

Pewnego wieczoru, gdy opowiadałem jej o wszystkim, powiedziała:

– Czasem cisza to dar.

Skinąłem głową. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że ta cisza będzie wieczna. Ani jednego SMS-a. Ani jednego telefonu. Jakby mnie nigdy nie było.

Ale z każdym tygodniem oddychałem głębiej. I choć czasem bolało, zaczynałem rozumieć, że ta pustka to nie kara. To wolność.

Damian, 40 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama
Loading...