Reklama

Mam na imię Klaudia i nie mam obrączki na palcu. I choć przez lata wydawało mi się to bez znaczenia, dzisiaj – dzień po uroczystości, która miała być celebracją naszej miłości i narodzin naszej córki – czuję, że brak tego kawałka złota pali mnie w palec bardziej, niż chciałam przyznać. Nie jesteśmy z Adamem małżeństwem. Jesteśmy parą. Rodziną. Partnerami. Przynajmniej tak sobie to tłumaczyliśmy. Na ślub nigdy nie było czasu, pieniędzy, a potem – no cóż, chyba też odwagi. Oboje mieliśmy swoje powody. Ja nie chciałam stawać przed ołtarzem tylko po to, żeby uspokoić sumienie jego matki. On mówił, że dla niego najważniejsze jest to, co mamy między sobą, a nie jakieś papiery.

Reklama

Przez długi czas naprawdę wierzyłam, że to wystarczy.

Od kiedy na świat przyszła nasza córeczka, codzienność wypełniła się nowymi, małymi rzeczami – karmienie, kąpiel, śmiech, wieczorne sprzeczki o to, kto wstaje do płaczącej Poli. Nie było w tym miejsca na formalności, na strojenie się, na wybieranie zaproszeń. Byliśmy zmęczeni, zakochani, przejęci i trochę zestresowani – jak wszyscy młodzi rodzice.

Tylko że nie wszyscy mają Ewę. Ewa, przyszła, czy raczej niedoszła teściowa, nigdy nie zaakceptowała mojego „układu” z jej synem. Dla niej wszystko powinno być po kolei: najpierw ślub, potem dziecko. Huczne wesele, wystawny chrzest, najlepiej biały obrus i wianek. Tymczasem dostała od nas zaproszenie na skromne przyjęcie z okazji chrzcin naszej córeczki – zorganizowane trochę z przymusu, trochę z wdzięczności wobec rodziny Adama.

Miało być kameralnie. Miał być kompromis. Ale ja już wtedy czułam w żołądku ten znajomy niepokój, który pojawiał się zawsze, gdy teściowa była w pobliżu. Wiedziałam, że nie wytrzyma. Że w końcu to z niej wypłynie – ta cała żółć, te uwagi, ten zawoalowany jad.

I wiedziałam też, że tym razem ja nie dam rady przełknąć tego w milczeniu.

Czułam się upokorzona

Siedzieliśmy przy długim stole, z dzieckiem na kolanach, kiedy kelner właśnie stawiał przede mną talerz z zupą kremem. Pola mruczała cicho, zmęczona całym dniem. Adam rozmawiał ze swoim kuzynem, próbując nadać temu spotkaniu pozory normalności. W tle słychać było sztućce, delikatne rozmowy i tę irytującą muzykę, która miała być „klimatyczna”, a tylko potęgowała moje napięcie.

Nagle rozległ się stuk kieliszka i znajomy głos.

– No i jak to wygląda? Córka ochrzczona, a małżeństwo niepoświęcone. Obrączek brak, tylko dziecko na rękach. Co to za świat?

Zamarłam. Wiedziałam, że nie wytrzyma. Że nie będzie w stanie utrzymać języka za zębami. W duchu powtarzałam sobie: „Nie reaguj, Klaudia. Dla Poli. To tylko słowa”.

– O nie, zaczyna. Wiedziałam, że nie wytrzyma – przeszło mi przez myśl.

Teściowa patrzyła na nas, jakbyśmy byli jakimś wynaturzeniem, odstępstwem od normy, które należało głośno potępić. Jej głos był wystarczająco donośny, by stół obok też usłyszał. Goście ucichli. Adam zbladł, odsunął się nieznacznie, spojrzał na matkę.

– Mamo, proszę cię, wystarczy – powiedział cicho, ale stanowczo.

– To nie są wartości, które chciałam przekazać wnuczce! – rzuciła z goryczą.

Wciągnęłam powietrze. Pola poruszyła się niespokojnie. Przeprosiłam półgłosem i wstałam od stołu, tuląc córkę do piersi. Nie oglądając się, ruszyłam w stronę łazienki. Słyszałam za plecami cichy szmer rozmów, jakby wszyscy nagle zaczęli udawać, że nic się nie stało.

W łazience usiadłam na zamkniętym sedesie, przytulając Polę. Łzy same spływały mi po policzkach. Wściekłość, bezradność, upokorzenie – mieszały się w jednym wielkim wirze.

To miał być nasz dzień. Nie ślub, nie chrzest, ale wspólne święto. Mój sposób na powiedzenie: „Tak, jesteśmy rodziną”. A wyszło jak zawsze. Zabrakło złota na palcach, więc zabrakło też szacunku.

Byłam zdruzgotana

Wieczorem siedziałam w sypialni z Polą na rękach, kołysząc ją bezmyślnie, choć już spała. Lampka przy łóżku dawała słabe światło, ale wystarczało, bym mogła zobaczyć swoje odbicie w lustrze. Zapuchnięte oczy, zaciśnięte usta, zmęczenie tak głębokie, że aż bolało.

Adam wszedł po cichu. Przez chwilę tylko patrzył, potem usiadł na brzegu łóżka.

– Nie wiem, co jej odbiło. Nigdy nie była aż tak...

– Była – przerwałam mu. – Po prostu wcześniej nie miała tylu świadków.

Westchnął, spuścił wzrok.

– Odezwała się do mnie. Powiedziała, że wraca sama.

Nie odpowiedziałam. Czułam, jak wszystko we mnie się kurczy. Przez całe lata próbowałam zdobyć jej akceptację. Chciałam, żeby zobaczyła, że jestem wystarczająca. Ale nie byłam. Bo nie miałam obrączki. Bo żyłam „na kocią łapę”. Bo byłam kimś, kto nie pasował do jej świata.

Nie umiałam jej wybaczyć

Następnego ranka dzwonek do drzwi zadźwięczał, zanim zdążyłam wypić kawę. Otworzyłam z Polą na biodrze, spodziewając się kuriera z pieluchami. Na progu rzeczywiście stał kurier. Wręczył mi bukiet i zniknął, zanim zdążyłam zapytać, od kogo.

Między kwiatami tkwiła kartka. Drżącymi palcami rozchyliłam papier.

„Przepraszam. Wstydzę się. Nie zasługuję na kolejne zaproszenie”.

Stałam tak przez chwilę, z tą kartką w dłoni, czując, jak coś ściska mnie w gardle. Adam, który przyszedł z kuchni, spojrzał na mnie pytająco.

– Twoja matka myśli, że kwiaty załatwią sprawę.

– Może naprawdę jej wstyd? – rzucił ostrożnie.

Nie odpowiedziałam od razu. Czułam wewnętrzny konflikt. Część mnie chciała wybaczyć. Chciałam, żeby Pola miała babcię. Ale ta druga część... wciąż słyszała jej słowa. Słowa, które zostały wypowiedziane nie pierwszy raz. I które po raz pierwszy zraniły tak bardzo, że nie potrafiłam ich unieważnić żadnym bukietem.

Miałam mętlik w głowie

Siedziałam przy stole z długopisem w ręku, nad pustą kartką. Napisałam trzy pierwsze zdania. Potem je skreśliłam. Napisałam inne. Też skreśliłam. W końcu podarłam kartkę i wrzuciłam do śmieci. Poszłam po wózek i wyszłam z Polą na spacer.

Było chłodno, w powietrzu czuć było deszcz. Pola spała, a ja pchałam wózek bez celu. Próbowałam poukładać to, co we mnie siedziało, ale to był chaos. Żal, smutek, złość, i coś jeszcze – rozczarowanie sobą.

Może powinnam jej odpisać. Może powinnam jej unikać. Może… Może po prostu to boli, bo w głębi duszy chciałam, żeby ta kobieta była moją rodziną.

Zadzwoniłam do mamy. Odebrała po kilku sygnałach.

– Mamo, mogę pogadać?

– Co się stało? – od razu wyczuła, że coś nie gra.

Opowiedziałam jej wszystko. O tym, jak teściowa mnie upokorzyła, jak się poczułam, jak bardzo chciałam, żeby ten dzień był inny.

– Kochanie… Niektóre matki nie potrafią kochać bezwarunkowo. Ale to nie twoja wina. I nie musisz udowadniać, że zasługujesz na czyjąś miłość. Już zasługujesz. Jesteś cudowną kobietą i matką.

Zacisnęłam powieki, żeby łzy nie popłynęły na nowo.

Może kiedyś dam jej szansę

Minęły trzy dni. Adam zaproponował, że zabierze Polę na spacer, żebym mogła odpocząć. Zgodziłam się bez wahania. Chciałam być sama. Usiadłam w kuchni z herbatą i wtedy zadzwonił telefon.

Teściowa. Nie odebrałam. Ale po chwili przyszła wiadomość: „Mogę przyjść? Chcę porozmawiać”.

Odpisałam tylko: „Za godzinę”.

Przyszła punktualnie. Bez makijażu, w płaszczu, który kiedyś uważałam za elegancki, teraz wyglądał na zbyt duży. Zestarzała się przez te kilka dni. Albo po prostu przestałam patrzeć na nią przez filtr strachu.

Usiadła. Przez chwilę milczałyśmy.

– Nie potrafię się wytłumaczyć – zaczęła cicho. – Zawiodłam siebie i was. Ciebie.

Patrzyłam na nią, nieprzeniknionym wzrokiem.

– Zawiodłaś mnie wtedy, kiedy najbardziej potrzebowałam twojego wsparcia. W ten jeden dzień mogłaś chociaż udawać, że nas akceptujesz. Ale nie zrobiłaś tego. Zrobiłaś przedstawienie.

– Bałam się – przyznała. – Bałam się, że skoro nie ma ślubu, to wszystko się kiedyś rozsypie. Że wnuczka zostanie bez rodziny. Wiem, że to głupie.

Zacisnęłam dłonie na kubku. Miała swoje lęki. Ale one nie dawały jej prawa do niszczenia mojego życia.

– Nie wiem, czy potrafię ci wybaczyć. Ale... może z czasem. Może uda mi się zapomnieć, jak bardzo mnie zraniłaś.

Teściowa skinęła głową. Być może zrozumiała, że to najwięcej, co mogę jej teraz dać.

Klaudia, 29 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama