Reklama

Byłam zmęczona jeszcze zanim otworzyłam oczy. Dzień witał mnie zawsze tak samo – z zegarkiem w ręce, z listą obowiązków do zrobienia, z ciszą, która nie była spokojem, lecz pustką. Najpierw dzieci – niekończące się lata pieluch, katarów, przedszkolnych i szkolnych dramatów. Potem mąż, coraz bardziej nieobecny. Najpierw duchem, potem także ciałem – uwięziony w łóżku, zdanym na mnie w każdym calu. Miałam wtedy czterdzieści sześć lat i już czułam się jak staruszka. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz ktoś zapytał mnie, czego chcę. Kiedy ostatni raz się śmiałam. Czasem myślałam, że umarłam już dawno, tylko nikt nie wystawił mi aktu zgonu.

Reklama

Potem było tylko gorzej. Mąż leżał za zamkniętymi drzwiami – z tą samą miną, z jaką przeżył ostatnie dwadzieścia lat. Niewiele mówił. Zresztą nigdy nie był ani zbyt rozmowny, ani zbyt wylewny. Ale ja mówiłam. Latami codziennie siadałam pod drzwiami, opierając się o chłodną framugę, i szeptałam do siebie: „Jeszcze chwilę”. To była moja modlitwa. Zaklęcie, żeby jakoś przetrwać. Dlaczego zostałam? Dlaczego, mimo że wcześniej wiele razy chciałam odejść, nigdy nie poruszyłam tego tematu?

Każdego wieczoru siadałam tam i mówiłam do niego, choć nie reagował.

– Pamiętasz, jak jechaliśmy do Zakopanego i złapała nas burza? – pytałam. – Wtedy przyniosłeś mi herbatę w tym śmiesznym kubku z niedźwiedziem. Nadal go mam.

Ale on tylko leżał. Jakby nigdy nic wcześniej nie było i nie miało znaczenia.

Powiew dziwnej wolności

Tej nocy nie spałam ani chwili. Siedziałam w fotelu przy jego łóżku. Było cicho. Tylko stary zegar na komodzie tykał zbyt głośno. Przez chwilę chciałam go zatrzymać. Jakby czas naprawdę można było zastopować. Nie płakałam, kiedy odszedł. Potem zadzwoniłam po dzieci. Przyjechały szybko. Weszły do mieszkania jak do muzeum, w którym trzeba mówić szeptem.

– Mamo, musisz być silna. Tata by tego chciał – powiedziała moja córka, stając w progu sypialni.

Czekała, aż coś powiem, ale nie odpowiedziałam. „A czego chcę ja?” – myślałam tylko. – „Czy ktoś się w ogóle o to zapytał?”
Pierwszy poranek bez niego był dziwny. Nie musiałam wstawać o szóstej. Nie musiałam nic robić. Wstałam i usiadłam na kanapie, z filiżanką kawy, która wystygła, zanim ją tknęłam. Nie wiedziałam, co ze sobą począć. Czułam coś w rodzaju wolności, ale pod spodem pulsowało przerażenie. Bo jeśli już nie jestem opiekunką… to kim?

Chciałam odzyskać siebie

Po pogrzebie w domu zapadła cisza, jakiej nie znałam. Wcześniej nawet gdy dzieci wyjeżdżały i zostawałam sama, nie było samotnie – bo wciąż byłam potrzebna. Teraz nie byłam. Przez kilka dni chodziłam w kapciach od salonu do kuchni, z filiżanką, która nigdy nie była pełna. Kiedyś narzekałam, że nie mam czasu dla siebie. Teraz miałam go aż za dużo. I nie umiałam tego znieść.

Jednego popołudnia otworzyłam starą szufladę, tę, której nie ruszałam od lat. W środku – zdjęcia, pocztówki, żółte listy w pachnących kopertach. Zatrzymałam się przy jednym – ja, lat dziewiętnaście, uśmiechnięta, stoję nad rzeką. Obok mnie nie było nikogo. Ale pamiętałam – to był tamten wyjazd. Bieszczady. I on. Krzysztof.

Nie wolno mi było go poślubić. Ojciec powiedział, że to nieodpowiednia partia. A ja… posłuchałam. Zawsze słuchałam.
Wieczorem zadzwoniłam do córki.

– Mamo, co ty wyprawiasz? – spytała, słysząc o moim pomyśle. – Nie możesz teraz wyjechać. Dopiero co...

– A kiedy miałam czas dla siebie? – przerwałam jej. – Choć raz zrobię coś tylko dla siebie. Muszę.

Odłożyłam słuchawkę i jeszcze długo siedziałam w milczeniu. W mojej głowie krążyły wspomnienia – jego głos, jego ręce, jego śmiech. Nie chciałam go odzyskać. Chciałam odzyskać dawną siebie. Dziewczynę, która wierzyła, że życie to coś więcej niż obowiązek. Spakowałam torbę. Bilet kupiłam online, pierwszy raz w życiu.

Podróż w przeszłość

Autobus był niemal pusty. Siedziałam sama, przy oknie, z torbą na kolanach, jakbym się bała, że ktoś mi ją ukradnie. Krajobraz za szybą zmieniał się z każdą godziną – betonowe bloki ustępowały miejsca polom, pola – lasom, aż wreszcie zaczęły się wzgórza. Im dalej jechałam, tym lżej mi było. Jakby każde drzewo, które mijałam, ściągało ze mnie kolejną warstwę znużenia.

Pamiętałam tamtą podróż sprzed lat – pociąg z drewnianymi ławkami, zapach kanapek z jajkiem, jego rękę na moim kolanie. Pamiętałam jego śmiech i kiedy zasnęłam, opadając mu na ramię. Pamiętałam, jak mówił: „Z tobą wszystko jest bardziej”. Teraz, po tylu latach, bałam się, że to była tylko moje niewyraźna wyobraźnia.

Kierowca autobusu, starszy mężczyzna z siwą brodą, rzucił mi spojrzenie w lusterku.

– Wszyscy jadą przed siebie, pani zaciąga wsteczny? – rzucił z uśmiechem.

Spojrzałam na niego, zaskoczona, chyba się przesłyszałam.

– Nie, ja w końcu wracam do siebie – odpowiedziałam, bardziej pod nosem niż do niego.

Ale on uśmiechnął się i skinął głową, jakby zrozumiał więcej, niż sama potrafiłam wyrazić.

Z każdą kolejną godziną stawałam się coraz bardziej tą Teresą z listów, z marzeń, z tamtego lata. Słońce chyliło się ku zachodowi, kiedy autobus zatrzymał się na małym, zapomnianym przystanku. Wysiadłam. Powietrze pachniało jesienią i mokrą ziemią. Stara tabliczka z nazwą miejscowości wisiała krzywo. Ale ja wiedziałam, że jestem na miejscu. Byłam tu kiedyś szczęśliwa. Może jeszcze znowu będę?

Myślałam o nim całe życie

Szłam powoli, jakby każdy krok mógł mnie cofnąć w czasie. Drzewa wyglądały znajomo, ale starsze, wyższe. Jak ludzie – zmienione, lecz z tym samym rdzeniem. Trafiłam na pensjonat, który kiedyś był gospodarstwem. Drewniany dom z werandą. Przy furtce wisiała tabliczka: „Pokoje gościnne. Zapraszamy”.

Otworzyła mi kobieta po pięćdziesiątce, z długim warkoczem i ciepłym spojrzeniem.

– Dzień dobry, szukam pokoju na kilka dni. Byłam tu... kiedyś. Dawno.

– Każdy tu kiedyś był. Ale nie każdy wraca – uśmiechnęła się i wpuściła mnie do środka.

Pokój był prosty, ale przytulny. Z okna widać było rzekę. Tę samą, nad którą kiedyś siedzieliśmy godzinami, rozmawiając o wszystkim i o niczym. Wieczorem zeszłam do kuchni na herbatę. Właścicielka siedziała przy stole i czytała książkę.

– Była tu kiedyś taka dziewczyna. Z miasta. Zakochana po uszy. Przypominasz mi ją – powiedziała nagle, bez podnoszenia wzroku.

Zamarłam. Usiadłam sztywno na taboreciku.

– A on? Mężczyzna, z którym była?

– Krzysztof. Długo tu wracał. Co roku, o tej samej porze. Siadał na ławce nad rzeką. Zawsze sam.

Serce mi się ścisnęło. Wzięłam głęboki wdech.

– Nie wiedział, że myślę o nim całe życie – wyszeptałam.

Spojrzała na mnie ze smutkiem.

– Może wiedział. Ale i tak przychodził. Jakby czekał.

Tej nocy nie spałam. Siedziałam na werandzie, słuchając szumu wody. Pomyślałam, że może nie chodzi o to, by coś odzyskać. Może chodzi o to, by wiedzieć, że się nie zapomniało. I że było się pamiętaną.

Tęskniłam za dawną sobą

Miałam zostać na dwa dni, ale zostałam na dłużej. Codziennie rano wychodziłam na spacer. Szłam w stronę lasu, potem nad rzekę. Siadałam na tej samej ławce, którą opisała właścicielka. Drewno było zniszczone, ale wciąż mocne. Wypatrywałam śladów – może wyrytych inicjałów, może starych listów ukrytych w szparach. Nic takiego nie znalazłam. Ale czułam jego obecność. Albo raczej – swoją dawną obecność.

Nie musiałam nic mówić. Słuchałam. Liści pod butami, wiatru w koronach drzew, własnego oddechu. Po raz pierwszy od lat nie bałam się ciszy. Nie była moim wrogiem. Była przestrzenią, w której mogłam znów usłyszeć siebie i własne myśli.
Jednego popołudnia usiadłam na ławce i powiedziałam cicho, jakby do kogoś, kto tylko na chwilę odszedł:

– Pamiętasz mnie? Bo ja cię nigdy nie zapomniałam.

Zamknęłam oczy. Przypomniałam sobie nasze rozmowy. Jak śmialiśmy się z głupot. Jak opowiadał mi o swoich planach, a ja mu mówiłam, że świat jest zbyt wielki i straszny. A on odpowiadał: „Ale przecież masz mnie”. Tamta dziewczyna wciąż gdzieś była. W zmarszczkach wokół moich oczu, w dłoniach, które teraz trzymały kubek z herbatą. Może już nie taka naiwna, ale znów pełna.

To nie była tęsknota za nim. To była tęsknota za sobą – sobą, zanim zaczęłam siebie pomijać. Teraz już wiedziałam. Nie po to tu przyjechałam, by odnaleźć jego. Przyjechałam, by odnaleźć siebie.

Mam prawo do radości

Nie zostałam tam na zawsze, choć przez chwilę strasznie tego pragnęłam. Czułam gdzieś głęboko w środku, że muszę wrócić. Nie dlatego, że ktoś na mnie czekał, ale dlatego, że ja już wracałam jako ktoś inny. Spokojniejsza. Nasycona tym, co przez lata było we mnie nieugaszone.
Zanim wyjechałam, usiadłam jeszcze raz na werandzie z zeszytem, który znalazłam w szufladzie pokoju.

Napisałam list. Do siebie. Z przeszłości.

„Droga Tereso, nie zapomnij, że masz prawo do radości, do miłości, do głupich marzeń. Nawet jeśli ich nie spełnisz, to nie pozwól, by ktokolwiek wmówił ci, że są bezwartościowe. Nie musisz być silna. Masz prawo być zmęczona. Ale nigdy nie pozwól sobie zniknąć”. Złożyłam kartkę i wsunęłam ją między strony książki, którą zostawiłam na stoliku w pensjonacie. Może ktoś ją znajdzie. Może nie.

W drodze powrotnej nie czułam już lęku. Krajobraz był ten sam, ale ja patrzyłam inaczej. Wiedziałam, że czeka mnie rozmowa z dziećmi, może niezrozumienie. Ale to nie miało już takiego znaczenia. Kiedy weszłam do domu, poczułam zapach mojego życia. I nie odrzuciło mnie. Przeszłam korytarzem i usiadłam w tym samym miejscu pod drzwiami sypialni, gdzie kiedyś powtarzałam: „Jeszcze chwilę”. Teraz powiedziałam coś innego dosyć głośno i wyraźnie.

– Wystarczy. Już jestem.

Nie jestem tą samą kobietą. Tamta siedziała pod drzwiami. Ta patrzy przed siebie. I widzi coś więcej niż obowiązki. Widzi siebie. Nareszcie.

Teresa, 66 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama